Bali
Bali Artykuły
Selamat Hari RayaNyepi 2018 Caka 1940 Nowy Rok po balijsku
Stolica balijskiej sztuki: Ubud
Bali. Raj dla oka, zmysłów i ciała
Bali kadzidłami pachnące – Canang Sari
10 niezapomnianych wodnych przeżyć na Bali
Produkcja oleju kokosowego na Bali
Bali Dzień po Dniu
2018
#Ubud #Nyepi #Candidasa #LotosLagoon #LotosowaLaguna #Amed #plaża #Agung #sól #snrokelling #rafy #koral #JapońskiWrak
Sumatra, Medan – Bali, Ubud
16 marca 2018
W drodze na Nyepi Day. Jedziemy świętować Balijski Nowy Rok!
To było nasze marzenie od 4 lat. Przeżyć z Balijczykami celebracje ich Nowego Roku. Podczas naszej pierwszej wizyty na Bali uciekliśmy przed tym świętem na Jawę, ze względu na zupełnie inne nastawienie do podróży. Wówczas, jako przedstawiciele typowych pracowników etatowych, dysponujących 26 dniami urlopu rocznie, do każdego dnia podchodziliśmy jak do worka skarbów. Wizja konieczności spędzenia Dnia Ciszy w hotelowym obejściu, wydawała nam się zbyt dużym marnotrawstwem. Wtedy nawet zbyt długi sen traktowaliśmy jak ekstrawagancje. Chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej, przeżyć co tylko możliwe, doświadczyć wszystkiego chociaż po troszeczku. Powtarzaliśmy sobie, że odpoczywać będziemy mieli czas w pracy.
W tej podróży jest inaczej. Włóczymy się po Azji już czwarty miesiąc. Mamy czas na delektowanie się chwilą tak długo, jak długo mamy na to ochotę. Przestaliśmy być niewolnikami czasu. Balijski Dzień Ciszy tym razem idealnie wpasowuje się w nasz tryb podróżowania. Zmuszeni do pozostania przez cały dzień w homestay, przekonamy się, co rzeczywiście w Nyepi robi typowa, balijska rodzina. Poczytamy książki, obejrzymy polecane filmy, nadrobimy reporterskie zaległości, uporządkujemy zdjęcia. Wszystko to w zielonym ogrodzie, słuchając treli ptaków i szumu wody przelewającej się w fontannach. Zapowiada się wspaniale.
Wybraliśmy na świętowanie Ubud. To kulturalna stolica Bali, dlatego liczymy, że noworoczna feta zostanie zorganizowana z największą pompą. Zdajemy sobie sprawę, że to miasteczko wybierze najliczniejsza grupa turystów, którzy, tak jak my, są głodni smaczków lokalnej kultury, jednak jesteśmy przekonani, że Balijczycy będą świętować zgodnie ze swoimi tradycjami, nie zwracając na zachodnich przybyszów większej uwagi. Z turystyczną szopką nie powinno mieć to nic wspólnego. Przy kolejnej wizycie, w którą nie wątpimy, że nastąpi, wybierzemy się na balijską wieś, gdzie tradycje kultywuje się w mniej spektakularny, aczkolwiek bardziej kompletny sposób. Na wsi czas płynie wolniej. Nowoczesność i globalizacja nie wdziera się jeszcze brutalnie drzwiami i oknami. Przykładowo, do dziś po widowiskowym korowodzie demonicznych kukieł Ogoh Ogoh, dokonuje się ich symbolicznego spalenia. Na wsiach kukły wykonywane są z naturalnych materiałów: bambusa, liści palmowych, kokosa, drewna, papieru. Barwione są ekstraktami z roślin. Są proste i symboliczne w formie. W Ubud ewoluowały do rangi prawdziwych dzieł sztuki. Rzeźbi się je w styropianie, ozdabia perukami ze sztucznego włosia, maluje chemicznymi farbami, obwiesza szkiełkami i plastikowymi ozdobami. Tradycyjne spalenie jest zbyt szkodliwe dla środowiska, dlatego ten etap celebracji nie jest już tu praktykowany. Kukły trafiają do muzeum, są wykupowane przez kolekcjonerów lub rozbierane na części i przechowywane do kolejnego sylwestra. Posłużą do budowania nowego demona w kolejnym roku. Z jednej strony szkoda, z drugiej artyzm i wyrazistość rzeźb byłaby nie do wykonania z tradycyjnych materiałów. Zakaz palenia całkowicie zrozumiały.
Z Medanu wylatujemy nad ranem. Ledwo żyjemy po katorżniczej nocy, spędzonej w samochodzie wiozącym nas z Sinkil. Poskręcani w niewygodnych pozycjach na tylnej kanapie przez jakieś 10 godzin, nie zaczynamy podróży w dobrych nastrojach. Na domiar złego trafił nam się nierozgarnięty kierowca, niemówiący ani słowa po angielsku, z podejrzeniem o jakąś chorobę psychiczną. Cały czas coś mamrotał po swojemu. Nie wiadomo, czy do nas, czy do siebie. W pewnym momencie zostawił nas w zepsutym, jak nam się wydawało, samochodzie, w środku czarnej drogi. Sam pojechał gdzieś bez słowa na skuterze pożyczonym z pobliskiego domostwa. Po nerwowych telefonach do znajomego Indonezyjczyka, który nam owego kierowcę zorganizował, dowiadujemy się, że samochód się nie zepsuł, tylko benzyna się skończyła. Koleś pojechał zatankować kanister… Pomimo perturbacji, na szczęście nie spóźniliśmy się na samolot.
Do Denpasar na Bali lecimy Garudą, narodowymi liniami Indonezji. To taki nasz polski Lot. Bilet trzy razy droższy niż u tanich przewoźników. Za to mają niepodważalny plus. W Dżakarcie przesiadkę mamy na narodowym lotnisku stolicy, nie na podrzędnych lotniskach, z których korzystają tani przewoźnicy. Różnica jest kolosalna. Wygląda jak normalne, przyzwoite, międzynarodowe lotnisko. Jest gdzie wygodnie usiąść. Jest przestrzeń. Są normalne sklepy, knajpy, toalety. Nawet ktoś zadbał o oryginalną estetykę. Przedmioty i urządzenia praktycznego użytku, takie jak gaśnice, dzwonki alarmowe, kosze na śmieci, są oprawione zabawnymi rysunkami ściennymi i wkomponowane w całość obrazu.
Lotnisko jest ciągle w remoncie, a nawet jeszcze w budowie, więc nie jest w całości dostępne. Widać jednak, że rokuje i, po ostatecznym wykończeniu, miło będzie tu oczekiwać na lot. Dla porównania, lotnisko tanich linii lotniczych przypomina kiepskiej jakości dworzec autobusowy, gdzie nawet nie można dobrej kanapki kupić. O pełnowartościowym posiłku można tylko pomarzyć.
Do pokonania mamy ponad 800 km. Z przesiadką i oczekiwaniem na kolejny lot w Dżakarcie, podróż zabiera nam właściwie cały dzień. Bezpośrednie loty trwają niecałe 6 godzin, za to kosztują kosmiczne pieniądze. Przynajmniej te kupowane bez odpowiedniego wyprzedzenia, jak to miało miejsce w naszym przypadku. Ostatecznie w zaprzyjaźnionym Nick’s Homestay w Ubud meldujemy się dopiero wieczorem. Obsługa wita nas jak starych znajomych. W końcu już sobie trochę razem pomieszkaliśmy.
Sił wystarcza nam jedynie na kolację w knajpie za rogiem.
Ubud
17 marca 2018
Zaraz po śniadaniu wyruszamy w miasto. Na ulicach ustawiane są już przepiękne kukły ogoh ogoh. To manifestacje mitologicznych demonów i złych mocy. Są gigantyczne, kolorowe, różnorodne.
Parada demonicznych kukieł, Ngrupuk, rozpoczyna się dopiero wraz z nadejściem zmroku. Ciemność to czas demonów. Wtedy czują się najlepiej. Ponadto w ciemnościach łatwiej będzie ludziom je zgubić. Ale zacznijmy od początku.
Balijczycy zaczynają celebracje nawet kilka dni przed Nyepi, pierwszym dniem Nowego Roku. Mieszkańcy lokalnych społeczności, połączeni przynależnością do konkretnej świątyni, wyruszają na pielgrzymki nad morze. Zabierają ze sobą święte przedmioty, tak zwane Pratima, które na co dzień przechowywane są w głównej świątyni wspólnoty. Tradycja nakazuje dokonać ich rytualnej puryfikacji w morskich falach. Z najdalszych zakamarków wyspy wychodzą tłumnie procesje Melasti, kierując się ku wybrzeżom.
Ci, którzy mają najdalej, jadą skuterami, wioząc Pratima w kapliczkach, na pakach przystrojonych samochodów. Na znak należytego szacunku, osłonięte są parasolkami, symbolem wyższych sfer.
Sami Balijczycy też wyglądają odświętnie. Panowie zawiązują sobie na głowie kwadratową chustkę, udeng. Ma ona znaczenie symboliczne. Oznacza kontrolę umysłu i skupienie, wymagane w obrzędach religijnych i świętych miejscach. Prawa część chustki zawiązana jest wyżej niż lewa, ponieważ prawa strona to dharma, dobro, lewa to adharma, zło. Taki układ symbolizuje dążenie do wyższości dobra nad złem i podporządkowanie uczynków temu dążeniu. Węzeł musi znajdować się dokładnie po środku czoła, gdzie umiejscowiony jest ośrodek odpowiedzialny za koncentracje na modlitwie. Odświętny strój wymaga także od panów podwójnego sarongu, kamen.
Panie koniecznie muszą być obwiązane w pasie kilkumetrową szarfą sabuk. Symbolizuje ona oddzielenie dolnej części ciała od umysłu. Oznacza lepszą kontrolę emocji i zmysłów. Stanowi barierę zapewniającą czystość myśli podczas świętych obrządków. W dobrym tonie są też koronkowe bluzki kebaya i odświętne sarongi. Włosy muszą być ściśle związane. Upuszczenie włosa w miejscu świętym byłoby profanacją.
Tak odstrojeni całymi wioskami zmierzają w kierunku morza. Towarzyszą im dźwięki orkiestry gamelan, czyli bębny, gongi, cymbały, czasami również flety. Na Bali, oprócz większych miast, chodniki nie występują. Pielgrzymi poruszają się więc ulicami, tworząc gigantyczne korki. Warto o tym pamiętać planując w tych dniach podróże po wyspie.
Po dotarciu na plaże całe społeczności zanurzają się w swoich odświętnych ubraniach w morzu w geście jedności z bóstwami i wspólnego, rytualnego oczyszczenia. Zarówno święte figurki Pratima jak i Balijczycy, wracają na swoje włości oczyszczeni ze złych emocji i toksyn nagromadzonych przez ostatni rok. Są gotowi zacząć Nowy Rok z czystą kartą.
W Sylwestra Nyepi przygotowuje się też kosze jedzenia, które panie domu zanoszą do świątyni w celu ich poświęcenia przez kapłana. Pełne są owoców, ryżu, mięsa, smakołyków. To pożywienie, które rodzina spożyje kolejnego dnia. W Dniu Ciszy nie wolno gotować. Posiłek na cały dzień przygotowywany jest dzień wcześniej. Dla niektórych jest to dzień postu, więc odmawiają sobie posiłków. Jednak ciężko zmusić do tego na przykład małe dzieci. Jedzenie poświęcone przez kapłana nabiera symbolicznej wartości. Trochę jak dobrze znana nam święconka wielkanocna.
Teraz pozostało już tylko pozbyć się z Bali demonów, które w ostatnim roku zwabiły na wyspę złe uczynki i negatywna energia ludzi
Już na kilka tygodni wcześniej lokalni artyści z pomocą dzieciaków, rzeźbią i budują gigantyczne kukły demonów ogoh ogoh. Każda społeczność składa się na swoją kukłę. Czy to społeczność świątynna, czy szkolna, każdy chce mieć najokazalszą, najpiękniejszą, największą. Często dzieciaki budują też własne, mniejsze i prostsze demony.
W sylwestra Nyepi ustawiają je w rzędzie na głównej ulicy. Można jewtedy dokładnie obejrzeć z bliska.
Dbałość o detale zadziwia. Mają misternie wyrzeźbione nie tylko rysy twarzy, ale nawet paznokcie u rąk i nóg.
Ich wredne wyrazy twarzy nie pozostawiają wątpliwości, jakie siły reprezentują.
Wystrojone dzieci gromadzą się wokół swoich kukieł. Widać, że są dumne, że mogą brać aktywny udział w ceremoniach wyprowadzających demony w pole.
Bo o to w tym dniu chodzi. Gdy zapada zmrok, kukły ożywają, wprawiane w ruch przez energetycznych młodzieńców. Są unoszone na ich ramionach na bambusowych konstrukcjach i przeprowadzane ulicami miasteczka, co jakiś czas gwałtownie potrząsane na wszystkie strony. Na każdym skrzyżowaniu animatorzy obracają nimi trzykrotnie jak najszybciej potrafią, biegając zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Demonom ma się zakręcić w głowie. Mają stracić orientacje, gdzie są, w którym kierunku idą.
Bardzo głośna tego dnia i jeszcze bardziej dysonująca muzyka orkiestr gamelan, rozbrzmiewająca ze wszystkich kierunków, ma demony dodatkowo rozdrażnić, ogłuszyć i przegonić jak najdalej od wyspy.
Żeby je jeszcze bardziej zdezorientować, Balijczycy owiewają kukły gęstym dymem i oślepiają flarami. Demony muszą stracić wyspę z zasięgu wzroku, zgubić drogę powrotną i najlepiej nigdy jej już nie odnaleźć.
Jak głosi legenda, tego jedynego dnia w roku Yama, władca wszelkiego zła, otwiera wrota swojego królestwa, w którym zdezorientowane demony mogą odnaleźć schronienie przed dręczącymi je ludźmi. Po zamknięciu wrót, demony zostaną tam już na cały rok. Dlatego ludzie zbierają się na heroiczną odwagę i dokładają wszelkich starań, starając się je tam zapędzić.
Po przejściu przez główną ulicę animatorzy ogoh-ogoh rozchodzą się do labiryntu bocznych, wąskich uliczek miasteczka. Rozdzielone demony, są słabsze. Małe uliczki bardziej im obce. To w nich, w ciemnych, nieznanych zaułkach zostaną wygonione.
Idziemy w korowodzie za jednym z demonów. Gamelan w wąskich uliczkach brzmi jeszcze głośniej, jeszcze bardziej nieznośnie. Kable elektryczne wiszą tak nisko, że ogoh-ogoh się pod nimi nie mieści. Ale Balijczycy są przygotowani. Zaraz podbiegają panowie z długimi kijami zakończonymi hakiem, którym podnoszą kable na tyle wysoko, żeby kukła się pod nimi zmieściła.
Na schodach domostw, przed głównymi bramami angkul-angkul, siedzą całe rodziny. Malutkie dzieci wybiegają na środek ulicy obejrzeć z bliska demony. Jest już bardzo późno, ale przecież jest sylwester. Można się bawić do szóstej rano. Od szóstej zacznie obowiązywać porządek Nyepi, dnia ciszy.
Panowie popijają tuak z sąsiadami. Dopóki nie ucichną dźwięki gamelan, można się bawić. Potem trzeba się ukryć w domu i cały dzień siedzieć w ciszy.
Sylwestrowe korowody zgubiły nie tylko demony. Zdezorientowały też nas. Kluczyliśmy po takich uliczkach, do których nigdy wcześniej nie zaglądaliśmy. No ładnie. Jak teraz my wrócimy do domu?
Na szczęście działa jeszcze google maps. Namierzamy naszą ulicę. Oddaliliśmy się spory kawał od homestay. Opuszczamy więc gamelujący korowód. Trochę już nam głowy pękają od tego hałasu. Jesteśmy przekonani, że demony dawno już opuściły swoje ogoh-ogoh i uciekły gdzieś nad spokojne i ciche morza. My uciekamy do pokoju.
Ubud
18 marca 2018
Pierwszy dzień Nowego Roku Nyepi Day. Dzień Ciszy.
Dzisiaj cała społeczność Bali udaje, że ich nie ma. Wyspa pogrążona jest w zupełnej ciszy. Obowiązuje zakaz używania głosu (Amati Lelungan), co oznacza, że nie wolno też słuchać muzyki czy oglądać telewizji.
Wyszliśmy na ganek. W ogrodzie i na patio ani żywego ducha. Nie słychać też żadnego krzątania rodziny. Siedzą pochowani w swoich sypialniach. Cisza byłaby jak makiem zasiał, gdyby nie rozśpiewane, jak zresztą co dzień, ptaki w ogrodowych klatkach. Czyżby właściciel nie bał się, że zdradzą demonom jego lokalizacje? Gdyby był bardzo restrykcyjny, nakryłby klatki płachtami. Jeżeli dobrze orientuję się w zwyczajach ptaków, gdy jest ciemno, myślą, że jest noc i śpią. A przynajmniej nie śpiewają.
Obowiązuje też zakaz pracy (Amati Krya) . Dlatego śniadanie przygotowano nam już wczoraj. Tylko owoce, chleb, drzem i jogurty. Ani jajecznicy, ani sadzonych, ani omletów dziś nie serwują. Zamiast gorącej kawy i herbaty, dostajemy wodę mineralna w butelkach. Gospodarz poprzedniego dnia przepraszał i chciał się tłumaczyć. Jednak, zanim się na dobre rozkręcił, zapewniliśmy go, że wszystko rozumiemy i zrobimy sobie zapasy jedzenia na cały dzień. Rodzina żywi się dziś poświęconymi przez kapłana wczoraj koszykami z owocami, ryżem, mięsem. Nikt nie zamiata opadłych w ciągu nocy liści! Na całej wyspie zamknięte są sklepy, restauracje, urzędy, biura. Zamknięte jest też lotnisko. Obowiązuje całkowity zakaz podróżowania (Amat Lelanguan).
Nie możemy opuszczać naszego homestay. Ulice patrolowane są przez społeczników, którzy odprowadzają niesfornych, bądź niedoinformowanych turystów pod drzwi ich zakwaterowania. Balijczykom, za złamanie czterech powyższych zakazów, zwanych Brata Panyepian, grożą wysokie kary pieniężne.
Ostatnim zakazem jest zakaz ognia i światła (Amati Geni). Wyspa wieczorem i nocą zapadającą po Dniu Ciszy, musi być pogrążona w ciemnościach.
Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu wyłączyli Internet! No to poważna komplikacja dla zaplanowanych na dziś aktywności. Na szczęście mieliśmy całą masę książek w Kindlu, kilka filmów w laptopie i parę zaległych czynności, związanych z naszą stroną do nadrobienia.
Dowiadujemy się następnego dnia od syna właściciela, że wszyscy się zdziwili. Władze wyspy wydały takie zarządzenie pierwszy raz w tym roku, nikogo szczególnie nie ostrzegając. Syn właściciela był tak samo zdziwiony jak my. Zrobiono to celowo, by Balijczycy skupili się na medytacjach, modlitwach i samo-refleksji. Każdy indywidualnie, bez rozpraszających bodźców, powinien zastanowić się tego dnia, jak być lepszym człowiekiem. W Nowy Rok należy wejść z czystym umysłem i sumieniem.
Całe Bali przez 24 godziny (od 6 do 6 rano) musi być ciche, ciemne, nieruchome. Błąkające się jeszcze po wyspie, zdezorientowane demony, które nie zdążyły wejść do królestwa złego Yama, mają pomyśleć, że wyspa jest niezamieszkała i poszukać sobie innej społeczności, której się będą naprzykrzać. Wyspa ma 24 godziny na to, by się oczyścić z rzeczy nienaturalnych i destrukcyjnych.
Niesamowite było siedzenie w tej ciszy. Żadnych odgłosów rozmów. Żadnego warkotu skuterów. Żadnych nienaturalnych dźwięków. My też ostatecznie zrezygnowaliśmy z oglądania filmów. Zatopiliśmy się w książkach i pisaninie. Wieczorem zasłoniliśmy szczelnie zasłony, żeby światło lampki nie wydostało się na zewnątrz. Nie chcemy sprowadzić przecież jakiegoś demona na tą przemiłą rodzinę.
Każdemu społeczeństwu przydałby się taki dzień ciszy.
Ubud
19 marca 2018
Drugiego dnia Nowego Roku w Ubud rodziny odwiedzają się wzajemnie i wspólnie spożywają żółty ryż, Nasi Kuning, symbol jedności.
Nasz gospodarz zaprosił z tej okazji całą swoją rodzinę do siebie. Ponieważ zapewne będą świętować w otwartym ‘salonie’ na patio, czyli tuż obok naszego pokoju, postanowiliśmy im nie zaglądać do talerzy i powłóczyć się po Ubud. Gospodarz nie zasugerował absolutnie, żebyśmy sobie poszli. Balijczycy są na to zbyt uprzejmi. Jego intencją było raczej poinformowanie nas, że wkrótce na posesji zrobi się tłoczno i gwarno. Przy czym nie namawiał nas też specjalnie, żebyśmy zostali czy dołączyli do rodziny.
Balijczycy są bardzo otwarci, jednak traktują też bardzo prywatnie to, co dzieje się za murami domowego kompleksu, czy za murami świątyń przeznaczonych jedynie dla modlących się Balijczyków. To są ich tradycje, ich rytuały. Chociaż poza tymi dwoma przybytkami stają się nowocześni, globalni, postępowi, za murami są hermetyczni i rygorystycznie tradycyjni. Spotkanie rodzinne, to spotkanie rodzinne. Zapraszana jest tylko rodzina. Na uroczystości publiczne, jak na przykład procesje pogrzebowe z miejsca zamieszkania zmarłego na cmentarz, czy następujące po kremacji odprowadzenie urny z popiołami do morza, zapraszane są całe wioski, całe lokalne społeczności. Turyści są także bardzo mile widziani. Tam chodzi o rozmach. Im więcej ‘kibiców’ duszy zmarłego w porzuceniu ciała i przeprawie do innego wymiaru, tym większe szanse na pomyślną reinkarnację.
W miasteczku ciągle wiele sklepów i restauracji zamkniętych. Niektórzy zamykają nawet na cały tydzień. Albo spotykają się, tak jak nasze właściciel, z rodziną, jeszcze nie wrócili ze swoich rodzinnych wiosek, albo zatrudniają Jawajczyków, którzy na Nyepi zwykle uciekają do domu. To nie jest ich święto. Wykorzystują wolny dzień na odwiedziny rodzinnych stron. Natomiast powrót z Jawy nie jest też taki prosty. Ogromna ilość Jawajczyków pracuje w branży turystycznej na Bali. Po Nyepi zaczynają wracać do pracy. W ruchu uczestniczy też zwielokrotniona liczba podróżujących Balijczyków, którzy sylwestra i Nyepi tradycyjne spędzają z rodzinami, w swoich rodzinnych wioskach. Korki na drogach osiągają apogeum.
Cztery lata temu wracaliśmy w tym okresie z Jawy. Kierowca klął na czym ziemia stoi. Więcej staliśmy, niż jechaliśmy. To, co wyprawiali na drogach kierowcy, nie mieściło się w głowie. Ponieważ zajęty był głównie pas w jedną stronę, w kierunku Denpasar i kurortów w okolicach Kuta, najbardziej niecierpliwi postanowili jechać pod prąd. Problem zaczynał się wtedy, kiedy pojawiał się samochód próbujący przejechać, zgodnie ze swoim prawem i przepisami, w przeciwnym kierunku. Sznur samochodów jadących nie swoim pasem nie miał jak wycofać, gdzie zjechać. Nie było jak samochody jadące pod prąd wpuścić z powrotem do korka, który na właściwym pasie, też ciągnął się kilometrami. Zaczynało się zjeżdżanie na ryżowiska, trąbienie, nerwy, prawdziwe cuda, wianki. Podsumowując, jeżeli się nie musi, lepiej się nie włączać do tego bałaganu. Jeżeli się musi, normalny czas podróż należy pomnożyć przez cztery.
Miasteczko więc jeszcze uśpione i ciche. Plączą się tylko zdziwieni tym faktem turyści.
Znajdujemy księgarnię Ganesha Bookshop na głównej ulicy miasteczka, Raya Ubud. którą poleciła nam pani w Informacji Turystycznej. Chcemy sobie kupić trochę książek o lokalnej kulturze, historii, zwyczajach. Chcemy też pobrać darmowe miesięczniki, wydawane w formie małych książeczek przez centrum miłośników Ubud. Są w nich krótkie, za to ciekawe artykuły o mieście, przedstawiające jasno i zwięźle ciekawostki na temat starych tradycji i kulturalnego dorobku Balijczyków. Znaleźliśmy parę w ‘biblioteczce’ w naszym homestay. Przeczytaliśmy od dechy, do dechy, jednak były datowane na poprzednie lata. Chcemy znaleźć nowe. Księgarnia jest otwarta. Niestety, biuletynów już ich nie mają. Wychodzimy jedynie z książką.
Postanawiamy wybrać się na spacer na okoliczne pola ryżowe. Pomimo tego, że Ubud jest bardzo popularnym turystycznie miasteczkiem, wystarczy dosłownie wychylić się za rogatki, a przywita nas najprawdziwsza wieś. Idealne miejsce na relaks.
Czytamy o balijskich tradycjach i rytuałach. Ptaki śpiewają. Słońce świeci. Na polach zupełnie pusto.
Na kolacje idziemy do wegańskiej restauracji. Co ciekawe, znacznie łatwiej taką znaleźć w Ubud niż w Trójmieście! Namnożyło się ich jak grzybów po deszczu. Indonezyjczycy bardzo szybko reagują na potrzeby turystów. Sami jednak nie przejmują ich zwyczajów. Mają swoje, lepsze. Przetrwały najazdy muzułmanów i próby odebrania Balijczykom tożsamości. Nie udało się. Nie uda się też zachodnim turystom. Niech sobie białasy balują od rana do nocy. Niech piją australijskie wino i holenderskie piwo. Niech wierzą w niebo, piekło i jedno tylko życie na ziemi.
Balijczyk i tak założy odświętne ubranie i złoży przed śniadaniem ofiary swoim bogom, duchom roślin i zwierząt, demonom. Wieczorem pójdzie na spotkanie społeczności do świątyni, lub będzie ćwiczył z kolegami grę na cymbałach w lokalnej orkiestrze gamelan. Napije się lokalnego piwa Bintang, czy własnej roboty wina ryżowego tuak. Picie alkoholu jest u Balijczyków formą pewnego rodzaju manifestacji swojej wiary wobec muzułmanów, którym pić nie wolno. Tak jak jedzenie świń, które muzułmanie uważają za zwierzęta nieczyste. Jakby chcieli powiedzieć wszystkim dookoła: nie jestem muzułmaninem, jestem Balijczykiem, jestem tu u siebie, jestem wolny, na mojej wyspie robię co chcę.
Tradycje przodków, przekazywane od wieków z pokolenia na pokolenie, są ciągle żywe, znacznie żywsze niż jakiekolwiek historyczne fakty. Na początku XX wieku zachodnią opinię publiczną zbulwersowały makabryczne historie z holenderskimi kolonizatorami w roli głównej, którzy wkroczyli na Bali z misją podbicia wyspy. Balijscy włodarze widząc, że nie mają szans zmierzyć się z uzbrojona i mającą liczebną przewagę armią holenderską, postanowili popełnić zbiorowe samobójstwo, czyli Paputan. Król przebrał się w odświętne, białe ubrania, założył celebracyjną biżuterię i z całym dworem oraz rodziną wyszedł na spotkanie agresora. Jako pierwszy kazał wbić sztylet w pierś sobie. Za jego przykładem poszli wszyscy inni. Matki najpierw zabijały swoje dzieci, potem siebie nawzajem. Zasztyletowali się wszyscy oficjałowie i żołnierze. Taki gest honoru w naszej kulturze byłby pewnie świętem państwowym z głośno obchodzonymi rocznicami. Większość Balijczyków, nawet nie wie o tym zdarzeniu. Może coś słyszeli kiedyś w szkole ci, którzy mieli okazje do niej chodzić, jednak jak się nazywali ci królowie, kiedy to miało miejsce i w którym miejscu wyspy, raczej sobie nie przypomną. Za to każdy wyrecytuje wszystkie założenia starożytnego manuskryptu Asta Kosala Kosali, spisanego przez przodków na liściu palmowym, traktujące o właściwym miejscu istot we wszechświecie. Każde dziecko wie, że oceany zamieszkują demony, szczyty gór bogowie, natomiast przestrzeń między nimi należy do ludzi, zwierząt i roślin. Każde dziecko wie, że słodka woda jest święta, a rytualne ablucje są konieczne, by oczyścić umysł i ciało, oraz podziękować bogom, właścicielom górskich źródeł, że raczą nią ludzi, zwierzęta i rośliny.
Przodkowie w palmowych manuskryptach zapisywali wydarzenia z życia wioski. Rysowali drzewa genealogiczne, zapisywali daty urodzin i przynależność do kasty. Uwieczniali też przepisy na lecznicze mikstury i lokalne wierzenia, legendy, magiczne zaklęcia. Dokumentowali to, co ich zdaniem, miało znaczenie dla przyszłych pokoleń. Historia niewiele ich obchodziła. Było, minęło, stało się. Po co się tym zajmować. Zajmowali się teraźniejszością i przyszłością. Zemsty, czy rozgrzebywanie przeszłości uważali za stratę czasu. Ziemski los wynika z czynów popełnionych w poprzednim życiu. Trzeba przeżyć życie tak, by w kolejnej reinkarnacji odrodzić się lepszą istotą. Dlatego też historia Bali przed nadejściem hinduskich mędrców, uciekających Jawy przed przymusową islamizacją, jest bardzo enigmatyczna. Do tej pory stanowi przedmiot intensywnych badań historyków.
Fascynujący są Balijczycy. Fascynujący jest ich świat. Fascynująca jest cała wyspa. Mogłabym tu mieszkać.
Ubud
20 – 23 marca 2018
Delektujemy się miasteczkiem i udajemy mieszkańców. Przejawia się to wykonywaniem zwykłych czynności. Zanosimy pranie do pralni. Seb wybrał się do lokalnego fryzjera. Ja wybrałam się na masaż. Robimy zakupy w supermarkecie. Kupujemy owoce na targu. Czytamy książki w kawiarniach. Chodzimy na spacery. Pracujemy nad naszą stroną www. Długo śpimy.
Balijskie sypialnie mają tą właściwość, że posiadają okna zazwyczaj jedynie obok drzwi, na froncie pokoju. Przed drzwiami rozciągają się jeszcze spore, zadaszone ganki, na których mieszkańcy zwykle spędzają czas w ciągu dnia. W sypialniach chowają się właściwie tylko na noc, lub żeby pooglądać telewizje. Dlatego w sypialni jest zazwyczaj dość ciemno. Gdy jeszcze zasłoni się na noc okno zasłoną, można spać do południa.
W końcu postanawiamy zmienić miejsce. Stęskniliśmy się za morzem. Daliśmy szanse już chyba wszystkim turystycznym kurortom na południu. Wybieramy więc Amed i jego czarne, wulkaniczne plaże. Nick organizuje nam transport na kolejny dzień.
Kupujemy też bilety lotnicze do Timor Leste. Musimy za kilka dni opuścić Indonezję. Kończy się nam 30sto dniowy, dozwolony pobyt bez przedłużania wizy. W Timorze jeszcze nie byliśmy. Ponadto zbliżają się święta Wielkanocne. Chcemy zobaczyć jak się je spędza w azjatyckim, niemal w całości chrześcijańskim kraju.
Ubud – Amed
22 marzec 2018
Zamówiony samochód z kierowcą wiezie nas do Amed. Czas poznać te mniej popularne rejony wyspy.
Po drodze zatrzymujemy się w Candidasa. To turystyczna miejscowość, jednak turystyczna zupełnie inaczej niż południe wyspy. Królują tu głównie wille do wynajęcia. Ogromne, luksusowe i takie, które przy zebraniu odpowiedniej grupy ludzi (na przykład 10 – 12 osób) można wynająć w całkiem rozsądnej cenie. Każda para znajdzie dla siebie wygodny pokoik z prywatną łazienką. Do dyspozycji wszystkich zazwyczaj jest basen, lub nawet kilka, kuchnia, ogromny salon i obowiązkowo piękny ogród.
Plaże już zaczynają robić się czarne, jednak naszym zdaniem jest pięknie. Pomysł na kolejne odwiedziny.
Odwiedzamy tu także Lotusową Lagunę. To jedna z głównych atrakcji miasteczka. Łatwo do niej dotrzeć, ponieważ znajduje się zaraz przy głównej drodze. Nasz kierowca zatrzymuje się, żeby nam ją pokazać, a my wyskakujemy ochoczo i zasiadamy w knajpce z widokiem na ten przybytek. Zgłodnieliśmy.
Laguna ma ponad kilometr kwadratowy powierzchni wypełnionej od brzegu do brzegu różowymi kwiatami i zielonymi liśćmi lotosu.
Wgląda całkiem malowniczo.
Pływają w niej karpie i tilapie, które można pokarmić.
Zaraz za nią rozciąga się plaża.
Nie jest to atrakcja, do której warto tu specjalnie przyjeżdżać. Jednak na pewno warto się zatrzymać, jeżeli się tędy przejeżdża, tak jak my.
Jeszcze 35 kilometrów i dojeżdżamy do zarezerwowanego bungalowa, tuż przy samej plaży. Wita nas przemiła Francuzka. Właścicielka. Prowadzi go jednego z kilku domków na niewielkiej, aczkolwiek bardzo przestrzennej posesji, którą wypełnia głównie zielony ogród. Podoba nam się
Nasz domek stoi najbliżej plaży.
Z ogromnego ganku mamy cudowny widok.
Na ganku duża i wygodna przestrzeń do leżakowania, dwa fotele i stolik.
Będzie nam tu wygodnie.
Pokój bardzo duży, czysty, ładny.
Jeszcze ładniejsza otwarta łazienka. Uwielbiam ten azjatycki wynalazek. Prysznic na otwartym powietrzu, to atrakcja sama w sobie. Dodatkowo wyłożona jest naturalnymi, czarnymi kamieniami – zapewne przyniesionymi z plaży. Dodatkowo rośnie nam tam najprawdziwsza, olbrzymia palma.
Bardzo mi się podoba.
Wychodzimy posłuchać szumu morza.
Plaża jest czarna. Piasek zmieszany z kamykami. Warto mieć buciki do pływania, chociaż w morzu kamyki zanikają. Są głównie na plaży i na płyciźnie.
Na kolacje idziemy do plażowej restauracji obok. Jest ich wzdłuż plaży całkiem sporo. Postanawiamy chodzić codziennie do innej.
Specjalnością Amed jest barakuda. Potrafią ją tu przyrządzić na wiele sposobów. Oczywiście musimy spróbować. Świeże mają akurat tylko 'baby baracuda’, czyli jeszcze malutkie rybki. Steki z dorosłej barakudy będą jutro. Próbujemy małe.
Jest wyśmienita.
Turystów bardzo niewielu. W restauracji jeszcze jedna, starsza biała para, chyba z Australii. Na plaży pusto. Wracamy na nasz ganek. Naprzeciwko resortu jest sklep sprzedający zimne piwo. Kupujemy Bintanga i resztę wieczoru spędzamy wsłuchując się w szum fal. Ubud jest piękne. Jednak co morze, to morze.
Zasłaniamy moskitiery, zostawiamy otwarte okna. Morze przyjemnie tuli do snu.
Amed
23 marca 2018
Śniadanie serwują nam na ganek lokalni chłopcy. Nie mówią nic a nic po angielsku. Bardzo się starają, ale tak po indonezyjsku, bez większego zrozumienia.
Po śniadaniu chcą nam się władować do pokoju z miotłą, mopem i świeżymi ręcznikami. Przecież nie zdążyliśmy jeszcze nabrudzić! Wymiana ręczników po jednym prysznicu to też lekka przesada. Tłumaczymy, że nie chcemy. Chłopak wygląda na lekko przerażonego. Na szczęście zjawia się właścicielka, która mówi trochę w lokalnym bahasa. Dziękujemy jej bardzo za sprzątanie. Umawiamy się, że jeżeli poczujemy taką potrzebę to damy znać. Na pewno nie oczekujemy sprzątania codziennie.
Dzień spędzony w całości na plaży. Na zmianę kąpiemy się i schniemy na słońcu na leżakach.
Zastanawiamy się nad spacerem w stronę królującego nad plażą wulkanu Agung, najwyższego wzniesienia na Bali. Jednak błogie lenistwo zwycięża. Dziś cieszymy się tylko morzem.
Najcięższym wysiłkiem tego dnia było wybranie się na kolację. Poszliśmy dla odmiany w przeciwną stronę niż wczoraj, nieco dalej od naszego hotelu. Było równie smacznie, jak dnia poprzedniego, chociaż dziś postawiliśmy tylko na warzywa.
Mocno zmęczeni słońcem szybko zasypiamy.
Bali, Amed
24 marzec 2018
Dziś pani właścicielka pyta, ile płacimy za piwo w sklepie, bo jej chłopcy mogliby nam na pewno zorganizować je taniej i donosić prosto do naszej lodówki. Czemu nie? No to teraz mamy już samo uzupełniający się mini-bar. Nawet nie musimy wychodzić poza resort.
Wychodzimy rozejrzeć się trochę po okolicy. Na Agung wspinać się nie wolno. Nie wolno się nawet do niego zbytnio zbliżać. Ciągle jest aktywny. Ciągle dymi. Nie wiadomo, co mu ‘strzeli do krateru’.
Amed otoczone jest polami ryżowymi i zielonymi wzgórzami.
Bardzo przyjemne miejsce na spacer, trekking górski, czy przejażdżkę rowerem.
Miasteczko jest raczej ciche i uśpione. Nie ma tu nocnych klubów. Turyści, którzy się tu kręcą, nie przyjechali z biurami podróży. Odnajdą się tu ci, którzy szukają spokoju i wypoczynku.
Ze względu na bogate podwodne życie, jest tu sporo centrów nurkowych, jak na taki mały kurort. Turystów powierzchniowych zapewne skutecznie odstraszają czarne, kamieniste plaże. Nurkom to nie robi żadnej różnicy.
My nie narzekamy. Ani na piasek, ani na brak rozrywek. Bawimy się świetnie.
Amed
25 marca 2018
Rano, po śniadaniu przychodzi do mnie pani masażystka. Zamówiłam sobie kompleksowy masaż całego ciała. Pyta, gdzie chcę być masowana: w pokoju, na ganku czy na łóżku na plaży. Oczywiście, że na plaży.
Masaż jest tak relaksujący, że prawie zasypiam. Jeszcze ten cudowny szum morza w tle.
Masaż balijski jest niezwykle delikatny. Nie ma szarpania i wyrywania kości ze stawów, jak ma to miejsce w typowym masażu tajskim. Tu nacisk kładzie się przede wszystkim na relaks i wyciszenie umysłu. Pani wysmarowała mnie pachnącym olejkiem. Wymasowała każdy paluszek u stóp. Delikatnie rozciągnęła ręce i nogi. Pouciskała plecy, kark i głowę. Zrobiło mi się tak błogo, że po wszystkim nie mogłam się podnieść z łóżka.
Wysłałam panią do Seby do domku po zapłatę, a sama leżałam na plaży jeszcze ponad godzinę. I, jak się okazało, bardzo słusznie. Po masażu balijskim jest to bardzo wskazane. Umysł i ciało samoczynnie kontynuuje regenerację, a stan głębokiej relaksacji utrzymuje się jeszcze długo, jeżeli nie zaburza się go ruchem. Głęboko ukryte napięcie mięśni schodzi jeszcze nawet kilka godzin. No to ze mnie zeszło do ostatniego nerwu. Wstałam jak nowo narodzona.
Mieliśmy iść zobaczyć, jak się produkuje sól. Amed słynie z soli morskiej, pozyskiwanej w tradycyjny sposób, sięgający XVIII wieku.
Proces wytwarzania soli w Amed jest unikalny. Do filtrowania morskiej wody używa się tu gliny, tworząc w rezultacie solankowe koncentraty. Przekładane są następnie do pojemników wykonanych z drzewa palmy kokosowej, gdzie pozostawia się je do odparowania wody. Skrystalizowana sól, dzięki wykorzystaniu gliny w procesie filtracji, posiada wysoką zawartość minerałów i wyjątkowe bogactwo smaku. Sól z Amed jest prawdziwą dumą Amedczyków. W przeszłości była prawdziwym skarbem wschodniej części Bali.
Obecnie tylko 25 rzemieślników kontynuuje tradycyjną metodę pozyskiwania soli przy pomocy gliny. Produkują już tylko niewielkie ilości, jedynie przez 4 miesiące w roku. Robią to właściwie tylko dla podtrzymania tradycji przekazywanej z dziada pradziada. Są znacznie prostsze, krótsze i tańsze sposoby pozyskania soli.
Rzemieślników można podejrzeć przy pracy, co planowaliśmy zrobić. Niestety na planach się skończyło. Po masażu moje priorytety się zmieniły. Wprowadzona w stan głębokiej relaksacji, zostaje na plaży do zmroku.
W tej kilkumiesięcznej podróży zaczynam wierzyć i rozumieć, że człowiek może się naprawdę zmęczyć odpoczywaniem. Gdzie się podziałam ja z czasów korpo, kiedy wystarczało mi jedynie 4-5 godzin snu na dobę i właściwie rzadko bywałam zmęczona???
Wszystko siedzi w głowie.
Amed
26 marca 2018
Z samego rana wyruszamy na snorkling. Przypływa po nas rybak na charakterystycznej dla Indonezji wąskiej łodzi z bocznymi płozami.
Widoki z morza na krajobrazy Amed są powalające. Zielone góry nad okalającymi wybrzeże palmami, czarny piasek i niebieskie morze. Jak z pocztówki.
Do tego jeszcze święta góra Agung na horyzoncie.
Ale czas zejść pod wodę. Najpierw płyniemy do miejsca, gdzie zatonął japoński statek. Jego wrak leży tuż przy brzegu centralnej plaży Amed, więc na dobrą sprawę nie trzeba nawet wynajmować łodzi, żeby do niego dopłynąć. Jednak wiele ludzi narzeka na trudne zejście z plaży ze względu na kamieniste dno. Ciężko nam się odnieść, ponieważ nas łódka wywala już na głębinie, zaraz obok wraku. Kręci się wokół niego cała masa ryb. Nic dziwnego. Przez lata obrósł gęsto pięknym koralem.
Został nazwany ‘japońskim’ ze względu na odnalezioną w nim wyrafinowaną toaletę. Jak powszechnie wiadomo, Japończycy mają na punkcie toalet prawdziwego bzika. Do wraku można nawet wpłynąć. Jest przełamany na pół i zaprasza do wnętrza. Niestety trzeba albo umieć tak głęboko zanurkować bez obciążenia (ja nie potrafię), albo mieć odpowiedni sprzęt nurkowy. Na szczęście z poziomu powierzchni też pięknie się prezentuje. Pływamy tutaj na tyle długo, że zdążyłam lekko zmarznąć. Pomimo pianki.
Płyniemy jeszcze na dwa punkty snorklingowe. Właściwie to zmuszam się trochę do wyskoczenia z łodzi. Wykorzystałam cały mój zapał i siły na podziwianie wraku. No, ale przecież zapłaciliśmy rybakowi za trzy miejsca.
Rafy są tu bardzo ładne. Mało zniszczone. Nie powalają różnorodnością i kolorami, jednak nie można im niczego zarzucić. Niestety nas już bardzo ciężko zachwycić. Wiele odwiedzonych wcześniej miejsc bardzo wysoko zawiesiły koralową poprzeczkę.
Snorklujemy tyle, ile trzeba i prosimy rybaka, żeby nas odwiózł.
Przejażdżka łodzią bardzo przyjemna. Widoki przepiękne. Warto chociażby dla nich łódź wynająć.
Resztę dnia leniuchujemy. Dość się dziś napracowaliśmy. Po ostatnich dniach totalnego nic-nie-robienia rozregulowały nam się organizmy. Mamy ochotę jedynie leżeć na słońcu, czytać książki i ucinać sobie drzemki.
Trzeba korzystać, póki okoliczności przyrody sprzyjające.
Na kolacje też nie chce nam się daleko iść. Lądujemy ponownie w knajpie za płotem.
Co się z nami porobiło na tym wyjeździe???
Amed – Kuta
27 marca 2018
Laba w Amed dobiegła końca.
Zamówiony przez właścicielkę samochód zawozi nas do Kuta. Zatrzymujemy się w tym samym hotelu, co zawsze. Już się do niego przyzwyczailiśmy. Jest zaciszny, ma duży basen, zielony ogród i jest położony jedynie 2 kilometry od lotniska, co nie jest bez znaczenia. Korki w tej części wyspy są koszmarne i nieprzewidywalne. Stąd, jakbyśmy się mocno uparli, dojdziemy do lotniska nawet na piechotę. Samochodem w korkach zajmie nam to jakieś pół godziny. Za kilka dni wylatujemy na wyspę Timor. Zacumujemy tu do tej pory.
Musimy tu zostać parę dni ze względu na umówione spotkanie z prawnikami. Cały czas zastanawiamy się nad wydzierżawieniem bezludnej wyspy na Sumatrze. Niestety nie jest to takie proste i przejrzyste, jakby człowiek sobie życzył. Indonezyjskie prawo jest w tym zakresie dość niesprzyjające obcokrajowcom. Nie zabezpiecza naszych interesów. Formalnie nie możemy, jako obcokrajowcy, wyspy wydzierżawić. Musimy mieć lokalnego wspólnika, który właściwie można nas wykiwać kiedy chce. Najprościej byłoby hajtnąć się z lokalnym obywatelem, wtedy obcokrajowiec nabiera praw. No ale musielibyśmy się najpierw rozwieść. Za dużo zachodu.
Idziemy na spacer nad morze. Hotel leży może jakieś 200 metrów od plaży, jednak ciężko ją nazwać szczególnie uroczą. Jest wąska, obłożona kamieniami, otoczona betonowym deptakiem, wzdłuż którego ciągną się klocowate hotelowce. Cała Kuta. Najsłynniejszy kurort na Bali. Kompletnie nie rozumiem, co ci wszyscy ludzie tu widzą, czego my nie potrafimy dostrzec.
Całe szczęście w hotelu mamy bardzo przyjemny basen. A otaczający go kołem hotelowy kompleks nadaje miejscu swego rodzaju przytulności.
Jeżeli dodać do tego zieleń ogrodu, palmy i bliskość baru, właściwe można tu spędzić cały dzień nigdzie nie wychodząc.
Za rogiem jest centrum handlowe. Wcześniej uliczka z tanimi warungami. Tu będziemy się stołować. Sałatka zamówiona w hotelowej restauracji była co prawda wyśmienita, jednak cenę miała co najmniej żenującą. Tak samo piwo. Na szczęście 100 metrów od hotelu jest K Circle – lokalny minimarket z licencją na alkohol. W wieczorne drinki na balkonie zaopatrujemy się właśnie w nim.
Po za tymi niedogodnościami, hotel jest stosunkowo tani jak na warunki, które oferuje. Pokoje są duże, z klimatyzacją, z balkonem z widokiem na basen i ogród. Wszystkie pokoje mają taki widok. Wchodzi się do nich z galerii na tyłach. Łazienka jest duża i czysta, zaopatrzona w kosmetyki, codziennie uzupełniane. Jest też lodówka i telewizor z całą masą kanałów po angielsku.
Ogólnie hotelowi niczego nie brakuje.
Kuta
28 marca 2018
Wypożyczamy skuter i jedziemy spotkać się z prawnikami. Biurokracja w Indonezji to jakiś koszmar. No to chyba już na pewno nici z wyspy. Koszty pozwoleń i obsługi prawnej przerastają nasze możliwości. A przecież wyspa nie zacznie zarabiać natychmiast. Najpierw trzeba w nią zainwestować i rozkręcić biznes. Nie damy rady. Szkoda. Fajnie byłoby mieć własną, bezludną wyspę na końcu świata.
Pocieszamy się relaksując na basenie z Bintangiem w ręku.
Słonce, odświeżające kąpiele i zimne piwo koją zawód. Kolacje jemy na plaży w jakiejś obrzydliwie drogiej turystycznej knajpie. Co tam. Zaoszczędziliśmy właśnie na wyspie.
Kuta
29 marca 2018
Dzień przeznaczony na leżakowanie przy basenie i czytanie o Timorze Wschodnim. Nie mamy sprecyzowanych planów, nie za dużo wiemy o tym państwie. Dobry pretekst, żeby ruszyć się z hotelu dopiero na kolacje.
Bali, Kuta – Timor Wschodni, Dili
30 marca 2018
Żegnamy chwilowo Bali, żegnamy Indonezję. Wyruszamy na podbój zupełnie nowego kraju Azji Południowo-Wschodniej: Timoru Wschodniego.
O naszej wizycie w tym najmłodszym, azjatyckim państwie świata można przeczytać TUTAJ.
Bali 2017
#Ubud #MałpiLas #MonekyForest #Tegallalang #PolaRyżowe #RiceFields #Kedisan #PunktWidokowy #ViewPoint #Agung #KopiLuwak #PlantacjaKawy #SatriaAgrowista #BaliCatPoochino #łaskun #Manukaya #TirtaEmpul #ŚwiątyniaŚwiętejWody #GunungKawi #GrobowceKrólów #TampakSiring #Pakerisan #Tegenungan #Wodospad #GoaGajahGianyar #JaskiniaSłonia #Bedulu #Jimbaran #UluWatu #PuraLuhurUluWatu #Kecak #Kecak@UluWatu #ZachódSłońca #Gobleg #Buyan #Tamblingan #jezioro #UlunDanuBratan #Subak #Jatiluwith #TanahLot #Beraban #Canggu #Sanur
Anglia, Londyn – Chiny, Hongkong – Indonezja, Bali
03 – 04 grudnia 2017
W naszą pierwszą tak długą podróż do Azji wyruszamy z lotniska Gatwick pod Londynem. Takie lotnisko to ja rozumiem – Luton śpi w nogach. Jest wszystko, co człowiekowi potrzebne do szczęścia. Jest miła obsługa, jest pełne zaplecze i miejsce do odpoczynku w oczekiwaniu na samolot.
Po raz pierwszy wyruszamy w podróż bez konkretnego planu, bez jakichkolwiek oczekiwań – tak po prostu! To będzie piękne pół roku. Rozpoczynamy od Indonezyjskiej wyspy Bali. 4 lata temu opuszczaliśmy ją zachwyceni, z ogromnym niedosytem poznawczym i solenną obietnicą, że jeszcze tam wrócimy. Właśnie ją spełniamy.
Lot do Hongkongu był chyba naszym najprzyjemniejszym lotem w życiu. Dostaliśmy miejsca z taką ilością przestrzeni na nogi, że ja nawet nie dosięgałam do ściany przed nami. Pierwszy raz smakowało mi też samolotowe jedzenie (zamówiliśmy wersje wegańską). Obsługa samolotu przesympatyczna, pomocna i uśmiechnięta, była na każde zawołanie. Brawo Cathay Pacific!
W Hongkongu nie mieliśmy za wiele do roboty, więc powłóczyliśmy się po lotnisku, usiedliśmy w knajpie na wieczorno-porannym piwie (za 167 HKD / ok 72 PLN za dwa), pooglądaliśmy samoloty przez szyby i byłby to koniec atrakcji. Lotnisko właściwie spało i większość obiektów była zamknięta.
Na Bali polecieliśmy zupełnie pustym samolotem! Obłożenie to może jakieś 20% miejsc.
Wulkan Anung i jego wzmożona aktywność przez ostatnie dni zrobiły swoje. Dobrze, że w ogóle wylecieliśmy, bo na pewno nie był to opłacalny lot. Jeszcze kilka dni wcześniej lotnisko było całkowicie zamknięte. Teraz chmura dymu przesunęła się nad wyspę Lombok.
Na Lotnisku Denpasar też zupełne pustki.
Widać nie wszystkie linie wznowiły loty po ostatnich wydarzeniach. Tłumek taksiarzy też jakiś przerzedzony. Ignorujemy ich i idziemy najpierw do knajpy poczekać na przylot Łukasza z Kuala Lumpur. Kilku pilnuje nas z bezpiecznej odległości. Kiedy wychodzę się rozejrzeć, jeden idzie za mną i proponuje 360 tysięcy Rupii za taksówkę do Ubud. Nie zgadzam się, za drogo. Potem do stolika podchodzi inny i oferuje, że zawiezie nas za 220 tysięcy – to już jest dobra cena. Zgadzamy się, ale tłumaczymy, że musimy jeszcze poczekać na kolegę. Zgadza się poczekać z nami. Wydaje mi się, że po prostu mieszkał w okolicy Ubud i wracał do domu, więc po co miał wracać na pusto.
Czekanie się trochę dłuży. Kupujemy sobie więc pierwszego Bintanga (lokalne piwo) za 50 tysięcy Rupii butelka 0,6 litra. Drogo ☹
W końcu pojawia się Łukasz. Wsiadamy do taksówki i po godzinie jesteśmy w Ubud. Pan miał nas wysadzić na rogu Monkey Forest street i Main Street ale chyba się nie dogadaliśmy bo wysadza nas w dolnej części małpiej ulicy przy wejściu do małpiego lasu. No to mamy kawałek pod górę.
Wybraliśmy sobie Nick’s Homestay. Ma bardzo dobre opinie, na zdjęciach wygląda ślicznie i położony jest w świetnej lokalizacji. Chciałam w nim spać już przy poprzedniej wizycie 4 lata temu, niestety wszystkie pokoje były wtedy zajęte.
Z pomocą lokalesów dość szybko trafiamy na miejsce.
Rzeczywiście jest przepiękny.
Dostajemy dwa pokoje obok siebie z wspólnym gankiem, w sercu zadbanego ogrodu. Pokoje są czyste i wygodne.
Naprzeciwko nas mieszka rodzina. Po prawej właściciel.
Dostajemy cenę 170 tysięcy Rupii za dobę i zostajemy na 5 dni.
Jesteśmy wykończeni lotem, więc idziemy już tylko do pierwszej lepszej otwartej knajpy na jedzenie. Knajpa w stylu europejskim: jasna, przestrzenna, na półkach kamienne dzbany, wszystko w drewnie, króluje elegancka prostota. Piekielnie droga. Nie zapisaliśmy jak droga, żeby się nie denerwować. Lepiej zapomnieć. Wytłumaczyliśmy sobie, że pierwszego dnia po przylocie człowiek zmęczony musi przepłacić.
Wracamy do homestay. Padamy z nóg. Plan na kolejny dzień: regeneracja.
Ubud
05 grudnia 2017
Siódma rano. Koguty pieją jak szalone, jeden przez drugiego, a jest ich co najmniej dziesiątka. Ptaki wyśpiewują swoje najpiękniejsze trele. NIEEEE, postanowiliśmy dziś się w końcu wyspać. Mamy przecież czas. Nakrywam głowę poduszką i dosypiam, ale daję radę tylko do 9.00.
Wychodzę na ganek – tam już stoi herbata w termosie i filiżanki. Po chwili przechodzi pan z obsługi z pytaniem, czy przynieść już śniadanie. Proszę o komplet. Seba też już powinien wstać.
Przyglądam się naszemu homestay’owi w świetle dnia. Mieszkamy po prostu przepięknie!
Nick’s Homestay wygląda jak świątynia. W rzeczywistości miejscem zamieszkania autentycznej, lokalnej rodziny.
Domy na bali budowane są zgodnie z hinduistycznymi i buddyjskimi wierzeniami, opartymi na konieczności utrzymania harmonii z otaczającym człowieka wszechświatem. Każdy obiekt we wszechświecie ma swoje idealne miejsce. Osiem głównych zasad jest zapisanych na palmowym liściu starożytnego manuskryptu Asta Kosala Kosali. Według niego, wszechświat jest podzielony na trzy sfery: buhr (świat podziemny władany przez demony), buwah (świat zamieszkany przez ludzi) i swah (niebo – świat bogów).
Balijczycy wierzą, że taki podział odzwierciedlony jest też w geografii ich wyspy: wulkan Agung, najwyższe wzniesienie na Bali, należy do bogów, morze zamieszkałe jest przez złe demony, a między górą i podwodnym światem mieszkają ludzie, zwierzęta, rosną rośliny.
Podobny podział zachowują budując swoje domostwa. Kangin (wschód) jest utożsamiany z życiem, czyli sacrum, dlatego w północnowschodniej części domu budowane są rodzinne świątynie.
Rodzinna świątynia jest najświętszym miejscem posesji. Oddaje się tam część bogom i przodkom. Najważniejsza świątynia (sanggah kemulan) zawsze poświęcona jest hinduskiej trójcy: Brahmie, Vishnu i Shivie. To zwykle konstrukcja w kształcie domu z dachem wzniesionym na filarach i ustawiona na kolumnie. W wierzeniach Brahma jest utożsamiany z męskim przodkiem rodu, Vishnu z żeńskim. Kiedy Balijczyk się żeni i sprowadza swoją żonę pod dach buduje swoją świątynie dla nowo powstałej rodziny.
Codziennie rano przedstawiciel rodziny roznosi ofiarne koszyczki i zapala kadzidełka we wszystkich świątyniach.
W części południowozachodniej, kojarzonej z demonami i śmiercią, umieszczane są cmentarze. Od jakiegoś czasu nie pozwala się już chować zmarłych na posesjach, więc posiadają je jedynie najstarsze domostwa. Kiedy spaliśmy ostatnio w okolicznym homestay’u jeszcze na taki trafiliśmy. Ten widocznie jest zbyt nowy.
Typowy balijski dom otoczony jest murem. Wąskiego wejścia często strzegą demony, broniąc domu przed złymi duchami.
Inną symboliką jest utożsamianie tradycyjnego balijskiego obejścia z ciałem człowieka. I tak rodzinna świątynia symbolizuje głowę, sypialnie i pokoje dla gości to ramiona, centralnie położone patio to brzuch, miejsce, gdzie rodzina spędza razem dni, to intymne narządy, kuchnia to nogi i stopy, a śmietnik na tyłach domostwa to odbyt. Architekci przestrzegają zasad Asta Kosala Kosali i dokonują dokładnych pomiarów, gdzie zaprojektować głowę i ciało domu.
Przed rozpoczęciem budowy domu Balijczycy konsultują się z ekspertami, żeby wybrać najlepszą datę z Balijskiego kalendarza i składają na gruncie dary dla bogów w nadziei, że wspomogą budowę. Poszczególne ściany i budowle muszą być budowane zgodnie z ruchem wskazówek zegara.
Kompleks, w którym mieszkamy, został zbudowany z zachowaniem tradycyjnych zasad.
Może to jet-lag, może zmęczenie po intensywnym zwiedzaniu w chłodach Anglii, może brak snu przez ostatnie dni, czujemy się jak zombie.
Seb trochę pracuje nad stroną www, jednak słabo mu idzie. Wyruszamy więc na misję ‘lunch’ i ‘zakup karty z lokalnym Internetem’. Misja w 100% zakończyła się sukcesem. Najpierw zakupiliśmy karty Simpati 380 tysięcy Rupii za dwie, 30 GB każda.
Następnie wyruszyliśmy szukać restauracji na dachu, którą tak dobrze wspominaliśmy z poprzedniego wyjazdu. Nie pamiętaliśmy nazwy i dosyć średnio lokalizację. Właściwie to zupełnie pomyliliśmy kierunki. Trafiliśmy do niej zupełnym fuksem. To restauracja Black Beach.
Koniecznie trzeba usiąść na tarasie na dachu. Idealne miejsce, żeby zobaczyć z góry tradycyjny układ pobliskich domostw.
Jedzenie też w 100% godne polecenia. Spróbowaliśmy Mie Goreng 30 000 Rp., Cap-cay 38 000 Rp. lokalnego napoju Jahe 12 000 Rp.
Wszystko PRZEPYSZNE!
Dodatkowo na dachu restauracji wieje super wiaterek, idealna odskocznia od męczącego upału na dole, bez potrzeby zamykania się w klimatyzowanych puszkach.
Po lunchu wracamy na sjestę do naszego homestay. Seb idzie na poobiednią drzemkę ja zwiedzam zakamarki naszego homestay.
Wszędzie wiszą klatki z różnymi śpiewającymi ptakami. Jest też gwarek, jednak nie chce ze mną gadać.
Na terenie kompleksu znalazłam warsztat rzeźbiarski. Panowie ręcznie dłutem i młoteczkiem strugają misterne ornamenty domów.
Nasze domki gościnne są ozdobione takimi samymi przepięknymi drewnianymi rantami.
Pytam ile kosztuje półmetrowy kawałek. W odpowiedzi słyszę, że nie można ich kupić na kawałki. Zamówienia są na ozdobienie całego domostwa.
Obok pracujących rzeźbiarzy siedzi grupka panów i rżną w domino na pieniądze. Od razu sami zaczynają się tłumaczyć, że to nie hazard, to zabawa a pieniądze są tylko symboliczne. Sympatycznie się z nimi rozmawia, a właściwie tylko z jednym, ponieważ pozostali nie mówią ani słowa po angielsku.
W skład kompleksu wchodzi też rodzinna świątynia. Przepiękna!
Kapliczek jest całkiem sporo, więc zgodnie z tym czego się dowiedziałam o architekturze tradycyjnych balijskich domów, rodzina miała sporo synów na przestrzeni pokoleń.
W świątyni pracują kamieniarze, restaurując część ozdobnego muru. Niestety z nimi nie mogę się dogadać. Poza ‘Hello’ nie znają żadnego innego słowa.
O 17.30 spada deszcz. Trwa jedynie 15 minut i jakiś taki słabiutki…
Postanawiamy dziś już nic nie robić. Podumamy nad naszą stroną Internetową. Musimy odpowiedzieć na parę pytań firmie, która ją buduje. Cudownie się pracuje w otoczeniu zieleni i śpiewających ptaków. Moje marzenie tak pracować. Co za odmiana po zamknięciu w szklanym, klimatyzowanym więzieniu.
Ubud
06 grudnia 2017
W walce z jet lagiem przegrywam po raz kolejny. Budzę się o 2 w nocy i nie mogę zasnąć. O 3 daję za wygraną i wstaję. Dobrze, że jest ganek, a na ganku światło. Mogę sobie w spokoju trochę popisać. Od 5 rano w naszym homesteju zaczyna się ruch. Przychodzi obsługa i zamiata wszystkie chodniczki. Są jak cienie. Jest jeszcze ciemno, oni ubrani w ciemne uniformy. Właściwie świecą im się tylko białka oczu i zęby, gdy się do mnie uśmiechają przechodząc.
O 6 pojawiają się na stoliczku dzbanki z herbatą.
O 7 przychodzi pan z pytaniem, czy już podać śniadanie. Seba też nie może spać, więc czemu nie.
Dziś na przedpołudnie zaplanowaliśmy odwiedziny w Monkey Forest. Byliśmy tam 4 lata temu i podobały się nam te złośliwe, małe wredoty. Bilet kosztuje 50 000 Rp.
W Monkey Forest żyje ponad 500 makaków.
Trzy razy dziennie są karmione przez obsługę batatami, liśćmi papai, kukurydzą, ogórkami i kokosami, ale pomimo tego okradają turystów ze wszystkiego, co wyczują jako jadalne. Mi tym razem wyrwały butelkę wody mineralnej. Trochę się o nią z nimi poszarpałam, ale sprytnie zrobiły dziurę na dnie i nie było już wtedy o co walczyć.
Lepiej nie wnosić na teren Monkey Forest nic do jedzenia, a w szczególności owoców, orzeszków czy ciastek. Na bank je wyczują i wyciągną nawet z zamkniętej torby. Skubane nauczyły się otwierać zamki błyskawiczne, puszki, odkręcać butelki. Więc nie dość, że my poniesie się stratę, to jeszcze nakarmi się je produktami niewchodzącymi w skład małpiej diety. W rezultacie po lesie włóczą się leniwie często otyłe egzemplarze. Podnoszenie jedzenia wysoko nad głowę spowoduje jedynie, że nam na nią wejdą. Na szczęście są na tyle delikatne, że chowają wtedy pazury. Zupełnie jak koty.
W Monkey Forest można kupić dla nich banany. Wtedy małpki wdzięcznie pozują do zdjęć na ramieniu turystów.
Małpy przyzwyczaiły się do ludzi i się ich nie boją. Można swobodnie z bliska obserwować jak się ze sobą kłócą, walczą o jedzenie, iskają, bawią, przytulają swoje młode.
Jednak są to cały czas dzikie zwierzęta i mogą ugryźć, jeżeli się zezłoszczą a są nosicielami wielu wirusów, którymi mogą (nawet śmiertelnie!) zarazić człowieka.
Więcej o Monkey Forest pisaliśmy wcześniej, przy okazji naszej pierwszej wizyty 4 lata temu (wpis dostępny poniżej).
Po wyjściu z Monkey Forest postanawiamy iść na lunch do zauważonej wczoraj na naszej ulicy miłej restauracji Artini Warung. Sprawdziliśmy ceny, była niedroga. Mamy z niej rzut beretem do naszego homestay. Ma fajny, duży drewniany blat-stół z widokiem na ulicę. Idealny do gapienia się na przechodniów.
Zamawiamy Nasi Cap Cay (35 tys IDR) Tomato Basil (20 K IDR) Veg Soup (35 tys IDR) dwa duże Bintangi (80 K IDR). Jest pysznie.
Wracamy do Homestay, gdzie na ganku obok naszego pokoju siedzi właściciel z (chyba) żoną. Rozmawiamy sobie chwilkę. Mówi nam, że dziś jest święto Nithyananda, duchowego przywódcy hinduskiego, uważanego za awatara jednego z bogów. Na ulicach Ubud odbywa się procesja. Zaczyna się o 16.00 przy bramie do Monkey Forest. Postanawiamy iść ją obejrzeć.
Procesja jest bardzo kolorowa. Odświętnie ubrani Balijczycy, odświętnie ubrane Balijki. Idą dostojnie, niosąc na głowach kosze z darami, owocami, kwiatami, ryżem. Na początku panowie niosą Baronga, mitologicznego lwa, uosabiającego siły dobra. Na końcu korowodu idą panowie przebrani za Rangdę, władczynie nikczemnych czarownic i demonów, wcielenie zła. Barong i Rangda to wieczni wrogowie. Symbole nieustannego ścierania się dobra ze złem.
Gdy się przyglądamy korowodowi, zaczepia nas lokales, pytając najpierw standardowo skąd jesteśmy, jak długo tu będziemy, żeby ostatecznie dojść do pytania właściwego: czy nie potrzebujemy samochodu z kierowcą. Przyznajemy się, że potrzebujemy. Ustalamy cenę na 550 tys IDR za dzień. Wydaje się być rozsądna. Do tej pory trafialiśmy na znacznie wyższe. Nawet polecony przez znajomych przewodnik nie chciał zejść poniżej 700 tys IDR. Umawiamy się na jutro pod naszym homestayem.
Niesamowite, jak wyludnione jest Ubud! Wszystkie restauracje świecą pustymi stolikami. Pod każdą naganiająca pani z niemalże błagającym wzrokiem zaprasza do środka.
Niestety jesteśmy na nogach już zbyt długo. Znowu jet lag z nami wygrał. Idziemy spać z kurami i naszymi rozwrzeszczanymi kogutami.
Ubud
07 grudnia 2017
Rano przyjeżdża po nas nasz taksówkarz. Mówi nawet nieźle po angielsku, więc dobrze się z nim jedzie. Pierwszym punktem programu są najsłynniejsze na Bali ryżowe tarasy Tegallalang Rice Fields.
Byliśmy tu poprzednim razem z paroma dziesiątkami turystów. Teraz jesteśmy prawie sami! Stwierdzam zdecydowanie, że podróżowanie w niskim sezonie ma znacznie więcej zalet niż wad.
Zbyt pięknie być jednak nie może: poślizgnęłam się na błocie i przez resztę dnia nie będę już schludna i czyściutka. Na szczęście błocko w tym upale szybko wyschło i dało się wykruszyć.
Kolejnym punktem trasy jest punkt widokowy w Kedisan na wulkan naszych koszmarów, czyli stratowulkan Agung.
Agung jest najwyższym szczytem na Bali o wysokości 3143 m n.p.m. Jego krater ma średnicę 500 m i głębokość 200 m. Po ponad 50 latach postanowił się uaktywnić. Akurat przed naszym przyjazdem. Do ostatniego dnia nie byliśmy pewni, czy w ogóle uda nam się tu wylądować. Lotnisko w Denpasar było zamknięte na cztery spusty przez kilka dni. Większość linii lotniczych znacznie dłużej nie wysyłała tu swoich samolotów. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1964, zabierając 2 tysiące ofiar. Teraz na czas ewakuowano ludność w promieniu 13 kilometrów od wulkanu i obyło się bez ofiar.
W momencie, kiedy my go podziwialiśmy, był spokojniutki jak na zdjęciu. Jednak już następnego dnia wypluł z siebie kolumnę popiołu o wysokości 2 km! Był to już trzeci taki wybuch w ciągu ostatniego miesiąca. Póki co ani lawa ani magma nie wydostały się na zewnątrz ale wulkan cały czas bulgocze i nie wiadomo jak to się skończy. Lotnisko ciągle otwarte. Nasz lot do Bangkoku niby niezagrożony. Oby tak pozostało, ponieważ wylatujemy ostatniego dnia naszego legalnego, bezwizowego pobytu w Indonezji (Polacy mają prawo przebywać w Indonezji bez wizy maksymalnie 30 dni). Wulkan wulkanem, jednak w tak skorumpowanym kraju moglibyśmy mieć problemy, a jakoś nie mam ochoty być deportowana do zimnej i deszczowej Polski.
Z Kedisan jedziemy do Satria Agrowisata na plantacje kawy Bali Cat Pooching.
Siedzą tam w klatce trzy smutne łaskuny
a obok wystawiona jest ich kawowa kupa
Każdy odwiedzający dostaje 'pomocną panią’ do obsługi, która chętnie odpowie na każde pytanie, ale przede wszystkim najchętniej sprzeda nam najdroższą na świecie kawę Kopi Luwak z ziaren pożartych, nadtrawionych i wydalonych przez łaskuny. Pani twierdzi, że te trzy nieszczęśniki w klatkach są wystawiane na pokaz dla turystów, ponieważ w dzień i tak śpią. Nocą biegają wolno po plantacji w poszukiwaniu najsmaczniejszych ziaren do produkcji Kopi Luwak. Wszystkich zwierzaków jest na tej plantacji ponoć 70-80 sztuk. Pani twierdzi, że nad ranem same wracają do klatek, gdzie mają pełne miski i zagwarantowany spokojny sen.
Ja za kawę dziękuję, i tak nie piję żadnej od ładnych paru lat. Za to skusiłam się na imbirową herbatkę. Prawdę powiedziawszy taka sobie była.
Na terenie plantacji jest też sklep z herbatkami i kawą. Ceny są z kosmosu. Kompletnie nie warto tu nic kupować. Identyczne produkty można kupić niemal połowę taniej na przykład w sieci Krisna Oleh-Oleh.
Następnie kierowca wiezie nas do wioski Manukaya do jednej z piękniejszych (jeśli nie najpiękniejszej) świątyń jaką widzieliśmy na Bali Tirta Empul Temple czyli Świątyni Świętej Wody.
Świątynia jest wpisana na listę UNESCO. Została zbudowana około 960 roku.
Jej nazwa pochodzi od górskiego potoku, który zasila świątynie w świętą wodę. Pielgrzymi (a także turyści, co raczej nie jest wskazane) dokonują tu oczyszczających kąpieli.
Święta woda tryska z 13 pięknych rzygaczy ułożonych w rzędzie z zachodu na wschód. Należy kąpać się ze złożonymi do modlitwy rękoma i pokłonem w kolejności od pierwszej rzeźby do jedenastej.
Są trzy powody takich kąpieli: Gering, czyli oczyszczenie się ze zła i złych duchów, Tirta Merta czyli pomyślność i dobrobyt, Tirta Sudhamala czyli oczyszczenie duszy i ciała.
Dwa ostatnie strumienie służą do obrządków pogrzebowych.
W świątyni obowiązuje odświętny strój, czyli sarong i pas zawiązany w talii. My dostajemy ‘sprzęt’ od naszego kierowcy, ale można wypożyczyć na miejscu.
Ponoć obecnie święta woda została zbezczeszczona przez lokalesów, którzy wylewają swoje ścieki do świętego strumyczka, przez co ma bardzo wysokie stężenie bakterii coli. W przypadku dostania się do oczu grozi nawet ślepotą – rzekomo zanotowano taki przypadek w sierpniu tego roku! Jednak po tym, co widzieliśmy w Gangesie w Waranasi, jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Woda tu wygląda na krystalicznie czystą.
Niestety Azjaci są wszędzie tacy sami. Potrafią skutecznie zasyfić swoje największe skarby. Może jednak coś w tym jest?
Ze świątyni Świętej Wody jedziemy do Gunung Kawi w Tampak Siring, czyli świątyni z królewskimi grobowcami. Położona jest nad rzeką, otoczona tarasami ryżowych pól.
Kompleks świątynny powstał w X-XI wieku. Jest to rząd 10 świątyń ułożonych wzdłuż obu brzegów rzeki Pakerisan.
Gunung Kawi to także kompleks cmentarny. Grobowce królów zostały wyżłobione w siedmiometrowych niszach w skalistym klifie. Pogrzebowe posągi są dedykowane królowi Anak Wungsu z dynastii Udayana. Świątynie dedykowane są członkom jego rodziny: ulubionej królowej Mahendradatta i synom Airlanga, Anak Wungsu i Marakata oraz mniej ważnym królowym i konkubinom.
Najfajniejsza tutaj jest jednak rzeczka i bijący od niej rześki chłodek.
Najmniej fajne są schody, które trzeba pokonać, żeby się tu dostać, a szczególnie żeby się z niej wydostać z powrotem do miasteczka.
Przyszła pora na lunch. Kierowca wiezie nas najpierw do jakiejś wypasionej restauracji. Wygląda na tak drogą, że nic tam raczej nie przełkniemy. Prosimy o warung. Wiezie nas więc do Warung Dewa Male. Na warung też nie wygląda, jednak jest już lepiej, na co wskazuje położenie przy drodze z widokiem na pola ryżowe.
Ceny nie powalają, ale też nie zachwycają, jednak zostajemy. Zamawiamy gado-gado za 75 tys IDR i Bintanga za 50 tys IDR.
W Indonezji wkurzające jest to, że doliczają sobie najróżniejsze procenty za serwis, za podatek rządowy i za jakieś inne dziwne podatki. W rezultacie bez kalkulatora człowiek i tak nie wie, ile ostatecznie zapłaci. Zostawiamy napiwki jedynie w knajpach, które nie mają napisane małym druczkiem na dole stron menu, że cena NIE ZAWIERA jeszcze pięciu innych elementów. Rozpiętość naliczanych kwot jak dotąd waha się od 8 do 21%!
Najedzeni, jedziemy pod Wodospad Tegenungan. Rzeczywiście piękny jest.
Najpierw trzeba oczywiście pokonać zyliard schodów w dół. Potem zrobić sobie obowiązkową fotę z serduchem i wodospadem.
Potem przejść na drugą stronę po drewnianych, chybotliwych kładkach
Dla chętnych za dodatkową opłatą 10 tys. IDR /osoba jest wejście na prawie sam szczyt wodospadu. Warto!
Warto tu przyjechać. Jest rześko i pięknie. Fajne miejsce na odpoczynek po całym dniu zwiedzania.
Zostajemy tu dłużej, ponieważ skusiły nas zimne Bintangi w knajpce pod wodospadem. Zaleta prywatnego kierowcy. Czeka tyle, ile trzeba. Żadnego nerwowego zerkania na zegarek.
Kolejnym miejscem jest Goa Gajah Gianyar – jaskinia słonia w pobliżu wioski Bedulu.
Początkowo znana była tylko lokalnym mieszkańcom i nietoperzom. Dopiero w 1923 roku została odkryta dla reszty świata.
Nie ma pewności skąd wzięła się nazwa jaskini ale najbardziej prawdopodobną teorią jest, że odpowiada za nią figurka hinduskiego boga Ganeszy, czyli postaci ludzkiej z głową słonia.
Wejście do jaskini to groźnie wyglądająca olbrzymia głowa demona z wyłupiastymi oczami i szeroko otwartą paszczą przez którą wchodzi się do środka.
Rzeźba przedstawia demona Boma (czasami nazywanego Kala lub w Sanskrycie: Kittimukha) i jest najstarszą reprezentacją tej postaci na Bali. Zgodnie z wiedzą prastarych ksiąg Boma był synem boga Wisznu (bóg wód) i bogini Basundari (bogini ziemi).
Na głowie wyrzeźbione są różne motywy leśne i zwierzęce. Słonia raczej nic nie przypominają.
Środek jaskini to …. właściwie nic. Pusta jaskinia. Jakieś trzy proste posążki na krzyż i parę kamieni. Wierzyć się nie chce, że ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby tak pięknym wejściem ozdobić takie nic. Uknułam teorię, że coś z niej porozkradano, ale to moja prywatna teoria. Niestety nasz kierowca wiedzy na ten temat nie posiada.
W kompleksie świątynnym jest jeszcze tradycyjnie basen do rytualnego oczyszczania duszy i ciała. Został odrestaurowany w 1954 roku.
Całość położona jest w zielonej dolinie nad rzeką. Kierowca mówi, że kiedyś mieszkały tu dzikie słonie, które przychodziły nad rzekę napić się wody i ochłodzić. Już słyszeliśmy tą teorię. Albo jest więc prawdziwa, albo, wiele razy powtarzana, nabrała wiarygodności.
Wycieczkę zaplanował dla nas właściwie kierowca, jednak trzeba mu przyznać, że wypełniła nam dzień od deski do deski. Nawet się już cieszyliśmy, że jedziemy ‘do domu’. Wykonał pracę bardzo rzetelnie. Nie poganiał, czekał grzecznie w każdym odwiedzonym miejscu, aż skończymy się nim napawać, zjawiał się w trzy sekundy, gdy tylko zbliżaliśmy się do samochodu. Był bardzo pomocny w zwiedzaniu jak na kierowcę. Na tyle, na ile miał wiedzy i potrafiliśmy się dogadać, pracował prawie jak przewodnik.
Ubud
08 grudnia 2017
Objazd po wyspie. Dzień drugi.
Kierowca przyjeżdża po nas nawet przed czasem – coś się dziwnego dzieje z tymi Azjatami w niskim sezonie. Nagle robią się punktualni, pracowici i rozumieją, że turyści mają swoje oczekiwania, za które płacą. Hmmm…
Najpierw jedziemy na punkt widokowy we wioseczce Gobleg, żeby obejrzeć z gór bliźniacze jeziora: Buyan i Tamblingan.
Widoki na jeziora cudowne. Określane są nawet czasem balijską Szwajcarią.
Po jeziorach nie pływają głośne łodzie silnikowe. Lokalni rybacy używają małych łódeczek nazywanych ‘pedahu’.
Szkoda, że my jedziemy je jedynie zobaczyć, bo warto się tam na pewno wybrać na trekking i powiosłować między zielonymi wzgórzami. Będzie po co wracać.
Następnie jedziemy do największej atrakcji regionu, czyli hinduistyczno-buddyjskiej świątyni Ulun Danu Bratan Temple. Jest to najczęściej fotografowany obiekt na Bali. Lonely Planet określa ją nawet ikoną wyspy.
Leży na malusieńkiej wyspie na jeziorze Bratan, które jest uważane za pierwotne źródło każdej rzeki i strumyka na Bali. Składa się z 5 świątyń otoczonych zadbanymi ogrodami.
Jest nawet na banknocie 50 000 Rupii.
Powstała w XVII wieku. Dedykowana jest Dewi Danu, bogini wody. Odbywają się tu ceremonie mające zapewnić rolnikom na całej wyspie Bali wystarczające opady deszczu do upraw.
Jest na pewno ikoną balijskiego krajobrazu Subak, wpisanego na listę dziedzictwa UNESCO.
Liczne wulkany na Bali zapewniły wyspie żyzne gleby, które w połączeniu z tropikalnym klimatem, stworzyły idealne warunki do uprawy zbóż. Do kompletu potrzebny był jedynie system nawadniający. Subak to krajobraz złożony z tarasowych pól ryżowych, świątyń wodnych oraz systemu irygacyjnego, bazującego na górskich rzekach, strumykach i tamach. Pozwolił na uprawianie ryżu zarówno na płaskim terenie w dolinach, jak i na tarasach na zboczach gór. Wykorzystaniem wody zarządzają lokalne społeczności pod przywództwem lokalnego kapłana. Spotykają się regularnie w wodnych świątyniach. Są integralną częścią systemu Subak. Odzwierciedla on więc główny filozoficzny koncept Balijczyków, Tri Hita Karana, Trzy Powody Pomyślności, który łączy życie duchowe, ludzi i naturę. Ryż postrzegany jest tu jako dar od Bogów, a rytuały w świątyniach wodnych jako podkreślenie zależności ludzkiej egzystencji od natury.
Początki systemu Subak, zarejestrowane w inskrypcjach, datuje się na IX wiek naszej ery.
Przy świątyni Ulun Danu Bratan można wypożyczyć śmieszne wodne rowery w kształcie łabędzia (100 000 Rupi). Widoki z jeziora są na pewno imponujące. My wybieramy jednak restaurację i rewelacyjną grillowaną rybę na lunch. Jedna z lepszych jakie jedliśmy na Bali.
Najedzeni i bardzo zrelaksowani jedziemy na coś, co nasz kierowca nazwał trekkingiem po tarasach ryżowych Jatiluwith. Właściwie był to raczej spacerek, bardzo przyjemny spacerek. Wkoło cisza i bardzo sielskie widoki.
Zwierzątka i lokalne strachy na wróble
Malownicze pola ryżowe
Następnie jedziemy do świątyni Tanah Lot w Beraban. Byliśmy tam już poprzednio sami na skuterach, ale dojechaliśmy chwilę po zachodzie słońca, więc nawet kasy biletowe były nieczynne.
Jest malowniczo położona na skale w przepięknej skalistej zatoce.
Jest odpływ i można dość do samej skały (przy naszej poprzedniej, wieczornej wizycie był już znaczny przypływ i duże fale). Wejść do niej mogą, a raczej powinni, jedynie pielgrzymi. Widzimy jednak sznurek białych turystów wspinających się po kamieniach.
My ponownie oglądamy ją jedynie z zewnątrz. Siadamy na krótki posiłek w rozstawionych obok licznych restauracyjkach i podziwiamy widoki.
Więcej o Świątyni Tanah Lot piszemy w relacji z naszego poprzedniego pobytu poniżej, jednak powtórzymy historię jej powstania, w którą wierzą Balijczycy.
Po balijsku Tanah Lot znaczy ‘ziemia na morzu’. Zbudował ją ponoć Dang Hyang Nirartha, szesnastowieczny podróżnik i założyciel kapłaństwa kultywującego Siwę jako najwyższe bóstwo. Wędrował sobie akurat po Bali, kiedy zobaczył przepiękną, skalistą wysepkę w otoczeniu malowniczych skał. Postanowił spędzić tam noc. Rano olśniło go, że to idealne miejsce na czczenie morskich bogów. Świątynie poświęcił Dewa Baruna – bogowi siły morskich fal. Balijczycy wierzą, że gigantyczne morskie węże chronią świątynie przed demonami, złymi duchami i nieproszonymi gośćmi, dlatego przez większość czasu do świątyni nie da się dojść suchą stopą.
Bardzo się dziwimy, że dojeżdżamy aż tak daleko. 4 lata temu jechaliśmy tu jedynie z plaży Legian i zajęło nam to pół dnia. Był okropny korek i tysiące turystów. Dziś właściwie nawet nie odczuliśmy, że pokonaliśmy tyle kilometrów i to z Ubud!
Odległości na Bali nie są znaczne. Cała wyspa ma jedynie 145km długości i 80km szerokości. Jednak pokonanie nawet 15 km może zająć ponad godzinę. Ruch na ulicach jest gęsty o każdej porze dnia. Drogi w miarę dobre, jednak często nie ma bezpośrednich tras od obiektu do obiektu i trzeba jechać bardzo naokoło.
Ogólnie trzeba przyznać, że plan wycieczki obu dni był bardzo ambitny. Pan kierowca się nie lenił i nie próbował zaoszczędzić na benzynie. Płacił też za wszystkie parkingi, nie wyciągając po nic już łapek do nas. Usuwał się też dyskretnie wtedy kiedy my szliśmy na jedzenie mówiąc, że on już jadł jak na nas czekał – żadnego krępującego wpraszania się na darmowy obiadek. Byliśmy zadowoleni. Jeżeli jeszcze mówiłby lepiej po angielsku i więcej wiedział, byłby kierowcą idealnym. No ale nie zapłaciliśmy za przewodnika tylko za kierowcę, więc nie ma się do czego przyczepić. Właściwie jako kierowca przekraczał oczekiwania.
Resztę wieczoru spędziliśmy na pakowaniu – jutro samolot na Flores. Nawet na kolację nie chciało nam się już iść.
Męczące to zwiedzanie jest 😀 (na coś w końcu trzeba tak po ludzku, po polsku ponarzekać!)
Flores, Maumere – Bali, Canggu
19 grudnia 2017
Ponownie na Bali z wyspy Flores wracamy liniami Garuda Indonesia za 810 tys rupii od osoby.
To był jeden z najgorszych lotów w życiu. Turbulencje, lądowanie na Bali w gęstych chmurach. Tak gęstych, że kilka razy myślałam, że zderzyliśmy się w locie co najmniej z mitologiczną Garudą. Lądowanie zakończyło się slalomem na mokrej i dość krótkiej, płycie lotniska, która kończy się w oceanie. Na szczęście nasz samolot wyhamował. Jednak to wszystko mocno popsuło mi nastrój. Chyba nigdy do końca nie polubię latania. Ilość odbytych lotów nie ma żadnego wpływu na poprawę ich odbioru.
Na Bali totalna ulewa. Raz mocniej, raz słabiej, niestety bez przerwy pada. Postanowiliśmy jechać do miejscowości Canggu. Nie mamy siły i ochoty targować się z lokalnymi kierowcami. Taksówka z taksometrem jest do zamówienia po wyjściu z lotniska po lewej (auta niebieskie, kierowcy w niebieskich koszulach). Kosztowała nas 180 tysięcy rupii w totalnych korkach. Kierowca tłumaczył, że to przez deszcz. Wszyscy, którzy mogli, przesiedli się ze skuterów do samochodów. No a Bali biedne raczej nie jest… Tylko gdzie oni wszyscy jadą w środku dnia???
Wybrany Nudel Room & Cafe był cały zajęty. Jednak i tak nam się nie podobał. Strasznie klaustrofobiczny. Właściciel zawiózł nas do innego swojego obiektu Nudel Beachside Rooms.
Warunki mieszkalne godne, tylko zaraz przy dość hałaśliwej ulicy. ‘Podwórko’ ograniczało się do wąskiego parkingu dla skuterów i widoku na płot.
Jest wspólna kuchnia na otwartym powietrzu, lodówka i gary do dyspozycji. To akurat bardzo fajny patent.
Cały czas leje.
Nasza wyprawa tego dnia ograniczyła się do pralni 50 metrów dalej i do sklepu 150 metrów dalej. Za to Internet naprawdę śmigał. Trochę nadrobiliśmy nasze podróżnicze relacje. Może ten deszcz ma nas w końcu zmobilizować do zaprzestania bycia tu jedynie turystami?
Canggu
20 grudnia 2017
Budzimy się: leje! Pomimo wszystko postanawiamy zobaczyć, jak wygląda plaża. Wychodzimy w jej kierunku, jednak chodnik jest tak śliski od rozkładających się w deszczu liści, że kilka razy omal nie wywinęłam orła. Ja pasuję, chłopaki postanawiają kontynuować. Za chwile jednak też zawracają. Deszcz ich jednak pokonał.
Po południu tak jakby trochę zelżał. Robimy drugie podejście. Dajemy radę dojść do plaży, która jest… co najmniej rozczarowująca.
Morze jest bure od piasku, piasek zaśmiecony, fale są ogromne, infrastruktura wokoło przyjazna jedynie surferom. Wszędzie same szkółki i wypożyczalnie desek.
Nie podoba nam się. Wracamy znaleźć knajpę na lunch. Na głównej ulicy knajpy pełne białasów, ceny jeszcze bielsze. Skręcamy w lewo w jakąś niepozorną, boczną uliczkę i znajdujemy fajne miejsce La Pan Nam Warung. Tu możemy zostać. Zawiedzeni ostatnio lokalną kuchnią zamawiamy pizzę veg za 40 tys Rupii, pad tai seafood 28 tys. Rupii i cesar salad za 29 tys. Rupii. Chyba mamy jakiś podróżniczy kryzys.
Cały czas leje.
Wracamy do hostelu i resztę czasu spędzamy w necie pisząc podróżnicze relacje, czytając blogi i zastanawiając się gdzie wyruszyć dalej. Czyżby pora deszczowa postanowiła nas pokonać i jednak wygoni nas z deszczowego Bali?
My mamy kilka miesięcy czasu do zagospodarowania i właściwie żadnego konkretnego planu. Jeżeli taka pogoda trafi się komuś na dwutygodniowym urlopie, przy bardzo napiętym grafiku, to już znacznie gorzej. Może lepiej nie ryzykować grudnia na Bali. To tu najbardziej deszczowy miesiąc. Jednak, z drugiej strony, ciepłolubna ja wolę znosić deszcz w upale, niż marznąć w europejskiej zimie. Myślę, że gdybyśmy trafili do innego miejsca niż byle jakie Canggu, do jakiegoś miłego homestay z zadaszonym tarasem, z widokiem na morze albo pola ryżowe, bylibyśmy zadowoleni. Po prostu źle wybraliśmy.
Radzę się dobrze zastanowić nad swoimi oczekiwaniami i wyborem terminu urlopu. Ostatecznie pogody i tak nikt nie przewidzi. Statystyki jednak statystykami.
Canggu – Sanur
21 grudnia 2017
Przestało padać! Rano idziemy na śniadanie do warunga za rogiem i czekamy na zamówioną taksówkę z taksometrem do Sanur. Oby tam było lepiej niż w tym bosze-pożal-się raju surferów.
Trasa do pokonania to 18 km. Zajęła nam godzinę i kosztowała 200 tysięcy rupii. Korki okropne! Ale za to wybrany Kirana Homestay spełnia wszystkie oczekiwania. Jest czysto, ładnie, domowo, rodzina przemiła, lokalizacja całkiem dobra. Idealna byłaby na plaży, ale tam same ekskluzywne hotelowce i wille.
Sanur nazywane jest kurortem dla starych ludzi i dla rodzin z dziećmi. Głównie dlatego, że plaże są bezpieczne, morze przy brzegu płytkie i ‘bezprądowe’. Cóż… jednak wolimy to, niż klimaty hipsterskich surferów w Canggu. W sumie wiekowo też już właściwie pasujemy 😀 Postanawiamy zostać tu na święta i sylwestra.
Idziemy na nasz pierwszy lunch do mega drogiego hotelu San Beach Club na plaży zgodnie z zasadą: pierwszy dzień w nowym miejscu, człowiek zmęczony, nieobyty, człowiek ma prawo przepłacać. Zamawiamy fish and chips za 95 tys. Rupii oraz pizzę romaba za 75 tys. Rupii.
Potem plażą wracamy do Kirana Homestay i resztę dnia przeznaczamy na relaks i bezwstydne nieróbstwo.
Oglądamy film ‘Czekając na Deszcz’ . Film traktuje o polskich misjonarzach na Flores. Ojciec Tadeusz Gruca, którego poznaliśmy na Flores, nie zgodził się wziąć w nim udziału i nie wypowiadał się o nim pozytywnie. Jego zdaniem przedstawiono misjonarzy trochę jak lokalnych meneli, ciągle z papierosem w ustach, ciągle w gaciach, przy czynnościach typu golenie. Ma trochę racji. Przedsiębiorczości, tej z półki ojca Tadeusza, w ogóle tu nie pokazano, a miała miejsce na pewno. Sam ojciec Tadeusz wypowiadał się bardzo pozytywnie o swoich kolegach. Więcej o naszym spotkaniu można przeczytać w naszej relacji z pobytu na Flores tutaj i tutaj.
Oglądamy jeszcze kilka filmów dokumentalno-podróżniczych o Flores, z którego właśnie wróciliśmy. W końcu padamy spać.
Sanur
22 grudnia 2017
Rano pojawia się na stoliku pyszne śniadanko.
Jemy i robimy nic, a raczej siedzimy w Internecie. Wychodzimy tylko na zupkę do pobliskiego rastamańskiego baru Coconut Tree
Wracamy do homestay. Ja nadrabiam zaległości w relacjach z podróży. Seb śpi.
Pogoda wróciła do normy: piękne słoneczko. Cisza. Spokój. Błogostan. Jak nic idealne okoliczności przyrody na wypoczynek dla starych ludzi 😀
Sanur
23 grudnia 2017
Bo my dzisiaj tylko tak
Ruszyliśmy tyłki tylko na kolację do Little Thai Warung
Było pysznie.
I średnio drogo. Obok nas małe balijskie smartkacze z wypasionymi smartfonami grają w gry i świata poza ekranami nie widzą.
Jaki to kontrast do wiejskich klimatów Flores, gdzie dzieciakom wystarczało wiadro po farbie, kilka kamieni i patyków, żeby zorganizować sobie rozrywkę.
Bali jest piękne. Jednak, dzięki pieniądzom tłumnie przybywających tu turystów, zatraciło już dużo ze swojej naturalności. Mam nadzieję, że wszechobecne tu tradycyjne obrzędy i wierzenia nie znikną przez narzucających swoją kulturę białasów i ich pieniądze.
Na ucieczkę od pracy i zupełny reset znacznie bardziej polecam małe, bezludne wysepki. Nasz problem polega na tym, że tam zwykle Internet nie działa, albo działa bardzo wolno, prąd bywa reglamentowany, więc kontakt ze światem bywa bardzo utrudniony. My sobie niestety nie możemy pozwolić na pół roku bez kontaktu z jedynym obecnie źródłem utrzymania. Bali jest swego rodzaju kompromisem.
Po kolacji znowu totalne lenistwo. W końcu po to, między innymi, się na chwilę zatrzymaliśmy w Sanur.
Nie mamy ochoty nawet na piwo w mijanym, zaludnionym przez białasów, pubie z muzyką na żywo, chociaż wygląda zachęcająco.
Emerycka atmosfera Sanur chwilowo nam bardzo odpowiada.
Sanur – Ulu Watu – Jimbaran – Sanur
24 grudnia 2017
Dziś wyjątkowy dzień: Wigilia Świąt Bożego Narodzenia. W naszym przypadku pierwsza w życiu z dala od rodziny!
Zrobiliśmy sobie choinkę z plastikowej butelki po wodzie, łańcucha kupionego za 9900 Rupii i ozdób z kolorowych post-itów.
Poszliśmy na poranny spacer po plaży.
Robimy sobie też prezent w postaci wyjazdu do Ulu Watu.
To kolejna mekka surferów na Bali. Fale są tu ogromne. Klify wysokie. Pływać tu dość niebezpiecznie, przynajmniej takie relacje znamy z Internetu.
My się wody nie boimy – pewnie niesłusznie. Nigdy nam się nic nieprzyjemnego z jej powodu nie przytrafiło, ale może po prostu mieliśmy szczęście. Jednak patrząc tu z góry na ogromne fale, odbijające się z impetem od klifów, nabieramy szacunku do mocy tego żywiołu.
Najpierw jedziemy zwiedzić świątynie Ulu Watu przepięknie położoną na klifie, 70 metrów nad powierzchnią morza. Widok rozbijających się o skały wysokich fal jest stąd naprawdę spektakularny.
Jest to jedna z sześciu najważniejszych świątyń na Bali. ‘Ulu’ po balijsku oznacza czubek a ‘watu’ skałę. W przylegającym lesie żyją setki małp. Spotykamy kilkanaście na naszej drodze.
Balijczycy wierzą, że małpy chronią świątynie przed złymi mocami. Wierzą też, że trzy hinduskie bóstwa Brahma, Vishnu i Siva połączyły się w tej właśnie świątyni w jedno najpotężniejsze bóstwo. Modlą się tu do bóstwa Siva Rudra, symbolizującego wszystkie elementy i aspekty życia we wszechświecie. Świątynia chroni też całą wyspę Bali od złych morskich duchów. Wstęp do świątyni kosztuje 30 tys. rupii.
Tam wybieramy się też na największe przedstawienie tańca Kecak na wyspie. Bilet kosztuje 100 tys. rupii. Odbywa się w amfiteatrze z widokiem na morze i piękny zachód słońca. Jest to tradycyjne przedstawienie muzyczne powstałe w latach trzydziestych, w którym aktorom towarzyszy męski chór skandując bardzo szybko słowo ‘keca’. Pierwszy raz widzieliśmy jego fragment w filmie ‘Baraka’ Rona Fricke, nie wiedząc, że pochodzi z właśnie z Bali. Drugi raz widzieliśmy je w małej świątyni w Ubud w trakcie naszej pierwszej wizyty w Indonezji.
Przedstawienie Kecak ma zawszę tą samą fabułę opartą na Ramayana, hinduskim dziele epickim. Składa się z pięciu aktów.
Przed rozpoczęciem dostajemy karteczki z rozpisaną fabułą każdego z nich. Przed przedstawieniem często nie ma czasu przeczytać w spokoju tekst. Lepiej więc zapoznać się z nim wcześniej, a podczas przedstawienia skupić się na grze aktorów, chórze i ogniu. Zamieszczam więc (ponownie) tłumaczenie dla zainteresowanych. Niezainteresowanym radzę przewinąć do kolejnego zdjęcia.
AKT 1. Aktorzy: Rama, Sita, Laksamana i Kijang.
Spacerując po dżungli Dandaka piękna Sita, żona Ramy, zobaczyła złotego jelenia, który zatańczył dla niej niesamowity taniec. Poprosiła męża, Ramę, żeby schwytał dla niej jelenia. Nie mogąc odmówić małżonce Rama wyruszył na poszukiwania zwierzęcia. Obawiając się jednak o bezpieczeństwo pozostawionej bez opieki żony poprosił swojego brata, Laksamana, o ochronę ukochanej.
Wkrótce po tym, jak Rama wyruszył na poszukiwania złotego jelenia, Sita usłyszała złowieszcze echo, które brzmiało jak wołanie o pomoc. W obawie o bezpieczeństwo męża kazała Laksamanowi wyruszyć mu na ratunek. Laksaman odmówił stanowczo, nie chcąc złamać danego słowa bratu. Jednak Sita posunęła się do manipulacji i oskarżyła go o celowe nieudzielenie pomocy, żeby doprowadzić do śmierci brata i zdobyć ją jako swoją żonę. Urażony Laksaman uniósł się honorem i wyruszył na poszukiwania Ramy. Przed odejściem narysował na ziemi magiczny okrąg i nakazał Sicie trzymać się w jego obrębie, gdzie będą chroniły ją magiczne zaklęcia.
AKT 2. Aktorzy: Sita, Rahwana, Bhaganwan i Garuda
Nastała burza, Sitę ogarnął niepokój. Pojawił się zły demon, Rahwana, który od początku chciał porwać piękną Sitę. Nie zdołał jednak przebić się przez magiczny krąg. Pojawił się ponownie pod postacią biednego starca, proszącego o wodę i schronienie. Sita dała się nabrać i wyszła poza krąg, żeby pomóc biedakowi. Wtedy Rahwana porwał ją i zabrał do swojego królestwa Alengka.
Po drodze zaatakował go Garuda, jego śmiertelny wróg. Zdołał uciec jednak Garuda odnalazł Ramę i doniósł, że jego piękna żona Sita została porwana przez demona.
AKT 3. Aktorzy: Rama, Laksaman, Hanoman, Sugriwa
W poszukiwaniu Sity Rama spotyka Sugriwana, króla czerwonych małp, który obiecuje pomóc mu w poszukiwaniach. Typuje śmiałka, białą małpę Hanomana, posiadającą magiczne umiejętności żeby odszukał królestwo Alengka, gdzie więziona jest Sita. Rama daje Hanomanowi swój pierścień, który ma przekonać Sitę, że Hanoman jest jej wybawicielem a Rama ciągle ją kocha i będzie szukał do utraty sił.
AKT 4. Aktorzy: Sita, Trijata, Hanoman, Olbrzymy.
Hanoman odnajduje drogę do królestwa demona Alengka. Namawia Trijatę, siostrzenicę demona, której Rahwana kazał pilnować Sity, do pomocy w przerwaniu niedoli Sity i jej uwolnienia. Hanoman pokazuje Sicie pierścień jej męża jednak zostaje zaatakowany przez olbrzymy na posługach Rahwany i musi uciekać. Po drodze zostawia w ogniu połowę królestwa Alengka.
AKT 5. Ostateczna bitwa. Aktorzy wychodzą wszyscy
Rama udaje się królestwa Alengka, gdzie razem z armią króla czerwonych małp, Sugirwana pokonuje armię olbrzymów Rahwany i uwalnia Sitę.
Kecak w Ulu Watu jest o wiele bardziej widowiskowy niż ten w świątyni w Ubud. Ludzi jest stokroć razy więcej, amfiteatr ogromny. Usadzani są jednak nawet na płycie sceny, ponieważ na trybunach nie wystarczyło dla wszystkich miejsc.
Czy jest lepszy? To pytanie każdy sam sobie musi zadać. Mi znacznie bardziej odpowiadał ten kameralny, w ciemnościach i blasku ognia, kiedy aktorów i mimikę ich twarzy miałam na wyciągnięcie ręki. Z drugiej strony okoliczności przyrody nie da się odtworzyć gdzieś indziej. Myślę, że trzeba zobaczyć oba.
Po Kecaku nasz kierowca wiezie nas do Jimbaran na ekskluzywną, wigilijną kolację. Mówi, że to skupisko cieszących się najlepszą sławą restauracji na wyspie. Dodatkowo, jak twierdzi, we wszystkich są te same ceny. Restauratorzy umówili się na brak konkurencji.
Drogo jest. Ale też bardzo smacznie. W końcu mamy wigilię! Zjadamy grillowane ryby. Za jedną płacimy 189 tys. rupii. Widok mamy na otulone ciemnościami morze. Początkowo usiedliśmy przy stolikach na piasku, jednak ostry wiatr i deszcz skutecznie nas stamtąd wygonił.
Wracamy do naszego homestay, gdzie pod naszą plastikową choinką znajdujemy prezenty! Mikołaj nas tu też odnalazł, widocznie cały rok byliśmy grzeczni.
Dzielimy się opłatkiem, który dostaliśmy jeszcze przed wyjazdem od rodziców i, w podniosłej, świątecznej atmosferze, idziemy spać.
Sanur
25 grudnia 2017
W pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia budzi mnie moja trauma z homestay’i na Bali: zamiatanie! W naszym homestay’u jeszcze przed wschodem słońca ktoś zaczyna zamiatać . Następnie zamiatanie trwa cały dzień, praktycznie bez przerwy. Jak skończy dziadek, zaczyna zamiatać chłopczyk, skończy chłopczyk, zaczyna właścicielka, potem mąż, potem córki. Trochę ich tu mieszka, więc zamiatają na okrągło. Spadnie z drzewa nowy listek, już ktoś biegnie ze swoją miotłą z gałęzi, żeby go zamieść. Zamiata się też wczorajsze i dzisiejsze Canang Sari rozniesione po obejściu przez wiatr i psy.
Canang Sari to lokalny, dziękczynny rytuał. Codziennie obserwujemy, jak każda pani domu po kolei składa w domowej świątyni swój ręcznie upleciony z liści palmowych ofiarny koszyczek. Robią to osobno, o swoich porach. W skupieniu i ciszy układają zrobioną własnoręcznie ofiarę, zapalają kadzidło, składają ręce w geście szacunku i dziękczynienia, kłaniają się i okadzają koszyczek kadzidłowym dymem.
Rodzina, która prowadzi nasz homestay, jest dość liczna, więc mamy okazję obserwować ten rytuał nawet kilkunastokrotnie w ciągu dnia. Nasze pokoje są zaraz przy świątyni. Widzą, że się przypatrujemy, jednak nie zwracają na nas uwagi. Ważniejszy dla nich jest sam akt.
Głupio nam robić zdjęcia. Nie chcemy przeszkadzać i rozpraszać ich skupienia. Robimy jedynie parę z ukrycia.
Po śniadaniu idziemy na poranny, świąteczny spacer na plażę. Z naszego homestay możemy dotrzeć do niej w linii prostej przez luksusowy hotel z ochroną w dwie minuty. Niestety nawet białasów tędy nie przepuszczają, jeżeli się nie jest hotelowym gościem. Musimy iść na około przez wąskie uliczki, prowadzące między luksusowymi willami i hotelami.
Tu to są dopiero wille!
Plaża pusta, woda bardzo przyjemna. Seb się kąpie, ja czytam na piasku. Jest przypływ. Ratujemy ciuchy i buty jakiejś białej dziewczynie, która zatraciła się w morskich odmętach.
Białych tu w ogóle pod dostatkiem. Nikt się nami kompletnie nie interesuje. Paradują kelnerzy ubrani w białe marynarki i muchy. Stoliki przykryte obrusami. Plażowi sprzedawcy występują, jednak nie są absolutnie nachalni. Daleko im do tych z Kuta.
Czuję się właściwie jak w Europie. Dookoła luksusy, wszystko wysprzątane. Taki typowo emerycki chill-out.
Wracamy do miasta, do polecanej na forach Papa Pizza. Tak, tak, po miesiącu głównie lokalnego jedzenia coraz częściej mamy ochotę na europejskie. Szczególnie pieczywa i sera nam brakuje. Pizza spełnia obie potrzeby.
Miejsce okazuje się genialne!
Serwują nie tylko pizzę, jednak pizza, którą serwują, jest nieprzyzwoicie, jak na Azję, dobra. Wręcz wyśmienita!
Obsługa genialna. Na stanie uroczy psiak. Najgorzej wspominamy towarzystwo mocno już rozbawionych i bardzo głośnych Australijczyków w mikołajowych czapkach przy stoliku obok.
Trzeba trochę pokrążyć, żeby do knajpy trafić, jednak na pewno warto!
Rozochoceni pysznym jedzeniem, postanowimy pobłąkać się po wąskich uliczkach Sanur. Są zupełnie inne niż te w turystycznym centrum, w którym mieszkamy. Dopiero tu odkrywamy, że to naprawdę fajne miasteczko, warte głębszej eksploracji.
Błąkamy się dobrych parę godzin. Podglądamy lokalne życie. Panie plotkują w sklepikach, panowie popijają piwo nad kartami. Jest cicho i często tak intymnie, że głupio nam robić zdjęcia.
Właściwie im dalej od morza, tym fajniej.
Już po ciemku zatrzymujemy się na kiepskiej raczej kolacji w jakimś barze dla białasów. Nie pamiętam jak się nazywał i gdzie był, ale można poznać po wystroju, że lokalesi tam raczej nie zaglądają. Typowo europejski dizajn.
W hotelach, restauracjach, na płotach rozwieszonych jest mnóstwo plakatów reklamujących świąteczne przyjęcia, uroczyste kolacje, z choinką i Mikołajem rozdającym prezenty. Balijczycy wychodzą na przeciw potrzebom i przyzwyczajeniom turystów. Dla nich to dzień jak co dzień. Jednak rozumieją potrzebę, szczególnie rodziców z dziećmi, dochowania zachodnich tradycji. Jeżeli więc ktoś chce mieć tradycyjne święta, to nawet tradycyjne potrawy przygotują.
Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia spędzony pierwszy raz w tropikach uważam za bardzo udany. Gdyby nie wyjazd, spędzilibyśmy go zapewne siedząc przy stole od rana do wieczora, opychając się pod korek przysmakami i oglądając 'super kino’ typu ‘Kevin sam w domu’ lub inne stałe, świąteczne punkty programu.
Chociaż, muszę to przyznać, trochę zatęskniliśmy wspominając smak barszczu i pierogów z kapustą i grzybami. Tego raczej tu nie potrafią.
Sanur
26 grudnia 2017
Drugiego dnia świąt w tropikach robimy nic. No oprócz masażu całego ciała, manicure i pedicure w salonie Riska.
W Sanur salonów z masażem jest więcej niż knajp i sklepów razem wziętych.
Niby nie mamy po czym się relaksować, bo przecież relaksujemy się bez przerwy od miesiąca, ale czemu nie oddać się najbardziej popularnym lokalnym, emeryckim rozrywkom? W końcu są święta.
Moja pani masażystka, o połowę chyba mniejsza (jeżeli liczyć w centymetrach sześciennych ciała) tak mnie zmasakrowała, że myślałam, że nie dojdę do naszego homestay. Na drugi dzień czułam się jednak jak młody bóg.
Nie wybraliśmy się dziś nawet na plażę. Dzień zdominował Internet i zaległe filmy.
Siedzimy też trochę ‘przy stole’ z rodziną na Skype. Trzeba nawiązać przecież do naszych własnych, polskich tradycji bożonarodzeniowych. Oni jedzą pyszności, my niestety tylko chipsy. Ale miło się rozmawia.
Sanur
27 grudnia 2017
Dziś postanawiamy, że święta się skończyły. Dzień totalnie pracowito-techniczny. Po śniadaniu idziemy szukać wycieczek na pobliską wyspę Nusa Penida. W biurach podróży jest drogo, za drogo na logikę i znajomość tutejszych realiów. Właściciele naszego homestay też sprzedają tylko drogie wycieczki, a jakże!
Lokalesi kierują nas do lokalnego portu dla lokalesów.
Tam znajdujemy nie tyko tanie bilety, ale też super klimaty!
Białasów mało. Sami lokalesi i lokalni turyści. Idziemy dać nura do morza.
Potem pizza w naszym ukochanym Pappa Pizza. Potem pisanie relacji z podróży i szperanie w necie w poszukiwaniu informacji, jak się za ludzką cenę dostać na Nusa Penida. Potem już tylko kolacja w rastabarze przy reggae na żywo.
Podsumowanie dnia: wszystkie misje wykonane. Wiemy, skąd lokalesi jeżdża na Nusa Penida, relacja z podróży przybrała sporo KB na wadze, wskazany wysiłek dzienny wykonany (a dokładniej przepływany), kładziemy się spać bardzo smacznie najedzeni i usatysfakcjonowani.
Sanur
28 grudnia 2017
Poranna wyprawa na plażę przyniosła nieoczekiwane doświadczenie: możliwość obserwacji kolejnej balijskiej tradycji, mianowicie, lokalnego pogrzebu.
Był to już ostatni etap ceremonii, czyli wrzucenie prochów zmarłego do morza. Rodzina wypłynęła łódeczką kilkaset metrów od brzegu, gdzie rozrzuciła prochy, dokonując tym samym ostatecznego oczyszczenia duszy, by mogła powrócić do nieba i rozpocząć cykl reinkarnacji.
Na plaży rozsiedli się goście towarzysząc zmarłemu w ostatniej podróży.
Dowiedzieliśmy się od lokalnych współ-gapiów, że etap, który widzimy, poprzedzają dwa inne: uroczyste ablucje zaraz po śmierci oraz uroczysta i radosna kremacja ciała na cmentarzu, czyli oczyszczanie duszy przez ogień. Prawo wymaga skremować ciało w ciągu dwóch tygodni po śmierci, ale Balijczycy często przetrzymują je znacznie dłużej. Ceremonie pogrzebowe są kosztowne i wymagają od rodziny wielu przygotowań. Jest to, w lokalnej kulturze, bardzo radosny okres. Dusza uwalnia się od ciała i staje się półbogiem. Balijczycy wierzą, że dusza powróci w pierwszym narodzonym w rodzinie dziecku i będzie miała znacznie lepsze życie.
Zapuszczamy się w zupełnie inne rejony miasteczka niż do tej pory. Powoli kończą się wille, knajpy z kelnerami w białych marynarkach, stoły nakryte białymi obrusami, drogie hotele. Zaczyna się lokalny folklor. Stragany z lokalnymi przekąskami, warungi z plastikowymi krzesełkami. Trafiamy na plażę dla lokalesów. Jest tu ich spory tłumek. Białasów właściwie nie ma wcale.
Szczęki nam tu opadają z zachwytu. Zero nadęcia, szczera zabawa i szerokie uśmiechy.
Mnóstwo straganów z pysznym jedzeniem. Zamawiamy pikantną kukurydzę z grilla. Dosłownie niebo w gębie! Jest aż tak pysznie, że Seb zjada trzy! Pani właścicielka urocza.
A my tyle czasu siedzieliśmy w turystycznym getcie, mając takie klimaty i rarytasy właściwie za rogiem!
W knajpie siedzi się na plastikowych, małych stołeczkach na piasku. Plastikowe stoliki są reglamentowane. Niestety nasz biały kolor skóry też tu działa. Mąż pani właścicielki zabiera stolik lokalnym klientom i daje go nam. Nie lubimy takich akcji, chcemy oddać, ale lokalesi szeroko się uśmiechają, pokazując, ze nie trzeba, bo już sobie zorganizowali stołeczek do tej funkcji. To się nazywa gościnność! Uwielbiam lokalesów.
Siedzimy tu do późnego wieczora gapiąc się na lokalnych turystów. To głównie Jawajczycy. Dlatego chętnie kąpią się w morzu. Balijczycy raczej tego unikają, wierząc, że morskie głębie należą do demonów. Nie chcą im się niepotrzebnie narażać.
Pani właścicielka knajpki też zachwycona, że tak długo siedzimy. Wszystkie plastikowe stołeczki u niej w barze zajęte. My domawiamy kolejne Bintangi.
Wracamy do naszego homestay naprawdę już bardzo późno. Nie chciało się stamtąd wychodzić.
Sanur
29 grudnia 2017
Rozochoceni wczorajszym odkryciem od rana kierujemy nasze kroki na plażę, na której wypoczywają lokalni turyści.
Spędzamy tu właściwie cały dzień, jedząc z lokalesami, pływając z lokalesami, wdając się z nimi w ciekawskie konwersacje. Cudownie spędzony dzień.
Jemy u naszej poznanej ‘pani’. Mamy już też znajomków ze straganów obok. Spotykamy wczorajszych ‘przyjaciół’.
Mieliśmy trochę popisać relacje z podróży, jednak tak tu fajnie spędzamy czas, że się po prostu nie udało.
Znowu wracamy bardzo późno. Jutro wyprawa na wyspę Nusa Penida.
Sanur
31 grudnia 2017
No to mamy wymarzonego sylwestra w tropikach!
W Sanur jest wiele opcji do wykupienia sylwestrowego wieczoru. Każdy hotel i każda turystyczna restauracja organizuje bale.
'Nasza pani’ z plaży dla lokalesów powiedziała nam, że my, jako białasy, możemy na pewno wejść sobie na teren hotelowych imprez od strony plaży bez rezerwacji drogiego stolika. Lokalesów nie wpuszczają (wrrr!). My postanawiamy przyjść na jej plażę. Nawet umawiamy się na menu: pikantne kukurydze z grilla i Bintangi. Obiecała , że będą.
W drodze do ‘naszej pani’ mijamy wypasione namioty przygotowane pod tych lepsiejszych białasów. Stoły przykryte białymi obrusami, krzesła w kubraczkach, wszystko przystrojone jak na weselne przyjęcie. Na szczęście większość białasów na luzie – bez smokingów i wieczorowych kiecek. Chyba nie po to się przyjeżdża na sylwestra na Bali. Zaryzykowałabym teorię, że właśnie od tego się tu ucieka.
Są znajome fajerwerki
Są lokalne lampiony
Jest znajomy z sylwestrów w Sopocie szum fal, jednak tu w jakichś 25 stopniach na plusie.
Jakoś specjalnie nie zaszaleliśmy. Właściwie to rozeszliśmy się razem z większością lokalesów, którzy przyszli na plażę tylko po to, żeby zobaczyć fajerwerkowe szoł organizowane przez hotele dla białasów. Dla Balijczyków nasz Nowy Rok nie jest znaczącym dniem. Ich nowy rok przypada dopiero za trzy miesiące.
Mogłabym tak spędzać każdego sylwestra.
Sanur
1 stycznia 2018
Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!
Dziś mieliśmy totalnego lenia. Na obiad poszliśmy ze słuchawkami na uszach, słuchając Trójkowego Topu Wszechczasów. I tak już nam zostało do czwartej rano tutejszego czasu, żeby dowiedzieć się, że na pierwszym miejscu ponownie ‘Brother in Arms’ 😀
No to jutro też stacjonarnie – trzeba będzie odespać.
Sanur
02 stycznia 2018
Zgodnie z postanowieniem dziś stacjonarnie. Pakowanie.
Bali, Sanur – Tajlandia, Bangkok
03 stycznia 2018
Opuszczamy Bali, lecimy do Bangkoku. Rano ostatnie śniadanie na ganku, pożegnanie z właścicielką z szczerze obiecanym powrotem kiedyś. Baaaardzo tu wypoczęliśmy. Właściciel za 150 tys. Rupii wiezie nas na znane nam już dobrze lotnisko Denpasar.
Specjalnie przyjechaliśmy wcześniej w razie gdyby Air Asia coś zamotała z odwołanym-nieodwołanym biletem i całe szczęście. Co prawda bilety odwołane nie zostały i bez żadnych problemów otrzymaliśmy boarding-passy, jednak przy kontroli paszportowej zaskoczenie: przekroczyliśmy dozwolony bezwizowy okres przysługujący nam w Indonezji o 1 dzień! Bo my, ex-pracownicy banku, sobie policzyliśmy, że skoro przylatujemy 4-go to musimy wyjechać 3-go, bo przecież KAŻDY miesiąc ma 30 dni! No więc prowadzą nas do jakiegoś biura, tam miły pan drukuje jakieś kwity i każe zapłacić 300 000 Rupii kary od osoby… No cóż. Trochę się wkurzyliśmy, jednak procedury procedurami, grzecznie płacimy i możemy już swobodnie wyjechać. Przedtem jednak na uspokojenie nerwów idziemy do Hard Rock Cafe na pożegnalnego Bintanga. Zamawiamy beztrosko nie pytając o cenę i… szczęki nam opadają jak dostajemy rachunek…! Ja w tej knajpie ostatni raz w Egipcie byłam zyliard lat temu i pamiętałam, że było drogo, no ale bez przesady! Tu ceny jak w Doha!
Dochodzimy do wniosku, że Air Asia też opuściła swoje loty. Łukasz w Lion Air w trzygodzinnym locie dostał darmowy posiłek i nie musiał dopłacać za bagaż. My płaciliśmy osobno za bagaż, nie dostaliśmy za darmo nawet wody! I jeszcze pani złośliwie przydzieliła nam osobne siedzenia (rezerwacja konkretnych miejsc to też dodatkowa usługa). Samolot pełny nie był więc się przesiedliśmy, ale sam fakt!
Lot był znowu beznadziejny. Turbulencje i gęste chmury nad Bangkokiem. Jakoś jednak dolecieliśmy.
Nasz trzeci raz w Tajlandii zacząć czas.
Bali 2013
#Legian #Kuta #plaża #TanahLot #świątynia #Ubud #Kecak@Ubud #PałacKrólewskiUbud #TeatrCieni #targ #PolaRyżowe #RiceFields #Tegallalang #MonkeyForest #MałpiLas #WhiteWaterRafting #PuraBeji #ŚwiątyniaŚwiętegoŹródła
Polska, Warszawa – Holandia, Amsterdam – Indonezja, Bali, Legian
9 marca 2013
Lądujemy na Bali, na lotnisku Denpasar.
Wymieniamy minimalną ilość dolarów. Kurs na lotnisku jest fatalny, ale jakoś trzeba zapłacić za taksówkę i za karty sim. Kupujemy karty Simpati za 50 000 Rupii plus doładowanie 3 GB za 65 000 Rupii. Niby wszędzie jest Wi-Fi, ale zawsze warto mieć jakiś back-up.
Gdy tylko wychodzimy przed terminal osaczają nas taksówkarze. Wołają sobie 200 000 Rupii za kurs do Legian. Dużo za dużo. Przebijamy się przez ich gęsty kordon kiwając głowami, że ich cena nam nie odpowiada. W końcu jeden taksiarz z pierwszej linii nie wytrzymuje presji, idzie za nami wołając ‘100 000 Rupii, OK?’ Potwierdzamy jeszcze, że to za cztery osoby i zgadzamy się na kurs. Jednak nie idzie z nami, zostaje polować dalej na tych turystów za 200 000 Rupii, natomiast woła innego kierowcę, czekającego na parkingu i pokazuje na nas. Ten drugi już bez zbędnych pytań mówi ‘100 000 OK, OK’ bierze mój plecak i pakuje do swojej taksówki. No to transport ogarnięty.
Na Bali od razu nam się podoba. Czuć nasz ulubiony azjatycki klimacik a do tego pozytywnie szokuje niezwykła dbałość o estetykę. Domostwa są pięknie zdobione rzeźbionymi ornamentami, udekorowane kamiennymi posążkami jakichś lokalnych mitologicznych stworów. Wszędzie pełno zieleni i kwiatów. Tego jeszcze w Azji nie było.
Jedziemy do miejscowości Legian. Wybraliśmy do pierwszego sprawdzenia hotel Three Brothers.
Do recepcji prowadzi nas ochroniarz z budki strażniczej przed wejściem. Już po pierwszych krokach za murami hotelowego kompleksu zakochujemy się w tym miejscu. Jest zielono, przestrzennie, przytulnie i magicznie. Stoją sobie tajemnicze kamienne pomniczki pokryte mchem.
Domki otoczone są zadbanymi krzewami i kolorowymi kwiatami. Tu i ówdzie przebłyskują oczka wodne z ozdobnymi, pluskającymi rybkami.
nad nimi malowniczo wygięte drewniane mostki
Do tego ogromne przestrzenie zielonej, równiusieńko przystrzyżonej trawy. Ćwierkają ptaki. Tak bym sobie wyobrażała idealne otoczenie do uprawiania jogi albo medytacji. Domki sympatyczne, w przyzwoitej odległości od siebie i intymnie otoczone zielenią. Jesteśmy w raju!
Recepcja jest na drugim końcu kompleksu, więc po drodze zwiedzamy niemal cały teren. Pani recepcjonistka prowadzi nas jednak w zupełnie inny kąt i pokazuje dwa różne standardy pokoi. Jeden za 35$ na parterze, z gankiem i prywatną łazienką na świeżym powietrzu, drugi za 25$ na piętrze z normalną łazienką i balkonem. Bierzemy droższy – ta łazienka nas zachwyciła. Oczami wyobraźni już widzę prysznic dodatkowo w strugach deszczu ?
Mamy do dyspozycji całkiem spory basen
i przyjemną restaurację, w której podają nam wliczone w cenę noclegu śniadania.
Innych gości nie widać, ale teren jest naprawdę przestrzenny, poprzedzielany murami i roślinnością, więc pewnie gdzieś są pochowani w zakamarkach.
Zostawiamy plecaki i idziemy obejrzeć plażę. I tu pierwszy problem: nasz hotel stoi w drugiej linii zabudowy a pierwsza obstawiona jest hotelowcami od płotu do płotu. Nie mamy się jak przedostać. Trochę krążymy próbując znaleźć jakieś publiczne przejście, ale w końcu mamy dość i ładujemy się do pierwszego lepszego resortu. Wejścia pilnują strażnicy, jednak nas nie zatrzymują, a nawet uśmiechają się od ucha do ucha. No tak: kto tu białasowi czegokolwiek zabroni. Stoją tam i pilnują jedynie białej intymności przed lokalesami. Smutne trochę, no ale cóż… Korzystamy z przywileju białej skóry i przełazimy przez ‘biały’ resort.
Basen wypchany po brzegi! Właściwie to nawet tłok, o pływaniu można zapomnieć. Tylko, że chyba nikt tu nie ma ochoty pływać. Wszyscy stoją przy brzegu bądź siedzą na dmuchanych materacach z piwem albo drinkiem w ręku. Dziwimy się trochę dlaczego się tak tu gnieżdżą, skoro 10 metrów dalej już widać morze i plażę. Za chwilę tajemnica się wyjaśnia. Plaża jest po prostu zaśmiecona!
Jest szeroka, piaszczysta, ale gdzie się nie spojrzy plastikowe butelki i opakowania po chipsach. Co za syfiarze z tych Azjatów, bo jakoś nie wierzę, że to sprawka turystów.
Drugi powód, dlaczego na plaży jest pusto a na basenie pełno, to zapewne czerwona flaga. Ponoć to tu norma. Fale i prądy są bardzo silne. Raj dla surferów. Nie-surferzy skazani na ląd.
Brodzimy do kolan w wodzie – stęskniliśmy się bardzo za ciepłym morzem. Niestety owijające się wokół kostek plastikowe torby szybko nas stamtąd przeganiają.
Siadamy w prostej knajpce na plaży.
Małe piwo kosztuje 20 000 Rupii. Trudno. Po paskudnej polskiej zimie musimy się trochę nałykać słońca i wygrzać stópki w gorącym piasku. Takie przyjemności są bezcenne.
Postanawiamy iść obejrzeć okoliczne plaże. Nasza leży na wysokości miejscowości Legian, drugiej jeżeli chodzi o odległość od lotniska (jakieś 9 km).
Najbardziej popularna jest, położona najbliżej lotniska (5 km), plaża Kuta. Jest ponoć najbardziej skomercjalizowane, zatłoczona, najbrudniejsza ale ma najtańsze na Bali zakwaterowanie i restauracje. Dlatego pomimo wszystkich niepochlebnych opinii jest pełna backpackersów i turystów.
Najdalej od lotniska (11 km) leży plaża Seminyak, ponoć najbardziej lanserska i najdroższa. Nie ma tam tanich hoteli ani tanich restauracji.
Stąd nasz wybór padł na Legian. Wydawała się optymalna w porównaniu z tymi dwoma ekstremami.
Idziemy plażą wzdłuż morza. Co chwilę ktoś nas zaczepia, żeby zrobić sobie z nami zdjęcie. Powinniśmy zacząć pobierać opłaty. Wpadło by z kilkanaście dolków.
Nie ma tu żadnego oznakowania, jednak doskonale wiemy, kiedy zbliżamy się do Kuta. Robi się wokół nas coraz więcej natrętnych sprzedawców latawców, łuków (po co komuś tutaj łuk???) bransoletek i pareo. Coraz częściej słyszymy ‘Hello Sir, where are you going’ od czających się na nas kierowców. Jest coraz więcej straganów.
Śmieci może też lekko więcej, ale wcale nie geometrycznie więcej – tak jak ludzi i natrętów. Rozwiewając wszelkie wątpliwości: cała plaża od Legian po Kutę jest brudna! Jeżeli zależy komuś zależy na plażowaniu i rajskich widokach powinien omijać tą część Bali jak najszerszym łukiem.
Schodzimy z plaży i wchodzimy do miasta. Zatrzęsienie knajp, rozgardiasz, korki, pełno turystów. Legian to będzie przy tym raczej lekka umieralnia.
Zgodnie z planem na jutrzejszy dzień musimy ogarnąć wycieczkę na rafting. W Kuta jest największa konkurencja, więc jest też najtaniej. Odwiedzamy kilka agencji turystycznych, w końcu ustalamy najlepszą cenę: 250 000 Rupii / osoba z wliczonym lunchem, odbiorem i odwózką do hotelu. No to jutro płyniemy!
Zostajemy tu też na kolacje. Trzeba przyznać że jest pysznie
Postanawiamy wrócić do Legian piechotą, ale tym razem miastem.
Po drodze odwiedzamy parę bankomatów. Odmawiają wypłaty pieniędzy. No ładnie! Banki zablokowały nam karty, ze względu na podejrzane miejsce transakcji… Mam nadzieje, że uda się to szybko wyjaśnić, bo nie mamy aż tyle dolarów, żeby przeżyć. Warto wiedzieć, że bankomaty pobierają tu prowizje za wypłaty – zwykle 200 000 Rupii, więc nie ma sensu wypłacać małych kwot. No i warto zadzwonić wcześniej do swojego banku i ostrzec, że będzie się przebywało w dziwnych krajach. Blokowanie nietypowych transakcji jest
Z Kuta do Legian jest ponad 3 km, już ledwo idziemy w tym zgiełku i upale. Chcemy nawet się poddać i zatrzymać taksówkę. Jednak ostatecznie kupujemy sobie po piwie w sklepie (37 000 Rupii za 0,6l) i jakoś dajemy radę (tak, tak! Można tu pić na ulicy).
Resztę wieczoru moczymy się w basenie. Na Bali jest strasznie wilgotno i gorąco, nawet wieczorami. Naprawdę miło jest mieć hotel z basenem w takim klimacie. Pomimo, że zamykają restaurację, wyłączają muzykę, gaszą światła i idą do domu nikt nas z basenu nie wyprasza. Siedzimy sobie tam do północy. Kolejny plus Three Brothers.
Legian Kuta
10 marca 2013
Rano wstajemy na śniadanie w hotelowej restauracji wliczoną w cenę noclegu. Azjatycki standard: tosty, jajka pod wybraną postacią, masło, dżem i owoce, do tego kawa albo herbata. Za wodę i colę płacimy osobno (w sumie 50 tys. Rupii – drogo, w sklepie zapłacilibyśmy połowę tego).
Przyjeżdża po nas busik i wyruszamy na rafting, czyli pontonowy spływ rzeką. Można się na niego wybrać z dowolnego miejsca na Bali. Busiki odbierają z każdego hotelu i zawożą na miejsce. Na Bali teoretycznie wszędzie jest w miarę blisko. Jedynie drogi są kiepskie i zatłoczone więc przejażdżka 30km może zająć spokojnie godzinę.
Na miejscu najpierw ubierają nas w kaski i kapoki. Potem prowadzą w dół do rzeki i otrzymujemy instrukcje od naszego ‘kierowcy’, jakie komendy będą wydawane i jak się wtedy mamy zachować.
Komendy są cztery: wiosłować w przód, wiosłować w tył, nie wiosłować, położyć się płasko na pontonie. Pan kierowca siada z tyłu i ruszamy. Rzeka na początku spokojniutka, chociaż trochę budzących respekt kamieni tu i ówdzie wystaje. Po kilku minutach zaczyna się prawdziwa zabawa. Nurt dziesięciokrotnie przybiera na wartkości. Lawirujemy między kamieniami, spadamy w dół z małych wodospadów, wbijamy się z impetem w brzegi, przepływamy pod nisko pochylonymi drzewami.
Nasz pan kierowca zna tą rzekę jak własną kieszeń i chyba czasami specjalnie przeprowadza nas przez takie trasy, żebyśmy się obrócili tyłem do przodu, walnęli o coś tak, że wyskakujemy prawie w powietrze. Ale wszystko pod kontrolą.
Przepływamy pod wodospadami,
obok wodospadów. Widoki przy tym są nieziemskie, tylko nie mamy czasu się przyglądać. Właściwie co kilka, kilkadziesiąt sekund jest jakaś akcja: nowy spad, nowa płycizna, nowy głaz. Nie ma praktycznie żadnej nudnej minuty. Pontony są tak miękkie i pancerne, że na ciele w ogóle nie odczuwamy tych wszystkich uderzeń.
Mniej więcej w połowie drogi jest przerwa pod wodospadem na zdjęcia i drinka.
Dostajemy tam wliczony w cenę napój (wodę, colę, sprite do wyboru), robimy sobie zdjęcia i płyniemy dalej. Jest jeszcze jeden przystanek gdzieś na polance. Pan kierowca wspina się tam na drzewo i zrywa dla nas świeżuteńkie rambutany. Pychota!
Ostatnią atrakcją na trasie jest spad z kilkumetrowej półki. Mamy lekkiego pietra, ale przecież magicy wiedzą, co robią. Trzeba im zaufać.
Było super! Najpierw złożyliśmy się prawie w pół i poszliśmy lekko pod wodę albo raczej pod falę, którą wytworzyliśmy naszym sporym ciężarem uderzając o powierzchnię.
Trochę sobie powrzeszczeliśmy, adrenalina sięgnęła zenitu, ale po chwili była już tylko kupa śmiechu.
Reszta drogi to już właściwie rzeczny spacerek do miejsca gdzie zdajemy pontony. Tam wspinamy się w górę po ścieżce wśród pięknych pól ryżowych.
Docieramy do drewnianej knajpki, gdzie jemy wliczony w cenę wycieczki lunch. Lunch jest w formie szwedzkiego stołu i jest przepyszny!
Widoki do lunchu też piękne.
Jest tam miejsce, żeby wziąć prysznic, przebrać się w suche ciuchy (busik, w którym wszystko zostawiliśmy już na nas czekał) i doprowadzić do ładu.
Jest też pan fotograf, który przez całą trasę płynął gdzieś obok i pstrykał nam foty. No i jak tu ich nie kupić? 360 000 Rupii za płytę na 4 osoby to nie majątek a zdjęcia zrobił super. Uwiecznione nasze głupie miny – bezcenne.
Byliśmy tak zadowoleni z tej wycieczki, że aż daliśmy naszemu kierowcy napiwek. Bardzo polecamy taki spływ.
Po lunchu odwożą nas do hotelu. Mamy tak dobre humory i tyle energii, że nie chce nam się siedzieć w nudnym Legian. Postanowiliśmy wynająć skuterki (50 000 Rupii) i pojechać obejrzeć zachód słońca w świątyni Pura Tanah Lot.
Tankujemy paliwo za 50 000 Rupii (!!!) a pan powiedział 15 000… Źle go zrozumiałam, on nie palił się do wydawania mi na siłę reszty, skoro widział, że na nią nie czekam. No więc się sfrajerzyłam maksymalnie na początek. No trudno. Nie mogę się połapać jeszcze w tych wszystkich setkach tysięcy i milionach.
Ruch na balijskich drogach jest straszny! Nie dość, że musimy jechać po przeciwnej stronie ulicy to jeszcze otacza nas gąszcz skuterów z każdej strony, lawirujących między samochodami, bo przecież wszystkim się spieszy. Miałam mega pietra. Na dodatek trąbią nie wiadomo po co i na kogo, co wzmaga jeszcze poczucie totalnego chaosu.
Zgubiliśmy się z dziesięć razy. Oznakowanie niby jest, ale nie na każdym skrzyżowaniu. Myśleliśmy, że skoro nie ma kierunkowskazu, żeby skręcić to trzeba jechać prosto. Nic bardziej mylnego. Pojechaliśmy chyba z 15 km za daleko. Po tej nauczce już przy każdej krzyżówce pytamy się lokalesów jak jechać. Niestety przez te zawirowania dojechaliśmy do celu już po zachodzie słońca. Za to nie płaciliśmy 5 000 Rupii za parking, bo już nie było parkingowych, ani 10 000 Rupii za bilet, bo kasy też już były zamknięte. Marne to pocieszenie, ale zawsze jakieś ?
Schodzimy do świątyni a tam ciągle pięknie!
Kolory nieba jak z filmu science fiction, a na ich tle zarys Pura Tanah Lot
Po balijsku Tanah Lot znaczy ‘ziemia na morzu’. Zbudował ją ponoć Dang Hyang Nirartha, szesnastowieczny podróżnik i założyciel kapłaństwa kultywującego Shive jako najwyższe bóstwo. Wędrował sobie akurat po Bali, kiedy zobaczył przepiękną skalistą wysepkę w otoczeniu malowniczych skał. Postanowiłam spędzić tam noc. Rano olśniło go, że to idealne miejsce na czczenie morskich bogów. Świątynie poświęcił Dewa Baruna – bogowi siły morskich fal. Balijczycy wierzą, że gigantyczne morskie węże chronią świątynie przed złymi duchami i nieproszonymi gośćmi, dlatego przez większość czasu do świątyni nie da się dojść suchą stopą.
Spacerujemy sobie po skałach, o które z hukiem rozbijają się fale. Bardzo klimatyczne miejsce.
Do Legian wracamy już w totalnych ciemnościach na dodatek w towarzystwie chyba setki innych skuterów, samochodów, busów i autokarów. Zachód słońca w Pura Tanah Lot to najpopularniejsza pora odwiedzin tej świątyni. Zanim dojeżdżamy do głównej drogi jedziemy może 5 km na godzinę po wąskich, wiejskich szosach. Na domiar złego, gdy w końcu do niej docieramy, okazuje się, że są już rozstawione blokady przygotowane na jutrzejsze procesje z kukłami demonów Ogoh Ogoh związane z obchodami Balijskiego Nowego Roku, czyli Nyepi Day. Nie możemy wrócić tą samą, główną drogą, którą przyjechaliśmy.
Zaczynamy kombinować na oślep jakimiś bocznymi drogami. Często trafiamy na ślepe uliczki i musimy zawracać. W końcu decydujemy się na kilku pasmową drogę równoległą do głównej tylko jeszcze główniejszą, na której skuterów prawnie nie ma, za to pędzą samochody i autobusy. Wracamy do hotelu dopiero grubo po 21 a jeszcze nie mamy ogarniętego transportu na kolejny dzień na Javę!
Koniecznie chcemy uciec z Bali przed Dniem Ciszy, czyli Nyepi Day. Jest to dzień Nowego Roku obchodzony na Bali w bardzo specyficzny sposób.
Tego dnia Balijczycy chowają się przed złymi duchami. Siedząc w zupełnej ciszy i ciemnościach chcą je zmylić i sprawić, by odeszły nie zauważając wyspy. Wszyscy przebywający na wyspie muszą przestrzegać czterech zakazów: zakaz palenia ognia (w tym światła), zakaz podróżowania, zakaz pracy, zakaz zabawy. Cała wyspa na 24h, od 6 do 6 rano, pogrąża się w ciszy, a po zmroku ciemnościach. Na ulicach dozwolone są tylko karetki i patrole policji. Zamknięte jest lotnisko, sklepy, restauracje. Goście hotelowi nie mogą wychodzić poza teren swojego zakwaterowania. Jeżeli już ktoś zostaje na wyspie warto mieć jakiś ogród i basen. W przypadku hosteli jest się skazanym na własny pokój. Niesforni lub niedoinformowani turyści są odprowadzani przez patrole z powrotem do hotelu. Cała ‘impreza’ brzmi niezwykle ciekawie i bardzo chcielibyśmy ją przeżyć, ale mamy zbyt krótki urlop i zbyt wiele do zobaczenia, żeby sobie pozwolić na cały dzień siedzenia na basenie.
Pytamy o możliwość zorganizowania transportu na jutro w recepcji Three Brothers. Wykonują parę telefonów, ale niestety: albo nie ma już wolnych miejsc w busach, albo nikt nie chce się podjąć zawiezienia nas. Balijczycy bardzo poważnie podchodzą do swoich świąt. Radzą nam, żebyśmy poszukali jakiegoś Javajczyka – oni nie obchodzą Nyepi. Super, tylko jak?
Idziemy jeszcze do biur podróży. To samo. Nie ma miejsc. W jednym proponują nam prywatnego kierowcę, ale za takie pieniądze, że nie możemy się zgodzić. No to utknęliśmy.
Postanawiamy zaryzykować dworzec autobusowy w ciemno jutro z samego rana. Może chociaż uda się dojechać gdzieś bliżej Gilimanuk. Prom z Gilimanuk na Javę kursuje całą dobę co 20-30 minut.
Zostajemy na kolację w naszej hotelowej restauracji. Na zakończenie jeszcze po Bintangu w basenie i stresująca noc, czy uda się nam uciec przed Nyepi.
Bali, Legian – Jawa, Probbolingo
11 marca 2013
Ucieczka na Jawę.
Z samego rana, zaraz po śniadaniu zamawiamy w recepcji hotelu Three Brothers taksówkę za 200 000 Rupii na dworzec autobusowy Denpasar Ubung. Prosimy, żeby zatrzymali dla nas pokój do 15.00. Gdyby nam się nie udało niczego znaleźć i się wydostać z Bali wrócimy i przesiedzimy cicho u nich balijski Nowy Rok. Są otoczeni murami, mają basen, piękne ogrody – lepsze miejsce na zmarnowanie dnia trudno będzie znaleźć. Obiecują trzymać nasze pokoje. No to przynajmniej mamy gdzie spać w razie transportowego fiaska. Plan B opanowany.
Teraz trzeba się skupić na planie A. Taksówka wysadza nas przed wejściem na dworzec. Zatrzymujemy się na chwilę, żeby kupić wodę, załadować na siebie plecaki i już koło nas zjawia się magik z pytaniem, gdzie chcemy jechać. Gdy słyszy, że na Javę od razu odpowiada ‘OK, OK, 125 000 Rupii’. My, zszokowani szczęściem jakie nas spotkało, nawet nie idziemy porównać cen do okienek. Zresztą po kwotach, jakie słyszeliśmy wczoraj za tą trasę 125 000 Rupii wydaje nam się jak za darmo. Zgadzamy się a magik wyciąga książeczkę z biletami.
Sądząc po łatwości przeprowadzenia transakcji pewnie i tak przepłaciliśmy, ale szczęście przesłania nam w tym momencie zdrowy rozsądek. Staruszek woła posiłki, biorą nasze plecaki i prowadzą do autobusu, który już odjeżdża! Zatrzymują go dla nas, otwierają tylne drzwi, pakują nasze plecaki, przeganiają z tylnej kanapy lokalesów i mamy ją całą dla siebie. Nie podobało nam się to za bardzo, zaraz coś z tym zrobimy, ale najpierw musimy do tego autobusu wejść a to wcale nie jest takie proste. Pierwszy schodek na wysokości mojego pasa! Kto tak zaprojektował drzwi wejściowe??? Lokales ze środka wciąga mnie właściwie za ręce, Seb podsadza z ziemi. Jakkolwiek żenująco by to nie wyglądało z boku jestem wgramolona. Uff. Reszta też jakoś wsiada. Udało się! Jedziemy na Javę!
Lokalesom pogonionym z tylnej kanapy obsługa przynosi malutkie plastikowe krzesełka, które ustawia w alejce. Przearanżowujemy się na kanapie tak, że zmieści się z nami jeszcze dwóch drobniutkich Azjatów i zapraszamy ich z powrotem, ale się chyba krępują, bo zostają na swoich plastikach.
Autobus jest wypełniony po brzegi! To stary, rozklekotany rzęch, ale nieważne. Ważne, że ucieczka udana.
Podróż do Gilimanuk to był jakiś koszmar. Jeden wielki korek. Wszyscy Balijczycy w drodze do swoich rodzinnych wiosek, aby spędzić Nowy Rok z bliskimi. Do tego Javajczycy pracujący na Bali uciekający, tak jak my, przed Nyepi. Chociaż właściwie dla nich to dni wolne od pracy, więc po prostu jadą odwiedzić rodzinne strony. Dystans do pokonania do portu w Gilimanuk to 125km, jechaliśmy 5h!
Po drodze we wioskach już wszędzie gotowe kukły Ogoh Ogoh stoją wystawione na widok przejeżdżających. To duma wioski w te dni. Kukły przedstawiają demony uosabiające wszystko, co zakłóca naturę i powoduje zło. Dziś mieszkańcy wioski wyruszą na hałaśliwe procesje ze swoimi Ogoh Ogoh. Po dniu ciszy zostaną one symbolicznie spalone na znak oczyszczenia wyspy i natury ze zła.
W świątyniach trwają przygotowania do uroczystości. Panie stroją posążki kwiatami, przygotowują też jedzenie na jutrzejszy dzień. W dniu ciszy nie można stukać garami, więc albo się nie je nic, albo trzeba mieć posiłki przygotowane zawczasu. Przygotować je trzeba przynajmniej dla dzieci, które pewnie mogłyby źle znieść głód i jeszcze się nie-daj-bosze rozpłakać, zdradzając złym duchom lokalizację Bali.
Inne mijane widoczki też piękne na wioski, na morze.
Po drodze do autobusu wsiadają sprzedawcy z różnymi przekąskami. Jesteśmy straszliwie głodni. Z tego wszystkiego nie pomyśleliśmy o zaopatrzeniu. Panowie sprzedają jednak dziwne, nierozpoznawalne dla nas rzeczy i za bardzo nie mamy co kupić.
W końcu dojeżdżamy do Gilimanuk. Autobus wjeżdża na prom. My wsiadamy na górny pokład. Płyniemy może pół godzinki po czym ponownie ładujemy się do autobusu i kontynuujemy naszą podróż już po Javie. Zanim dotrzemy do Probbolingo czeka nas jeszcze 6 godzin jazdy tym samym autobusem i przesiadka na godzinną przejażdżkę busem. W sumie ponad 180 km.
Nie narzekamy. Tak właśnie miało być w planie idealnym. Niektórych rzeczy obejść się po prostu nie da.
O naszych przygodach na wulkanach Bromo i Kawah Ijen można przeczytać TUTAJ.
Jawa, Kawah Ijen – Bali, Ubud
13 marca 2013
Nasz pakiet Bromo – Platacja Kawy – Kawah Ijen kończy się w Ketapang na Javie, skąd już na własną rękę mamy się przedostać promem na Bali do Gilimanuk i dalej do Ubud.
Jednak jesteśmy zmęczeni trochę ostatnimi wczesnymi pobudkami i intensywnym dniami. Pytamy kierowcę, który odwozi nas na prom, gdzie możemy wynająć na Bali samochód z kierowcą, żeby odwiózł nas z Gilimanuk do Ubud. Oczywiście pan ma kolegę, więc zaraz zadzwoni i zapyta po czym rozpoczyna się seria telefonów i jakichś wewnętrznych ustaleń i samochód za pół godziny ma czekać na nas w porcie na Bali.
Nasz pan kierowca, który od tej pory ma zapewne interes w tym, żebyśmy aby na pewno skorzystali z tej usługi, odprowadza nas na prom, pokazuje gdzie kupić bilety, organizuje jakieś priorytetowe wejście na pokład. Rozmawia z kolesiem z obsługi, jak się domyślamy, prosząc go, żeby nas zaprowadził w miejsce gdzie czeka samochód. No to pewnie jesteśmy już zaopiekowani i będziemy prowadzeni za rączkę. Możemy wyłączyć myślenie i regenerować siły na Ubud.
Po dopłynięciu pan opiekun prowadzi nas do ogromnego vana. Serio? Liczyliśmy na zwykły samochód ale skoro już jest… Każdy z nas ma swój rząd i indywidualną klimatyzację. Odpoczniemy.
Pan z promu wyciąga łapkę po pieniądze za doprowadzenie. O nie, nie. Dajemy umówioną kwotę kierowcy i niech się rozliczają ze sobą jak chcą. My się nie umawialiśmy na żadnych pośredników. Kierowca zdziwiony gdzieś dzwoni (pewnie do tego kierowcy z Javy, co komu naobiecywał), coś ustala. Pan z promu dostaje ostatecznie jakąś kasę, ale chyba nie tyle ile się spodziewał, bo odchodzi jakiś skwaszony.
Próbujemy ustalić z kierowcą, żeby pojechał do Ubud wzdłuż północnego wybrzeża, twierdzi, że się nie da, ponieważ tam trzeba jechać przez góry i nie zdążymy przed nocą. Nie jesteśmy w stanie zweryfikować, czy to prawda więc musimy uwierzyć na słowo. Wracamy tą samą trasą.
To, co się dzieje na drodze to jakaś masakra. Wszyscy wracają z obchodów Nowego Roku do pracy w kierunku Kuty i Denpasar. Jedziemy SAMOCHODEM ponad 6 godzin, a to jedynie 130 km. Jak dobrze, że nie skusiliśmy się na publiczny autobus, który zatrzymuje się w każdej wiosce i jeszcze trochę krąży. Zresztą ciekawe, czy byśmy się załapali, skoro cała wyspa postanowiła jechać tam gdzie my.
Po drodze zatrzymujemy się na obiad na kamienistej plaży.
Do wyboru jedynie lokalne specjały z budek.
Seb decyduje się na lakso. Twierdzi, że bardzo smaczne. My się zapychamy chipsami, lodami i coca-colą.
Do Ubud docieramy już po zmroku. Pan kierowca się przejął i pomaga nam znaleźć nocleg. Kiepsko to wygląda. Wiele homesteji zamknęło się na czas Nowego Roku i jeszcze nie otworzyło. Ciągle przyjmują rodziny, które przyjechały w gości. Już zaczynamy się porządnie martwić, kiedy pan kierowca wynajduje Rojas Homestay. Pokoje i domki super. Zostajemy.
Potwornie głodni idziemy do pierwszej lepszej napotkanej restauracji. Jakaś taka elegancka, z obrusami, ale już trudno. Jedzenie było dobre, drogie i mało. Piwo jeszcze droższe więc postanowiliśmy zaopatrzyć się w sklepie i wypić u nas na ganku. Na miejscu jednak zauważamy sympatyczną wiatę z poduchami i niskim stoliczkiem, przy którym możemy sobie wygodnie usiąść. Spijamy zakupione piwo, ustalamy wstępny plan na jutro i idziemy spać.
W nocy budzi nas okropny wrzask nad głowami. W tym momencie dochodzi do nas, przed czym próbowała nas ostrzec pani pokazująca nam pokoje. Trzy razy upewniała się, czy mieszkające w tym domku ‘geko’ jest dla nas OK. My, że pewnie, że ok. Lubimy jaszczurki. Przecież zżerają komary i inne brzydkie rzeczy, ogólnie pożyteczne są. Tylko pierwszy raz w życiu słyszeliśmy, żeby jaszczurka się darła! I to jak! No cóż. Jakoś trzeba będzie z nią żyć.
Ubud
14 marca 2013
Rano siadamy na naszym ganku i rozglądamy się, gdzie tak właściwie trafiliśmy. Wczoraj było już ciemno i niewiele się dało zobaczyć. Wystarczyło nam, że domek czysty, było łóżko i własna łazienka.
Okazuje się, że naprawdę mieszkamy z autentyczną, lokalną rodziną.
W na ganku domku naprzeciwko siedzi stareńki staruszek. Rodzina wystawiła go na powietrze razem z telewizorem, w który się wpatruje niewidzącym wzrokiem. Obok na stoliku śniadanie. Źle nie ma.
Po podwórku biega mała, bosa dziewczynka. Ma rozrzucone zabawki przed innym domkiem w głębi.
Z domku na tyłach, w którym, sądząc po zapachach, znajduje się kuchnia, krząta się co najmniej kilka kobiet. Wyłania się z niego po chwili najprawdopodobniej nasza pani gospodyni ze śniadaniem dla nas.
Przynosi nam pod nos kawę, herbatę, owoce i pyta jak chcemy mieć podane jajka. Jak miło!
Patrzymy na miejsce, gdzie wczoraj zrobiliśmy sobie imprezę i, ku naszemu przerażeniu, stwierdzamy, że to nie jest żadna wiata wypoczynkowa, ale raczej coś w rodzaju najważniejszego miejsca w domu. Wiszą tam jakieś tajemnicze proporce, dymią ofiarne koszyczki, leży Ogoh, Ogoh. No to ładnie się zachowaliśmy! To tak jakbyśmy komuś do salonu z buciorami wleźli. Ale wstyd! Nikt nam nie zwrócił uwagi, ale pewnie swoje pomyśleli.
Uciekamy na miasto. Najpierw Informacja Turystyczna na głównej ulicy. Pobieramy darmową mapę i ustalamy gdzie dziś wieczorem jest przedstawienie Kecak.
Następnie idziemy na lokalny targ w uliczkach naprzeciwko Informacji. Kapelusz potrzebny od zaraz. Swój stary już musiałam wyrzucić – dosłownie rozpadał się w rękach. Słońce prawie w pionie, zaraz dostanę udaru.
Jak przystało na kulturalną stolicę wyspy dużo tu obrazów, rzeźb i innych dziełek sztuki. Niektóre są naprawdę ładne.
Nie możemy się opanować i dwa obrazy nasze. Zwijają nam je w rulonik, więc nie będzie problemu z transportem do Polski.
Jest też zatrzęsienie latawców. Piękne, jednak przewieźć taki delikatny okaz to już małe wyzwanie.
Najwięcej oczywiście szmat w bardzo przystępnych cenach, szczególnie po targowaniu.
Najpierw idziemy do pałacu królewskiego.
Ubud było miastem królów przez setki lat. Książęta Ubud, tytułowani Tjokorda, ciągle mieszkają w tradycyjnych domach zwanych puri. Jednak nie każdy dom puri jest domem królewskim.
Puri Saren Agung. To centralne miejsce miasteczka, gdzie odbywają się najważniejsze ceremonie i pokazy taneczne. To też miejsce zamieszkania ostatniego króla Ubud. Obecnie mieszkają tam jego potomkowie. Był to też pierwszy hotel w Ubud, który gości przyjął już w latach trzydziestych poprzedniego stulecia.
Puri Saren Kanging, wschodnia część Puri Saren Agung, jest prywatną rezydencją rodziny królewskiej. Od frontu otworzono Bar Puri, bardzo popularny na początku lat osiemdziesiątych wśród balijskiej bohemy.
Puri Saren Kauh, zachodnia część pałacu, to najbardziej okcydentalna część kompleksu.
Widać, że rodzina królewska miała głowę do interesów ?
Włóczymy się trochę uliczkami Ubud. Ubud to jedno z tych miasteczek, po których włóczy się najlepiej.
Na każdym kroku piękne świątynie.
Zaciszne uliczki
a w nich uroczy ludzie
bogato zdobione budynki
a między nimi codzienne życie mieszkańców,
bramy do domostw prześcigające się w oryginalności
kapliczki
niezwykłe ornamenty
Ubud jest magiczne. W końcu trafiamy do Moneky Forest.
Turyści przychodzą do Świętego Małpiego Gaju głównie dla małp, jednak dla Balijczyków Monkey Forest to miejsce mistyczne, odgrywające ważną rolę w życiu duchowym. Niektóre miejsca nie są dostępne dla odwiedzających. Na ich teren mogą wchodzić jedynie wyznawcy pragnący się pomodlić w uświęconym dla nich miejscu.
W Monkey Forest znajduje się cały kompleks hinduskich świątyń z XIV wieku. Nasza ulubiona to Pura Beji, Świątynia Świętego Źródła, personifikacji świętej rzeki Ganges. Jest to miejsce duchowego oczyszczenia i fizycznych ablucji poprzedzających ceremonie religijne. Wygląda jak z filmu Indiana Jones. Jest położona w dolinie rzeki, otoczoną lianami. Prowadzi do niej omszały mostek. Jest mrocznie i tajemniczo. Bardzo nam się podoba.
Główną świątynią jest świątynia Pura Dalem Agung, czyli Wielka Świątynia Śmierci poświęcona bogowi Shivie.
Monkey Forest leży na terytorium wioski Padangtegal. Jej mieszkańcy traktują go w całości jak świątynie a także centrum duchowo-edukacyjne. Czują się w obowiązku dbać o las, zamieszkujące go zwierzęta i świątynne budynki. Zgodnie z hinduistyczną doktryną Tri Hata Karana (trzy drogi do duchowego i fizycznego powodzenia) należy dążyć do harmonijnych relacji międzyludzkich, między ludźmi i naturą oraz między ludźmi a Bogiem. Święty Małpi Las stwarza ku temu idealne warunki: w jednym miejscu znajdują się boskie świątynie, turyści reprezentujący różne kultury i narodowości a wszystko w otoczeniu naturalnej fauny i flory.
Makaki biegają tam w samopas i okradają każdego, kto ma przy sobie coś do jedzenia. Na naszych oczach jedna wyrwała Chińczykowi reklamówkę.
Potrafią też, z czystej złośliwości, zdjąć człowiekowi okulary z nosa i zwiać z nimi na drzewo.
Butelki czy puszki nie są dla nich żadnym wyzwaniem: potrafią sobie je spokojnie otworzyć.
U mnie wyczuła wężowe owoce, które kupiłam rano na targu i trochę się poszarpałyśmy. Ogólnie naprawdę lepiej nie wnosić tam nic do jedzenia. Może być śmiesznie, ale wcale nie musi. Jak się wkurzą to gryzą.
Turyści bez prowiantu nie wzbudzają raczej zainteresowania i można je sobie spokojnie poobserwować w przeróżnych sytuacjach.
Po wizycie w lesie idziemy do restauracji Black Beach z cudownym tarasem na dachu, z którego rozciągają się wspaniałe widoki na domostwa Ubud.
Domy w Ubud są zwrócone do wewnątrz, otoczone od świata zewnętrznego murem. Na podwórze prowadzi jedynie malutkie i wąskie wejście. Składają się z kompleksu mniejszych parterowych budynków i pawilonów, zdających opierać się na jakimś wspólnym wzorze.
Muszę zgłębić ten temat, ale na razie podano do stołu piękne jedzenie. Pyszna ta restauracja!
Wieczór dziś spędzamy na przedstawieniu Kecak. Jest to tradycyjne przedstawienie muzyczne powstałe w latach trzydziestych, w którym aktorom towarzyszy męski chór skandując bardzo szybko słowo ‘keca’. Pierwszy raz widzieliśmy jego fragment w filmie ‘Baraka’ Rona Fricke, nie wiedząc, że pochodzi z właśnie z Bali. Przedstawienie odbywa się w otwartej świątyni, po zmroku, oświetlonej jedynie blaskiem świec. Od początku jest klimat.
W każdym Kecaku fabuła jest taka sama. Sztuka oparta jest na Ramayana, hiduskim dziele epickim. Składa się z pięciu aktów.
Przed rozpoczęciem dostajemy karteczki z rozpisaną fabułą każdego z nich.
Tłumaczenie dla zainteresowanych. Przed przedstawieniem często nie ma czasu przeczytać w spokoju tekstu.
AKT 1. Aktorzy: Rama, Sita, Laksamana i Kijang.
Spacerując po dżungli Dandaka piękna Sita, żona Ramy, zobaczyła złotego jelenia, który zatańczył dla niej niesamowity taniec. Poprosiła męża, Ramę, żeby schwytał dla niej jelenia. Nie mogąc odmówić małżonce Rama wyruszył na poszukiwania zwierzęcia. Obawiając się jednak o bezpieczeństwo pozostawionej bez opieki żony poprosił swojego brata, Laksamana, o ochronę ukochanej.
Wkrótce po tym, jak Rama wyruszył na poszukiwania złotego jelenia, Sita usłyszała złowieszcze echo, które brzmiało jak wołanie o pomoc. W obawie o bezpieczeństwo męża kazała Laksamanowi wyruszyć mu na ratunek. Laksaman odmówił stanowczo, nie chcąc złamać danego słowa bratu. Jednak Sita posunęła się do manipulacji i oskarżyła go o celowe nieudzielenie pomocy, żeby doprowadzić do śmierci brata i zdobyć ją jako swoją żonę. Urażony Laksaman uniósł się honorem i wyruszył na poszukiwania Ramy. Przed odejściem narysował na ziemi magiczny okrąg i nakazał Sicie trzymać się w jego obrębie, gdzie będą chroniły ją magiczne zaklęcia.
AKT 2. Aktorzy: Sita, Rahwana, Bhaganwan i Garuda
Nastała burza, Sitę ogarnął niepokój. Pojawił się zły demon, Rahwana, który od początku chciał porwać piękną Sitę. Nie zdołał jednak przebić się przez magiczny krąg. Pojawił się ponownie pod postacią biednego starca, proszącego o wodę i schronienie. Sita dała się nabrać i wyszła poza krąg, żeby pomóc biedakowi. Wtedy Rahwana porwał ją i zabrał do swojego królestwa Alengka.
Po drodze zaatakował go Garuda, jego śmiertelny wróg. Zdołał uciec jednak Garuda odnalazł Ramę i doniósł, że jego piękna żona Sita została porwana przez demona.
AKT 3. Aktorzy: Rama, Laksaman, Hanoman, Sugriwa
W poszukiwaniu Sity Rama spotyka Sugriwana, króla czerwonych małp, który obiecuje pomóc mu w poszukiwaniach. Typuje śmiałka, białą małpę Hanomana, posiadającą magiczne umiejętności żeby odszukał królestwo Alengka, gdzie więziona jest Sita. Rama daje Hanomanowi swój pierścień, który ma przekonać Sitę, że Hanoman jest jej wybawicielem a Rama ciągle ją kocha i będzie szukał do utraty sił.
AKT 4. Aktorzy: Sita, Trijata, Hanoman, Olbrzymy.
Hanoman odnajduje drogę do królestwa demona Alengka. Namawia Trijatę, siostrzenicę demona, której Rahwana kazał pilnować Sity, do pomocy w przerwaniu niedoli Sity i jej uwolnienia. Hanoman pokazuje Sicie pierścień jej męża jednak zostaje zaatakowany przez olbrzymy na posługach Rahwany i musi uciekać. Po drodze zostawia w ogniu połowę królestwa Alengka.
AKT 5. Ostateczna bitwa. Aktorzy wychodzą wszyscy ?
Rama udaje się królestwa Alengka, gdzie razem z armią króla czerwonych małp, Sugirwana pokonuje armię olbrzymów Rahwany i uwalnia Sitę.
Aktorzy zdają się być bardzo wczuci w swoje role a ‘kecakujący’ chór jest wręcz niesamowity.
Abstrahując od tego, że gra aktorów jest dla nas już bardzo egzotyczna, to to, co wyprawia chór jest muzycznie arcyciekawe. Jeszcze długo tego wieczoru nucę sobie główny, śpiewany między ‘kecakecakeca’ motyw. Super przedstawienie! Siedzieliśmy prawie z rozdziawionymi buziami. Po Kecaku tak się rozochociliśmy, że aż poszliśmy do klubu! Na szczęście nie na całą noc. Rozsądne dzieci.
Ubud
15 marca 2013
Rano pani gospodyni homestay przynosi nam jak zwykle śniadanie na ganek. Pytamy ją, jak najprościej dojechać do pól ryżowych i jak to daleko. Ku naszemu zdziwieniu mówi, że wystarczy pójść drogą w górę i po 15 minutach będziemy na miejscu. Tego się nie spodziewaliśmy. Szybko więc pakujemy menele i wyruszamy na spacer.
Górne Ubud jest spokojne jak na wsi. Wąskie, ciche uliczki, małe homestaye, jednak piękne rzeźby i ornamenty nie znikają z domostw i małych świątyń.
Po kilku minutach spaceru miasteczko przemienia się w typową wieś. Wokół same pola ryżowe, ale… jak okiem sięgnąć PŁASKIE!
Orientujemy się, że źle zadaliśmy pytanie naszej pani gospodyni. Chodziło nam o słynne i przedstawiane w niemal każdym folderze reklamowym Ubud tarasowe pola ryżowe. Pani zrozumiała pewnie, że chcemy zobaczyć, jak rośnie ryż, albo po prostu przejść się na spacer pośród natury.
Spacer sam w sobie super. Spotykamy po drodze sprzedawców własnego rękodzieła.
Mijamy farmę wyrobów z kokosa, małe sklepiki. Kupujemy nawet od sympatycznego pana naturalny olejek z trawy cytrynowej odstraszający komary.
Po środku tego niczego, ku naszemu ogromnemu zdumieniu, jest najprawdziwsza restauracja! Widocznie nie jesteśmy jedynymi turystami, którzy się tu zapuszczają. A wydawało się, że to miejsce zupełnie nieuczęszczane przez turystów.
Siadamy na chwilę na górnym tarasie z widokiem na pola ryżowe. Cisza tam totalna. Zupełny błogostan. Jedynie wiejskie życie toczy się gdzieś w tle.
Rozleniwiliśmy się…
Trzeba się jednak dźwignąć, wrócić do naszej gospodyni i wyjaśnić, że chcemy koniecznie zobaczyć te słynne tarasowe pola ryżowe. Niby na Bali nigdzie nie jest daleko, ale lepiej nie odkładać tej wycieczki na koniec dnia.
Pani gospodyni śmieje się z nieporozumienia, oczywiście, że wie, gdzie są tamte pola ryżowe, przecież wszyscy turyści jeżdżą do Tegallalang Rice Fields. Musimy jechać taksówką. Szybko nam ją organizuje i po chwili już jesteśmy w drodze.
Już daleko przed tym, zanim ukazują się nam Tegallalang Rice Fields, zaczyna się korek. Rzędy zaparkowanych na poboczach samochodów i tłumy białych turystów skutecznie utrudniają ruch. Nasz pan taksówkarz wysadza nas przed samym zejściem na pola, jednak nie ma gdzie zaparkować. Umawiamy się, że znajdzie miejsce do parkowania gdzieś dalej, jak ktoś odjedzie to przeparkuje i będzie nas wypatrywał za jakieś 2 godzinki (chcemy sobie tu zjeść obiad).
Turystów po prostu zatrzęsienie! Chyba nie jeździ tu żaden transport publiczny, bo dosłownie wszyscy przyjechali samochodami, busami albo skuterami. Tarasy położone są przy zwykłej, wąskiej drodze bez pobocza. Parkingu na takie ilości środków transportu brak. W rezultacie jest jeden wielki bajzel.
Za to Tegallalang Rice Fields rzeczywiście piękne! Wyglądają nierealistycznie – jak z bajki.
Nadawałyby się idealnie na fototapetę ?
Coś mi się wydaję, że właśnie pobiły mój ulubiony do tej pory krajobraz pól uprawnych czyli plantacje herbaty w Cameron Highlands w Malezji.
Na zboczu ulokowały się sklepiki z pamiątkami i małe restauracyjki. Po sesji zdjęciowej siadamy sobie w jednej z nich na pysznym, aczkolwiek drogim posiłku. Niczego innego się nie spodziewaliśmy w takim miejscu. Za widoki się płaci ?
Pan taksówkarz (którego wynajęliśmy na pół dnia) proponuje jeszcze, że zawiezie nas na market. Super, jedziemy. Jednak znowu zapominamy, że słowo market to nie zawsze jest targ. I tym razem nie był. Było to lokalne centrum handlowe, czyli stoiska ze wszystkim i niczym w wielkim betonowym budynku. Chcieliśmy zrezygnować, zaczęło jednak strasznie lać, zrobiły się korki, właściwie nie dało się jechać. Postanowiliśmy pooglądać towary.
Suma summarum każdy z nas wyszedł z czymś ? Ja na przykład kupiłam sobie dwie pary spodni. Znacznie tu taniej niż w Ubud a teoretycznie to samo. Nie było to turystyczne miejsce. Kupujący to właściwie sami lokalesi, aczkolwiek mignęli nam też jacyś biali. Cen oczywiście na towarach nie ma, więc próbowali swych sił w naciąganiu. Ostatecznie właścicielstwo spodni przeszło na mnie za niecałe 15 PLN, chyba nie jakieś straszne zdzierstwo.
Zanim dojeżdżamy z powrotem do Ubud po ulewie nie ma śladu. My trochę zmokliśmy biegnąc do naszej taksówki, ale przyjemnie było zmoknąć w takim upale.
Powietrze po deszczu jakby bardziej rześkie (o ile to tu w ogóle możliwe). Postanawiamy nie wracać do homestay tylko usiąść gdzieś w mieście na Bintangu i poczekać do 19.00 na rozpoczęcie przedstawienia w Teatrze Cieni, na które kupiliśmy bilety.
Kukiełkowy Teatr Cieni (Shadow Puppet Theater) jest uważany za najstarszą formę teatru kukiełkowego na świecie. Liczy sobie ponad 1000 lat. W tradycji Indonezyjskiej jest on związany głównie z przedstawianiem religijnych dzieł epickich.
Najpierw idziemy obejrzeć kulisy. Pokazują nam jakie kukiełki będą dla nas występować. Możemy spróbować swoich sił w poruszaniu nimi. Są to tradycyjne kukiełki: płaskie, ażurowe, zrobione ze skóry.
Bardzo misterne wycięcia przedstawiają zróżnicowaną mimikę twarzy, różne stroje. Kukiełki składają się z części związanych ze sobą sznureczkiem. Można je więc podmieniać zmieniając na przykład złą minę na zadowoloną.
Animatorzy poruszają nimi dzięki długim patykom przymocowanym do ruchomych części.
Kukiełkom do występów przygrywa na żywo zespól gamelan na cymbałach i gongu.
Po prezentacji rekwizytów siadamy na małej, prowizorycznej sali (za dnia jest to sklep z pamiątkami) za rozwieszonym nieco sfatygowanym prześcieradłem. Po drugiej stronie prześcieradła zapala się światło, a uderzenie w gong oznajmia start przedstawienia.
Kukiełki rzeczywiście pięknie się poruszają. Szkoda, że nie rozumiemy, o co chodzi w przedstawieniu. Są jakieś gonitwy, bijatyki i tańce. Złe postacie i dobre postacie można było rozpoznać, więc pewnie chodziło o zwycięstwo dobra nad złem.
W 2003 indonezyjski kukiełkowy teatr cieni został wpisany na listę kulturowego dziedzictwa UNESCO. Grzech nie zobaczyć.
Animator kukiełek ukryty za ekranem to 'Dalang’. Musi być mistrzem różnych tonów głosów: od głębokich męskich po wysokie damskie. Musi potrafić dyrygować stopami akompaniującemu mu zespołowi. 'Dalang’ to funkcja społeczna – nie dostaje wynagrodzenia za swoją pracę. Gospodarz, zapraszający 'Dalanga’ na występ w swoich progach ofiaruje mu 'co łaska’ za uświetnienie ceremonii. My zapłaciliśmy za bilety więc chyba ten 'dalang’ co nie co dostanie.
Na kolacje wybieramy warung Laba Laba. Jest przyjemnie, palą się świeczki, serwują zimniutkie Bintangi.
Pomidorowa, sałatka ze świeżych warzyw i nasi goreng smakują znakomicie.
Kolejny bardzo udany dzień. Cudownie jest w Ubud!
Bali, Ubud – Gili
16 marca 2013
Rano jeszcze ostatnia wizyta na owocowym targu. Jak zwykle gwarno, kolorowo i swojsko. Uwielbiam azjatyckie targi, ale ten jest szczególnie uroczy ze względu na swoje położenie wśród balijskich domków z rzeźbionymi balustradami, galeryjek i lokalnych ornamentów.
Chociaż popularnie nazywany jest Targiem Owocowym, można tam kupić też warzywa
oraz rzeczy mające z owocami jeszcze mniej wspólnego.
Można się posilić, jeżeli człowiek zgłodnieje podczas zakupów
i pogawędzić z koleżankami.
W Indonezji spróbowaliśmy chyba najwięcej egzotycznych owoców w porównaniu z dotychczas odwiedzonymi krajami. Napotkaliśmy wszystkie, jakie jedliśmy już wcześniej, plus dodatkowo wpadliśmy na kilka nowości.
Na przykład smoczy owoc (dragon fruit) we wściekle amarantowej wersji.
Wcześniej widywaliśmy go jedynie z białym miąższem z czarnymi pesteczkami. Uwaga! Ten mocno i na długo barwi język na piękny róż ?
Mangostany (mangosteen). Mają tak grubą skórkę, że tego, co z nich zostaje, jest naprawdę malutko. Na dodatek ma jeszcze w środku pestkę. Ale jest pyszny!
Wężowy owoc (snake fruit). Smakuje trochę jak bardzo aromatyczne jabłko, a skórka do złudzenia przypomina wężową. Piękny!
Marakuja (Passion Fruit). Tyle razy piliśmy w przeróżnych sokach z kartoników. Tu pierwszy raz spróbowaliśmy naturalnego owocu. Same pestki, ale smak tego, co dookoła wart ich przełknięcia. Zrobiliśmy sobie na pożegnanie owocową ucztę ,której częścią było też kolejne podejście do duriana.
Niestety ostatecznie ponownie wylądował w śmietniku.
Czas już niestety opuścić boskie Ubud. Za chwilę przyjeżdża po nas kierowca zorganizowany przez panią z naszego Rojas Homestay, który powiezie nas 45min na przystań Speed Boat, skąd motorówką w niecałe dwie godziny dostaniemy się na rajskie wysepki Gili.
Tak naprawdę, to nie możemy się doczekać chwili lenistwa na prawdziwych, rajskich plażach po ostatnich tygodniach intensywnego zwiedzania. To będą nasze pierwsze dni plażowania w tej podróży. Odpoczynku na Legian nie liczę. Tamta plaża z rajską miała tyle wspólnego, co przysłowiowy piernik z wiatrakiem.
Do widzenia Ubud! Jeszcze do ciebie kiedyś wrócimy.
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.