Flores
Flores
Artykuły
Ciągle żywe więzi polsko-indonezyjskie
Flores Dzień po Dniu
Bali, Ubud – Flores, Labuan Bajo
09 grudnia 2017
Rano z Ubud jedziemy taksówką na lotnisko Denpasar i liniami Nam Air za 1 163 553 Rupii (za dwa bilety w jedną stronę) lecimy do Labuan Bajo na wyspie Flores.
Flores to jedna z dziesięciu wysp wchodzących w skład archipelagu Małych Wysp Sundajskich, trzecia co do wielkości po Timor i Sumbawa. Jej powierzchnia to aż 14 tysięcy kilometrów kwadratowych (dla porównania najbardziej wszystkim znana Bali ma tylko 5,5 tys. km2). Jej nazwa pochodzi z języka portugalskich kolonizatorów i oznacza ‘wyspę kwiatów’.
Labuan Bajo leży na zachodnim końcu Flores, nic w nim kompletnie nie ma ciekawego, ale jest najdogodniejszym miejscem, żeby wybrać się w rejs do Parku Narodowego Komodo, obejrzeć słynne największe i najprawdziwsze smoki na świecie, popływać przy pobliskich wysepkach z majestatycznymi mantami, albo rozpocząć swoją przygodę z eksplorowaniem górzystej i zielonej wyspy i jej 17 wulkanów.
My zaczęliśmy od Parku Narodowego Komodo, o czym można przeczytać tutaj i po dwóch wspaniale spędzonych dniach wyruszamy tak zwaną transflores highway (jedyną drogą prowadzącą przez całą wyspę) zaprzyjaźnić się z wulkanami, lokalną fauną i florą oraz tradycjami lokalnej ludności.
Wynajęliśmy samochód i kierowcę na sześciodniową obwózkę po liście zdefiniowanych precyzyjnie atrakcji. Spać i jeść będziemy gdzieś po drodze. Za wyżywienie, wybrane przez siebie noclegi i ewentualne wejściówki do atrakcji płacimy sami. Kierowca za swoje utrzymanie i noclegi również płaci sam. Taki układ jest naszym zdaniem najzdrowszy. Nie pozostawia miejsca na nieporozumienia odnośnie oczekiwań ilości i jakości posiłków oraz standardu noclegu.
Witaj kwiatowa wyspo!
Labuan Bajo – Ruteng
12 grudnia 2017
Wstajemy rano ledwie żywi. Dwa dni na palącym słońcu zrobiły swoje. Niestety nie ma czasu na lenistwo. Mieliśmy się nigdzie nie spieszyć w tej podróży, jednak jak widać się NIE DA!
Zjadamy więc w pośpiechu śniadanie. Dwie jajecznice z tostami, herbata i kawa to koszt 105 000 Rupii.
O 7.45 stawiamy się pod biurem podróży. Zamknięte na cztery spusty. No cóż, czas w Indonezji płynie trochę inaczej. Z 15 minutowym opóźnieniem zatrzymuje się obok nas srebrna toyota, z której wysiada wesoły chłopaczek imieniem Alfred. Mówi, że będzie naszym kierowcą, ale musimy poczekać na bossa. Boss się nie zjawia przez kolejne 10 minut więc Alfred gdzieś dzwoni, ustala, że boss śpi i musimy zapłacić pieniądze jemu, a on podwiezie je do domu bossa.
Dowiadujemy się też, że pojedzie z nami jego żona, bo jedzie już na święta Bożego Narodzenia do rodziny. No OK. Mieliśmy obiecany cały samochód dla siebie, ale w ramach dobrych uczynków dla ludzkości oczywiście się zgadzamy. Potem dowiadujemy się, że jutro pojedzie też z nami jego brat, bo to długi dystans i potrzebuje zmiennika. Już mniej OK, ale niech będzie. Dobrze, że nie wiozą ze sobą żywego inwentarza na święta.
Jedziemy ponad 2 godziny bardzo krętą, górską drogą obejrzeć tak zwane Spider Web Rice Fields czyli Pola Ryżowe w kształcie Pajęczych Sieci leżące w pobliżu wioski Cara. Wioska znajduje się na niewielkim wzgórzu, skąd rozciąga się najlepszy widok.
Droga jest super: górskie widoki przepiękne, ale najciekawsze jak zwykle mijane wioski i toczące się w nich życie.
Dzieciaki biegają w samopas przy drodze, błąkają się psy, panie czeszą sobie nawzajem warkocze, panowie palą papierosy przed przydrożnymi sklepikami, suszy się kolorowe pranie.
Mijamy stragany z lokalnymi warzywami, mobilne sklepy z mydłem, ciuchami i powidłem – raj dla oczu. Wszyscy strasznie nami zainteresowani.
Wejście na punkt widokowy do pól ryżowych w kształcie pajęczych sieci kosztuje 35 tysięcy rupii i prowadzi nań z 500 schodów. W czasie kiedy jesteśmy ryż jest już właściwie w całości zebrany ale niektóre poletka ciągle jeszcze zielone.
Każdy trójkącik pola należy do jednej rodziny. Nasz przewodnik opowiada, że zostały podzielone na trójkąty a nie na prostokątny bo tak łatwiej je uprawiać. Tego wytłumaczenia nie kupuje, bo niby dlaczego łatwiej?
Potem dopowiada, że w samym środku urządzano coś w rodzaju kuchni, gdzie nestorzy przygotowywali posiłki dla pracującej w polu rodziny. To już ma większy sens: przechodzenie z prostokątnego pola na drugie prostokątne trochę by potrwało a w jednym punkcie stycznym każdy miał właściwie tak samo daleko czy też blisko.
Jednak ponieważ zaczynam wątpić w jego wiedzę i coraz częściej wydaje mi się, że jak nie wie to po prostu zmyśla, doczytuję sobie prawdę w Internecie. Centralny punkt pola ryżowego, zwany ‘lodok’ był miejscem, w którym następował podział pola między rodziny. Każda rodzina w wiosce miała prawo do swojego pola. Najpierw umieszczano w nim kamień i pal, obiekty symbolizujące połączenie pierwiastków męskiego i kobiecego, nieba i piekła oraz stworzenia ludzkości. W zależności od liczebności rodziny głowa rodziny układała na palu odpowiednią ilość palców. Za skrajnymi palcami zaznaczano nacięcia, od których potem prowadzono linie do zewnętrznego obrębu pola. Podczas zasiewu i żniw odbywały się tam ceremonie i rytualne składanie ofiar w celu zapewnienia obfitych zbiorów i pomyślności rodziny.
Eh ten Alfred… Kłamie po prostu jak z nut.
Jedziemy dalej do miasteczka Ruteng, gdzie mamy zaplanowany lunch. Tu mała nieprzyjemna sytuacja: nasz kierowco-przewodnik pyta, czy możemy mu zapłacić za jedzenie i nocleg. Nie tak się umawialiśmy w biurze podróży. Mieliśmy sami płacić za swoje jedzenie i swoje spanie a kierowca miał o siebie dbać sam. Alfred mówi, że ‘OK OK’, on może spać w samochodzie, nie mamy się niczym przejmować, tyle że nie tak się umówiliśmy. Ktoś tu kogoś oszukał albo chce oszukać! Piszemy do właściciela biura jak to miało być. Odpisuje, że Alfred źle zrozumiał i rzeczywiście ma dbać sam o siebie. Dzwoni też do Alfreda, żeby to wyjaśnić. No cóż, nie wiemy czy to oni się nie dogadali, czy Alfred wcale nie jest taki miły i uczciwy i próbował nas po prostu naciągnąć. Niby się wszystko wyjaśniło, ale jakiś niesmak pozostał.
Zostawiliśmy wszystkie rzeczy w samochodzie u Alfreda na czas lunchu. On pojechał gdzieś z żoną i teraz zaczynamy snuć teorie spiskowe, czy w ogóle wróci? W sumie nie mieliśmy z nim żadnej umowy. Podjechał sobie jakiś kierowca pod biuro, my jak łosie daliśmy mu z góry kasę i wsiedliśmy do samochodu, teraz odjechał gdzieś z naszymi plecakami… Właściciel biura może zawsze stwierdzić, że nie poczekaliśmy na niego, aż je otworzy i zautentykuje kierowcę, my wsiedliśmy na własną odpowiedzialność do jakiegoś pierwszego lepszego samochodu a on kierowcy na oczy nie widział i nie wie kto to w ogóle jest… Głupie białasy!
Na szczęście Alfred pojawia się z powrotem punktualnie o umówionym czasie. Alfred dwoi się i troi, żebyśmy byli zadowoleni. Pięćdziesiąt razy na godzinę pyta, czy wszystko OK. Naciągnąć się nie daliśmy, ale ciągle nie mamy pewności, czy nie próbował i teraz nie nadrabia próbując zatrzeć swoją nieudolną próbę szwindla, o ile miał to być szwindel.
Póki co wiezie nas do tradycyjnej wioski Wisatawan Mancanega. Płacimy za wejście 20 000 Rupii / osoba, dostajemy lokalnego przewodnika, który świetnie mówi po angielsku i dużo wie. Twierdzi, że jest przewodnikiem samozwańczym, ponieważ chce ćwiczyć angielski z turystami. Upewnia się po kilku zdaniach, czy na pewno wszystko rozumiemy, zachęca do zadawania pytań.
Wioska pochodzi z 11 wieku, jej nazwa to wioska Fikusowa. Ponoć wszystkie wioski były nazywane od drzew, które przeważały w okolicy. Po środku jest kamienny chodnik w owalnym kształcie.
Główna, okrągła kamienna droga to trakt dla najwyższej kasty. Są wokół wystające głazy do przywiązywania zwierząt transportowych: bawołów i koni. Parkowane były wewnątrz okrągłego chodnika. Dziś parkują tam skutery i samochody.
Poniżej chodnika głównego jest chodnik niższy, dla niższych kast, oraz najniższy, dla służby. Nie mogli chodzić tymi samymi drogami. Na środku znajdowała się świątynia. Składano tam ofiary ze zwierząt i chowano najważniejszych zmarłych.
Okrągłe domy, budowane na tej samej zasadzie jak pajęcze pola ryżowe, dzielono na rodziny: ile rodzin tyle trójkątów. Przewodnik mówi nam, że okrąg symbolizuje jedność wioski.
Tylko najważniejsze rodziny żyją obecnie w okrągłych domach. Mniej ważne mają zwykłe, prostokątne, drewniane chatki poniżej głównego chodnika.
Przed wioską jest kamienny kopiec. To stara brama oddzielająca wioskę od cmentarza, czyli symboliczne oddzielenie żywych od zmarłych. Z tego kopca też kiedyś król wioski witał wszystkich przyjezdnych i decydował, czy ich wpuścić czy nie. My tamtędy wyjeżdżamy.
Z wioski jedziemy do hotelu. Znajdujemy Hotel Rima. Jest drogi (200 000 Rupii za pokój), mroczny i duszny, ale ma najlepsze opinie w całym mieście. Zostajemy. Jest dość wcześnie, więc postanawiamy resztę dnia przeznaczyć w końcu na jakieś relacje z podróży – za chwile wszystko pozapominamy!
Nasz hotel ma duży taras, ale wychodzi na główną ulicę na której jest ruch i hałas. Nie da się przyjemnie posiedzieć. Wyszukujemy więc restauracje Srping Hill w Hotelu Spring Hill, co okazuje się być strzałem w dziesiątkę! Zamówiliśmy samosa za 30 tysięcy IDR, spring rolls za 30 tysięcy IDR, kawai goreng za 30 tysięcy IDR oraz fasolkę z czosnkiem za 28 tysięcy IDR.
Hotel i restauracja leżą w ogromnym zielonym ogrodzie na uboczu. Jest cisza, spokój, dobre jedzenie i kompetentna obsługa. Dlaczego my tu nie śpimy??? Za chwile wszystko staje się jasne: cena! 40 USD za dwójkę, 90 USD za apartament.
W drodze do restauracji podchodzi do nas chłopiec, który przedstawia się jako student angielskiego i pyta, czy może nas odprowadzić i trochę z nami pogadać, żeby poćwiczyć język. Jesteśmy zmęczeni bardzo, ale zgadzamy się. Konwersacja idzie kiepsko. Chłopak musi się jeszcze wiele nauczyć. Nie rozumie naszych pytań, prawdopodobnie też naszych odpowiedzi na swoje pytania.
W połowie drogi tematy się wyczerpują. Trochę to męczące. Zaprasza nas do siebie do domu na kawę na jutro. Tłumaczymy mu, że jutro o 7.30 przyjeżdża po nas kierowca i jedziemy dalej w trasę, że nie mamy czasu. Ale jest strasznie uparty. Wymyśla coraz to nowe formy kontaktu (my nie mamy lokalnych kart telefonicznych, on nie ma Internetu). W końcu staje na tym, że przyjdzie o 7.30 pod hostel i pogada z naszym magikiem. Zapewnia, że jak Alfred powie, że nie mamy czasu, to nie będzie problemu. Zgadzamy się. Robi nam jeszcze zdjęcie i w końcu odpuszcza zostawiając nas w restauracji.
Całą drogę biegnie też za nami jakiś dzieciaczek, nie wiadomo czego chce, gada coś do nas po swojemu. Wszyscy mijani mieszkańcy pozdrawiają nas ‘Hello Mister’ ? Jesteśmy tu dosyć dużą atrakcją.
Przy wejściu do hotelu ogromny kościół katolicki.
Miasteczko to taka większa dziura bez żadnego uroku. Uroku dodają mu jedynie uśmiechnięci ludzie.
Po kolacji wracamy do naszej norki. Po drodze wstępujemy jeszcze do sklepu po wodę i Bintangi. Pan w kasie bardzo przeprasza, że tak słabo mówi po angielsku a potem nieśmiało prosi, czy może nam zrobić zdjęcie. Oczywiście się zgadzamy a ucieszony pan z szerokim uśmiechem dziękuje. Ludzie są tu naprawdę uroczy.
Siadamy jeszcze chwilę na naszym hotelowym tarasie. Dołącza do nas starszy Brytyjczyk i rozmawiamy sobie (a jakże!) o podróżach. Jesteśmy jedynymi gośćmi w tym hotelu!
Po prostu hotel-widmo – jak z horroru, a ceny nie chcieli opuścić. Nigdy nie zrozumiem azjatyckiej przedsiębiorczości.
Po północy kładziemy się spać.
Ruteng – Bajawa
13 grudnia 2017
Wstajemy o 6.30.
Spałam jak zabita – budzik wyrywa mnie z najgłębszej fazy snu. Sebę obudził już wcześniej Muezin, potem krzątająca się obsługa. Dodatkowo strasznie zmarzł w nocy!!! Martwił nas początkowo brak wiatraków w pokojach ale są tu kompletnie niepotrzebne. Jesteśmy na wysokości 1200 m i chłodek już wieczorem daje się we znaki. Łukasz zeznaje nawet, że tak marzł, że myślał o podprowadzeniu kilku dodatkowych kocy z pustych, otwartych na oścież pokoi, ale ostatecznie nie chciało mu się wstać spod swojego. Ja spałam w legginsach i ciepłej bluzie i było mi idealnie.
O 7.00 zjadamy hotelowe śniadanie: tost z jajecznicą, bułeczka i dwa drzemy. O 7.30 pojawia się Alfred z ‘bratem’, który rzekomo ma być jego zmiennikiem jako kierowca, więc my musimy się w trójkę gnieździć na tylnej kanapie.
Najpierw zatrzymujemy się przy drodze obejrzeć kilka górskich widoczków na jezioro. Nic szczególnego.
Następnie jedziemy na przepiękną plażę Mbalata. Jest pusta, czysta, szeroka, piaszczysta, czyli taka jaka powinna być plaża.
Ma to być nasze miejsce na lunch w jednej, jedynej tu knajpce. Knajpka owszem jest, są nawet panie, które wskazują nam stolik na piasku i … ulatniają się gdzie pieprz rośnie.
Po 15 minutach czekania, aż ktoś nas obsłuży idziemy na oględziny. Knajpka czysta, naczynia w kuchni ślicznie umyte, ale nie ma tam nawet ani jednego jadalnego produktu i żywego ducha, nie licząc skaczących po stołach kur.
Wyruszam na poszukiwanie pań. Zaglądam w każdy kąt i znajduję je śpiące w najlepsze w małej kanciapie na tyłach. No to z lunchu chyba nici.
Nie mamy telefonu do naszego Alfreda i jego ‘brata’ więc musimy poczekać umówioną godzinę, żeby po nas wrócili. Przynajmniej warunki oczekiwania są godne.
Magicy wracają trochę przed czasem i zabierają nas do lokalnej knajpy, tym razem czynnej, jednak takiej, której nie lubię. Potrawy są już gotowe i stoją nie wiadomo jak długo w temperaturze trzydzieści plus. Dodatkowo oczywiście nie ma świeżych warzyw. Chłopaki ryzykują, ja głoduję. Seb zamawia rybę z ryżem i szpinak za 15 tysięcy IDR.
Przerażony, że umrę z głodu Alfred w nagrodę jedzie dla mnie po Bintanga do sklepu. Przynajmniej tyle.
Kolejnym punktem naszego objazdu była fabryka araku a raczej mała bimbrownia, w której grupka panów pędziła ten palmowy napój.
Najpierw panowie oprowadzają nas po przybytku i opowiadają, co i jak się tu produkuje. Arak jest pędzony z owoców konkretnej palmy i nie są to kokosy. Trzeba się na nią wspiąć z odpowiednimi dybami, zgnieść owoce i zostawić na 5 dni w celu fermentacji.
Następnie wspinaczka jest powtarzana, żeby podfermentowane owoce odciąć i przenieść do gorzelni. Tam sok z owoców jest destylowany na specjalnym palenisku.
Na koniec dostajemy do spróbowania różno-procentowych Araków. Od słabiutkiego, kilkunastoprocentowego, mocno rozcieńczonego wodą, aż po 60% ognisty, bardzo anyżowy trunek.
Zostajemy też zachęceni do zakupu. Za dużą butelkę (1,5 litra) 45% araku płacimy 100 000 Rupii.
I tu Alfred przechodzi samego siebie. Nie dość, że próbuje araku razem z nami to jeszcze wyłudza całą butelkę od panów, za to że nas przyprowadził i sobie z niej pociąga a potem beztrosko siada za kierownicą.
Łeb mu prawie opada na kierownicę, jak prowadzi, więc kategorycznie żądamy, żeby zmienił go w końcu jego bezużyteczny do tej pory ‘brat’. Zamieniają się, a nasz pożal-się-boże kierowca natychmiast zasypia. Oj, nie będzie między nami sympatii.
Następnie jedziemy do najlepszego punktu dzisiejszego programu, czyli górskiej wioski Bena.
Mieszkańcy Bena postanowili kultywować po dziś dzień swoje obyczaje i tradycyjny styl życia więc wejście na jej teren było jak wehikuł czasu. Mieszka w niej obecnie dziewięć klanów i, zgodnie z tym, co twierdzą mieszkańcy, mieszkają tu od zarania swoich dziejów.
Wioska składa się z 18 tradycyjnych domów.
Każdy klan posiada swój dom główny. Jeżeli głównym potomkiem klanu jest mężczyzna na dachu umieszczana jest figurka mężczyzny dzierżąca maczetę albo włócznie. Jeżeli kobieta będzie to figurka kobiety zrobiona z włókien kokosa.
Klany posiadają też domy dodatkowe, które nie są zwieńczone żadnymi figurami.
Siedzą sobie tam na gankach panie nawijające nici na szpulki, tkające na krosnach szale i kapy w tradycyjny sposób przekazywany z pokolenia na pokolenie.
Miedzy krytymi strzechą drewnianymi domkami dzieciaki grają w piłkę, błąkają się kury i zaspane koty.
Wszyscy tu uśmiechnięci, otwarci, chętni do zdjęć.
Wejście na teren wioski to 25 tysięcy Rupii / osoba. Pieniądze trafiają do społeczności. Miejsce jest jeszcze totalnie niezadeptane przez turystów. Cudowne miejsce!
Na noc jedziemy do górskiego miasteczka Bajawa.
Najpierw objeżdżamy je całe w poszukiwaniu otwartego banku lub kantoru. Kończą nam się pieniądze, a mamy jeszcze sporo dolarów. Alfred pyta lokalnych mieszkańców o drogę, jednak nie udaje nam się znaleźć niczego czynnego.
Znajdujemy tani Queens Homestay za 175 tysięcy IDR. Nasi magicy też tu zostają, więc chyba musi być rzeczywiście tani.
Kolację zjadamy w knajpce Lucas Lodge, w której pani przez cały czas krzyczy do stojącego przed knajpą chłopaka. Na to, żeby do niego wyjść nie wpadła. On też nie wpadł na to, żeby wejść do środka i tak sobie krzyczeli do siebie przez godzinę, starając się przekrzyczeć grających na gitarach i śpiewających obok lokalesów.
Zamawiamy Cap Cay za 29 tysięcy IDR, 2 zupy warzywne , każda za 25 tysięcy IDR oraz duże 0,6 l piwo Bintang 40 tysięcy IDR jedno. Jedzenie smaczne.
Jest już dosyć późno. Jutro dalej jedziemy w kierunku naszego floresowego celu: Parku Narodowego Kelimutu. Ciągle przez góry i wioski. Trochę tam daleko. To był dzień drugi naszego przemierzania Flores. Przed nami jeszcze takie cztery ?
Bajawa – Riung
14 grudnia 2017
Rano, po śniadaniu w miasteczku Bajawa, wyruszamy transflores Highway na kolejny, trzeci już dzień przemierzania kwiecistej wyspy.
Pierwszym punktem programu są gorące źródła Mangeruda Hot Springs. Wejście to koszt 14 tysięcy Rupii za osobę.
Jakoś nie przepadam za takimi atrakcjami, jednak tu jest rzeczywiście wyjątkowo miło.
Może dlatego, że jesteśmy w nich zupełnie sami, są wyjątkowo czysto utrzymane, zadbane i nieśmierdzące (zwykle zalatują jajami), koedukacyjne, z dostępną przyzwoitą infrastrukturą przebieralni, pryszniców, toalet i nie trzeba do nich wchodzić nago.
Chociaż kąpiel w wodzie ciepłej jak w wannie, podczas gdy temperatura powietrza taka sama, nie wydaje się być specjalną atrakcją, jest bardzo zdrowa dla skóry. Woda termalna jest krystalicznie czysta i bogata w minerały takie jak wapń, żelazo, magnez, krzem, potas, sód, selen, które przywracają równowagę skórze i wpływają pozytywnie na jej kondycje. Kąpiemy się więc w gorącym jak diabli basenie w nadziei, że nasza skóra coś na tym skorzysta.
Następnie czeka nas już tylko droga do rybackiej wioski Riung, bazy wypadowej do Pulau Tujuh Belas czyli Parku Narodowego 17 Wysp, między którymi zamierzamy popływać łódką, dać nura do nieprzyzwoicie turkusowej wody, podroczyć się z kolorowymi rybami, obejrzeć rafy koralowe i odwiedzić parę plaż. Tak naprawdę to wysp w parku jest ponad dwadzieścia, jednak mieszkańcy nazwali go tak, chcąc by nawiązywał do daty odzyskania przez Indonezję niepodległości, czyli 17 sierpnia.
Odległość do pokonania do Riung to niby jedynie 70 kilometrów, ale nie dajcie się zwieść. Drogi na Flores są kręte, strome, wąskie i dziurawe. Jechaliśmy ponad 4 godziny. Szybciej się najzwyczajniej nie da.
Wioska Riung okazuje się być bardzo przyjemną wioską. Właściwie nazywana jest miasteczkiem, ale umówimy się: to jest wioska.
Najpierw znajdujemy hostel www.pondoksvdriung.com Obejrzeliśmy kilka. Ten miał najlepsze ceny: 200 000 Rupii za nocleg ze śniadaniem. Hostel bardzo ładny z dużym, zadbanym ogrodem.
Zamawiamy sobie od razu kolację na wieczór. Trzeba to tam zrobić wcześniej, bo panie z obsługi nie mają produktów. Dopiero po zamówieniu dań jadą na zakupy. Umawiamy się na 19stą i idziemy do centrum. Wioska sama w sobie cicha i swojska. Domy na palach, uprawne pola, włóczące się bydło i uśmiechnięci ludzie.
Znajdujemy knajpę w porcie, w której wiemy, że można sobie zorganizować łódkę. Znaleźć ją nietrudno: jest położona zaraz na prawo od molo. Jemy też tam bardzo dobry lunch. Smażone kluski 30 tys Rupii, warzywa 30 tys Rupii, ryba 30 tys Rupii, piwo 45 tys Rupii.
Pytamy panie z kuchni o łódkę, po chwili przysiada się do nas miły pan, który się tym zajmuje. Uzgadniamy cenę za wejście do parku, lunch, prywatną łódź dla naszej trójki i cztery wyspy w programie na 350 tys Rupii od osoby.
Gawędzimy trochę i zaprasza nas na kolejny dzień na wesele swojej bratanicy. Super! Nie byliśmy nigdy na muzułmańskim weselu. Pytamy jeszcze jak się powinniśmy zachować. Powiedział, że możemy przynieść kopertę z obojętnie jaką kwotą pieniędzy w środku (koperty są anonimowe) dla państwa młodych.
Wracamy do hostelu na umówioną kolację. Panie podają nam ją w świetlicy. Jest zagrożenie deszczu, więc ogród niestety odpadł. Dziwnie się je kolację w świetliczce z ołtarzem, krzyżem, pełnej zdjęć papieża i misjonarzy – prawie jak w kościele. Hostel ewidentnie bardzo mocno katolicki.
Kolacja smaczna i niedroga. Zapłaciliśmy 35 tys Rupii za Cap Cai i 35 tys Rupii za zupę z kurczaka.
Po kolacji rozchodzimy się do swoich pokoi. Każdy chce trochę nadrobić zaległości. Oprócz Seby: kładzie się i po dwóch minutach już chrapie. Doskonale wiedziałam, że tak będzie!
Riung
15 grudnia 2017
Kolejna wczesna pobudka. O 8 rano umówiliśmy się na łódkę.
Najpierw jednak śniadanko w ogrodzie. Pogoda piękna (poprzedniego dnia deszcz też nas jednak ominął). Ale tu jest miło!
Na przystań idziemy piechotą. Chcemy jeszcze podoświadczać tej przyjemnej wioski.
Nasi leniwi kierowcy podjeżdżają te kilkaset metrów samochodem. Okazuje się, że dogadali się z właścicielem łódki i płyną z nami. Nigdy wcześniej tu nie byli, więc skoro już nas przywieźli też się chcą pobawić w turystów.
Łódeczka już czeka na nas w porcie a pan z baru przyprowadza kapitana, który z nami popłynie. Oczywiście nie mówi ani słowa po angielsku, więc może Alfred się do czegoś jednak przyda.
W pierwszej kolejności płyniemy na wysepkę Ontoloe, zwaną popularnie Wyspą Latających Lisów. Zamieszkuje ją spore stado gigantycznych rudych nietoperzy o lisich pyszczkach.
Żywią się owocami i żerują tylko w nocy, jednak na dźwięk silnika naszej łodzi zrywają się do lotu w środku dnia.
Potem doczytujemy, że ekolodzy są przeciwni odwiedzaniu wyspy o takich porach ponieważ zaburza to naturalny rytm życia latającym ssakom. Cóż, nie wiedzieliśmy wcześniej ☹ Za to widok jest naprawdę imponujący.
Potwory po rozłożeniu skrzydeł mają metr długości i nie przypominają małych latających myszek z Borneo.
Wyglądają przerażająco i tak samo głośno się drą.
Ale trzeba przyznać, że są w tym wszystkim majestatycznie piękne!
Najlepiej wybrać się na ich podziwianie o zachodzie słońca, kiedy budzą się naturalnie i wyruszają na żer. Ponoć wyglądają wtedy jeszcze piękniej. Dodatkowo, nie zaburza się im ich rytmu dnia.
Kolejny przystanek to snorkling. Jest trochę raf i kolorowych rybek, ale szału nie ma. Po opisach w Internecie spodziewaliśmy się znacznie więcej. A może już za bardzo rozpuszczeni jesteśmy?
Podczas, gdy my sobie pływamy nasz pan kierowca łódki rozpala łupinki kokosa i na prowizorycznym grillu przyrządza nam obłędną barakudę. Naprawdę obłędną!
Alfred pożyczył od Seby maskę z rurką i zaczyna wyprawiać jakieś cuda. Okazuje się, że nie potrafi snorklować. Pływanie też mu słabo idzie. Nie mogę uwierzyć, że to w ogóle możliwe w Indonezji. Gdzie on się wychował? Myślałam, że na wyspach wszystkie czterolatki to już potrafią.
W ogóle cały czas coś od nas pożycza. Najpierw okulary słoneczne od Seby w samochodzie twierdząc, że razi go słońce w czasie drogi, potem bank energii, bo się mu telefonik rozładował, wczoraj pił naszą wodę, bo się zmęczył wdrapując na górę a swojej nie miał… Jakiś mało ogarnięty ten nasz kierowca.
Najedzeni płyniemy na kolejny snorkling.
Tym razem znacznie lepszy. Jednak najpiękniejsza w Parku jest jednak krystalicznie czysta, turkusowa woda, bielusieńki, miałki piaseczek oraz zielone wysepki z bujną roślinnością i prawdziwym tłumem ptactwa. Widoki jak z raju. Jestem przekonana, że gdyby dotarcie tam było nieco łatwiejsze, nie obyłoby się bez tłoku łodzi z zachodnimi turystami. My ‘skaczemy’ po wyspach zupełnie sami. Uwielbiam mieć takie widoki tylko dla siebie.
Po snorklingu zaczynamy kierować się w stronę przystani. O 15stej jesteśmy już znowu na lądzie.
Zmogło nas trochę to snorklowanie i ostre słońce więc postanawiamy się zdrzemnąć przed weselem.
Kiedy wychodzimy po drzemce do ogrodu przybiega do nas pani z obsługi z telefonem w ręku: dzwoni polski misjonarz Tadeusz Gruca z zaproszeniem do siebie w odwiedziny. Jak miło! Rozmawiamy chwilę i umawiamy się na kolejny dzień. Każe przekazać telefon naszemu kierowcy i tłumaczy mu jak do niego dojechać. Przejęta pani z obsługi tłumaczy nam się potem, że już wczoraj mogła do niego zadzwonić, ale córka jej nie powiedziała, że jesteśmy z Polski, a ojciec Tadeusz by jej nie wybaczył, że nie wysłała do niego rodaków, bo on bardzo lubi takie odwiedziny.
Okazuje się, że zbudował to miejsce. No to się wyjaśniło skąd te wszystkie zdjęcia Jana Pawła II i innych kapłanów.
O 20stej stroimy się w najlepsze ciuchy, jakie mamy ze sobą i idziemy na wesele.
Przyszliśmy, chyba wepchnęliśmy się do jakiejś procesji wręczania prezentów i składania życzeń parze młodej, która siedziała na specjalnie do tego przygotowanej scenie. Po jednej stronie rodzice pana młodego, po drugiej pani młodej, para młoda po środku.
Wrzuciliśmy naszą skromną kopertę do specjalnej urny. Uścisnęliśmy wszystkim po kolei ręce, powiedzieliśmy ‘congratulations’ i ‘good luck’ i usiedliśmy na plastikowych krzesełkach ustawionych w rzędach przed ustrojoną sztucznymi kwiatami sceną.
Przez pierwsze dwie godziny do namiotu schodzili się goście. Większość pań nawet odświętnie ubrana ale panowie na pełnym luzie. Szczytem elegancji była koszula zamiast T-shirtu i długie spodnie zamiast szortów. W garniturze wystąpił jedynie pan młody i tatusiowie.
Każdy tak samo gratulował parze młodej i rodzicom i zajmował kolejne rzędy niebieskich krzesełek. Muza typu disco-indo w głośnikach wtórowała procesowi. Po kolei jacyś panowie wygłaszali przemowy, niektóre najwyraźniej śmieszne, bo tłum wydawał się być rozbawiony.
Po tej części zaczęła się część obiadowa. Według pana, który nas zaprosił, specjalnie zabito na tę okoliczność dwie krowy. Najpierw para młoda nałożyła sobie na talerze jedzenie ze szwedzkiego stołu i usiadła na swoim świeczniku, żeby wszyscy goście mieli pełny widok, jak jedzą.
Potem przyszła pora na gości. Specjalni panowie organizatorzy wskazywali rzędy z których akurat można było wstać i podejść do stołu, żeby nie ruszyli wszyscy na raz i zrobili gigantycznej kolejki.
Mieliśmy już trochę dość siedzenia, więc postanowiliśmy się wymknąć. Niestety pan pilnujący wejścia nam nie pozwolił, zaprowadził do stołu, wcisnął na początek kolejki, kazał wziąć talerze i nałożyć sobie jedzenie. No to podjedliśmy. Było bardzo smacznie. Po jedzeniu wszyscy (na oko jakieś 200 osób) zaczęli wkoło jarać! I to nie jednego papierosa, tylko drugiego, trzeciego, czwartego, dziesiątego – jednego po drugim. Upał, nagrzany namiot i kłęby gęstego dymu to już było dla nas za wiele. W pewnym momencie myślałam, że zwymiotuję. Musieliśmy wyjść.
Nie doczekaliśmy do tańców. Ogólnie trochę męczące to wesele było. Para Młoda na swojej scenie, 200 osób przyglądających się jak setki osób składają im życzenia, jak jedzą, oni sami w ogóle się do siebie nie odzywali. Pani młoda ubrana w mega niewygodne przebranie z tysiącem halek i tiuli a stopni ponad trzydzieści. Aż mi ich trochę szkoda było.
Po drodze idziemy jeszcze do bankomatu. Nie mamy już pieniędzy, żeby zapłacić za hostel. Bankomat niestety nie działa. Może ma dzisiaj zły dzień. Spróbujemy jutro.
Idziemy spać. Zasypiamy w 3 minuty. Naprawdę męczące było to wesele.
Riung – Moni
16 grudnia 2017
Muzyka na weselu grała do białego rana, więc jednak musiało być fajnie. Szkoda, że ta fajniejsza część zaczęła się tak późno. Bardzo chciałam zobaczyć czy i jak oni tańczą.
Po śniadaniu ponownie idziemy do bankomatu. Bankomat dalej nie chce współpracować. Pytamy, czy możemy zapłacić dolarami. Nie możemy. W wiosce nie ma kantoru. Alfred pożycza nam 700 tysięcy Rupii, bo reszty potrzebuje na benzynę. Pan z obsługi mówi, że nie ma problemu, żebyśmy dali brakującą resztę księdzu.
Wycałowali nas jak rodzinę, pożegnali polskim ‘do widzenia’ i pojechaliśmy. Super klimat ma ten hostel!
Ostatnia próba wypłaty gotówki w bankomacie tym razem moją kartą. Wypłacił 500 tysięcy (maksymalna kwota w tym ATM). Kolejnych transakcji już zrealizować nie chciał. Czyżby znowu Alior Bank zablokował mi moją cudowną kartę WORLD, pomimo, że zgłaszałam przed wyjazdem, że będę robić transakcje w różnych podejrzanych miejscach?
Jedziemy odwiedzić ojca Tadeusza Grucę do zbudowanego również przez niego domu rekolekcyjnego w Roe. Ktoś ponoć podliczył, że zbudował na Flores około 160 obiektów: kościołów, szpitali, klasztorów, szkół. Indonezyjczycy na katolickiej Flores wyrażają się bardzo ciepło o polskich misjonarzach i dzięki nim Polacy mają tam bardzo dobrą markę.
Ojciec Tadeusz przeuroczy! Przygotował dla nas poczęstunek, w tym domowo upieczony chleb! Przygotował podarunki: kawę, czekoladę i napoje izotoniczne na dalszą drogę.
Bardzo taktownie nie poruszał też żadnych tematów związanych z naszą wiarą i praktykowaniem, dzięki czemu nie było niezręcznie. Porozmawialiśmy sobie o zwyczajach na Flores, opowiadał (bez żadnej spinki a raczej z afirmacją) o symbiozie, w jakiej żyją tu Chrześcijanie z Muzułmanami. Opowiedział o swojej historii, jak trafił na Flores, jakie były tu Jego początki. Super było posłuchać. Nie będę powtarzać tego, co już napisane.
Można przeczytać wywiad z nim: http://www.misjonarz.pl/files/pdfy/misjonarz_11_2012.pdf na stronie 20stej.
Pytamy, gdzie można wymienić dolary w okolicy i z przerażeniem słyszymy, że nigdzie! Dolary są na Flores bezużyteczne. Na szczęście kochany ojciec mówi, że on nam je wymieni, a sam zabierze je, jak będzie jechał w odwiedziny do Polski. No to jesteśmy uratowani.
Dostajemy w prezencie jeszcze kalendarze na 2018 promujące Flores, wymieniamy się ‘what’s upami’ i wyruszamy w dalszą drogę.
Takie sytuacje kocham w podróżach najbardziej. Jeżeli będziecie na Flores odwiedźcie go koniecznie – na pewno się ucieszy ?
Po tej wizycie jedziemy na Blue Stone Beach, czyli plaży niebieskich kamieni. Ojciec Tadeusz ostrzega nas, że niż już jej nie pozostało z dawnej świetności, ale mamy po drodze.
Zatrzymujemy się na wąskiej plaży, gdzie niebieskich kamieni jest tyle, co kot napłakał. Za to wzdłuż drogi leżą worki napakowane najładniejszymi kamykami, przygotowane na wyłożenie alejek w prywatnych domostwach i na sprzedaż.
Gdzieniegdzie widzimy też kupki kamyków gotowych do zapakowania.
Plaża została dosłownie rozgrabiona przez lokalnych mieszkańców, robiących na niej interesy. Proceder musi już widocznie długo trwać, bo naprawdę tych prawdziwie niebieskich kamieni trzeba się dobrze naszukać. Jakim cudem nie jest to ścigane przez władze nie mam pojęcia. Złodziejstwo jest ewidentnie jawne. Worków z kamieniami wzdłuż drogi są dziesiątki. A kolejna atrakcja właśnie znika z wyspy.
Jemy tam lunch w knajpce na bambusowych podestach. Cała smażona barakuda to koszt 200 000 Rupii, ryż 5 000 Rupii, warzywa 20 000 Rupii. Było pysznie. Morze przyjemnie szumiało. Szkoda tylko tej plaży.
Stąd jedziemy już prosto do Moni. Zaczynamy od szukania noclegu. Wszędzie drogo i pusto, ale nie chcą negocjować cen. Słabe głowy do interesów mają w tej Indonezji.
Niestety Moni to właściwie kilka domów na krzyż, więc nie ma zbyt dużego wyboru.
Znajdujemy totalną norę Sao Ria Lele Gana Homestay Jhon
Wyłączona woda, syf i malaria, ale za 100 tysięcy Rupii. Właścicielka odkręca nam wodę, więc napełniamy baniak do spłukiwania wody w narciarskim kibelku.
Stwierdzamy, że damy radę te kilka godzin. Pobudka już za kilka chwil. O 3 rano musimy wyruszać na wulkan Kelimutu, żeby zdążyć na wschód słońca.
Na kolację idziemy do jakiejś rastamańskiej knajpy poleconej przez naszych magików. Oni też tam siedzą, więc widocznie jakieś zaprzyjaźnione miejsce.
Niestety jedzenie bardzo niedobre.
Kupujemy jeszcze po piwie w sklepiku i siadamy w naszej norze. Woda znowu zakręcona! Co za sknery to prowadzą! Jak dobrze, że baniak napełniony. Będzie się jak godnie załatwić. Wodę mineralną na mycie zębów mamy. Bez mycia człowiek trochę wytrzyma. Mocno ostrzegam przed tym miejscem.
Idziemy wcześnie spać.
Moni – Maumere
17 grudnia 2017
Pobudka 3 rano. W norze wody dalej brak. Bez mycia pakujemy się do samochodu i jedziemy na parking pod wulkan Kelimutu (1639 m npm). Ostatni raz wybuchł w 1968 roku. Wjazd w niedziele kosztuje aż 225 tysięcy Rupii!!! W pozostałe dni 150 tysięcy IDR. Mega drogo. No ale cóż. Najpierw 20 minutowy spacerek po kamiennych schodach w górę a potem czekanie na wschód słońca. Słońca nie zobaczyliśmy, bo chmury były za gęste.
Za to zobaczyliśmy wszystkie trzy jeziorka. Turkusowe, zielone
i czarne.
Kolory jezior zmieniają się co jakiś czas z powodu natlenienia wód oraz poziomu nasycenia żelazem, magnesem i innymi minerałami. Natlenienie zależy od ilości gazu wydalanego przez wulkan i intensywności opadów. Były już zielone, czerwone, żółte, pomarańczowe, niebieskie, brązowe i czarne
Kolory jezior zmieniają się niezależnie od siebie ponieważ każde jezioro ma swój własny dostęp do wulkanicznych aktywności. W 2016 roku kolory jezior zmieniły się aż 6 razy. Miejscowi wierzą, że jak wszystkie jeziora będą miały ten sam kolor jednocześnie stanie się nieszczęście. Ostatnio w ten sposób ‘przepowiedziały’ tsunami.
Kratery Kelimutu są świętym miejscem dla lokalnej społeczności. Jezioro Tiwoe Alta Polo (obecne turkusowe) zamieszkałe jest przez dusze zmarłych, którzy popełnili złe uczynki za życia. Jezioro Tiwoe Morei Kooh Fai (obecnie czarne) to jezioro dusz ludzi, którzy umarli młodo. Jezioro Tiwoe Alta Mbupu (obecnie zielonkawe) to jezioro ludzi starych. Po śmierci ludzie spotykają strażnika, który mieszka między jeziorami i kieruje dusze do odpowiedniego jeziora.
Wody jezior, ze względu na stężenie minerałów, są groźne dla ludzi. Mówi się, że wielu ludzi wskoczyło do ich wód bez zamiaru popełnienia samobójstwa. Zostali do nich zwabieni przez dusze zmarłych. Jest zbyt ciężko wydobyć ich ciała. Jeziora otaczają strome, skaliste zbocza kraterów a zwłoki są nieustannie przepychane z miejsca na miejsce przez gotującą się w kraterze magmę.
Jezioro Czarne, jezioro młodych dusz, ma 67 metrów głębokości i zajmuje obszar 4,5 hektara więc nie jest to jakaś byle sadzawka.
Punkt widokowy na czubku jest nazywany Punktem Inspiracji. Nieźle na nim marzniemy czekając na wschód słońca i rozgonienie chmur nad jeziorami. Ale było warto.
Schodzimy w dół. Teraz czeka nas już tylko podróż do Maumere (62 km), 3 godziny drogi po krętych górskich trasach.
Transflores nie jest jeszcze w całości gotowa. Są odcinki, gdzie jedziemy po piachu albo po czymś, co kiedyś może było jakąś prowizorka asfaltu a teraz to same dziury i kamienie. Mijamy też całkiem sporo ‘robót drogowych’. Właściwie to jedyna praca, jaką widzimy na wyspie. Oprócz tego większość mieszkańców siedzi i gapi się na drogę.
Są oczywiście też sklepiki ale ruch w nich właściwie żaden.
Nieprawdopodobne jest to, że w każdym z nich jest dokładnie to samo i egzystują w skupiskach. Tego fenomenu nie zrozumiem nigdy. Bladego pojęcia nie mam jakim kryterium kierują się kupujący przy wyborze sklepiku. Są też pola uprawne, głównie ryż, kukurydza i kawa.
Jakoś nie widać tłumów rolników na polach. Mieszkańcy Flores chowają swoich zmarłych na własnych podwórkach.
Przemierzamy katolicką Flores w okresie świątecznym więc wszędzie przy drogach, przed domami i sklepikami stoją choinki.
Jednak bardzo rzadko wyglądają jak te, które znamy. Przeważnie jest to kij przymocowany do ‘stojaka’ w postaci opony a między nimi przywiązane są sznurki. Całość ma kształt stożka, więc prawie jak choinka.
Takie konstrukcje ozdabiane są łańcuchami
czasami nawet bombkami. Są też choinki bardziej kreatywne
Reklamujące produkt
Mniej lub bardziej dziwaczne
Dojeżdżamy do największego miasta na Flores: Maumere. O jeny jak tu brzydko! Oglądamy najpierw hotele nad morzem. Sprawdzamy dwa. Nie dość, że brzydkie to jeszcze drogie. Ostatecznie pada na Hotel Sylvia gdzieś w mieście. Leży co prawda w środku przysłowiowego ‘niczego’ bo przy szerokiej, ruchliwej ulicy a w pobliżu jedynie jakieś domy, warsztaty, sklepy i lokalne jadłodajnie, ale jest tańszy niż te nad morzem (chociaż i tak drogi: nocleg ze śniadaniem to koszt 385 tysięcy IDR).
Dodatkowo ma basen, więc będzie się można się zrelaksować i trochę wypocząć po sześciodniowym gnaniu przez wyspę.
Hotel aspiruje do ‘gwiazdkowego’. Boj hotelowy przyjeżdża z wózkiem po nasze bagaże. Wszystkie pokoje takie same, darmowa woda mineralna, lodówka, sejf, panie pokojowe, codziennie wymieniane ręczniki, zestaw kosmetyków w łazience i typowo hotelowe umeblowanie.
Tu żegnamy naszych magików. Uff! Jakoś między nami nie zaiskrzyło. Co prawda nie ma na co aż tak bardzo narzekać: Alfred robił to, co chcieliśmy, zawoził nas tam gdzie chcieliśmy, był elastyczny jeżeli chodzi o zmianę trasy, ale to kompletny ‘Świeżak’. Twierdził, że byliśmy jego drugimi klientami na tej trasie, jednak wydaje mi się, że raczej pierwszymi. Gubił się, pytał o drogę lokalesów, o swojej wyspie nie wiedział kompletnie nic! Zapytany, ile jest wulkanów na Flores powiedział, że dwa… (jest ponad 17)! Jeżeli czegoś nie wiedział, to często zmyślał. Jednak tak nieudolnie, że po prostu nie dało się w wygadywane przez niego bzdury uwierzyć. Przestaliśmy zadawać mu pytania o wyspę po pierwszych godzinach naszej znajomości. Nie miało to żadnego sensu. Przy czym w sprawach praktyczno-rozliczeniowych był uczciwy, jeżeli nie liczyć ‘brata’ jako drugiego kierowcę, którego najzwyczajniej w świecie zabrał na darmową wycieczkę. Dzień kończymy na basenie
i na kolacji w hotelowej knajpie. Nie chce nam się nigdzie chodzić a Internet tam śmiga (w przeciwieństwie do Internetu w pokojach, który działa jak radziecki telewizor).
Zamawiamy nasi cap za 28 tysięcy IDR, gado-gado za 24 tysiące IDR. Do sumy na rachunku doliczone zostaje 21%: podatek i obsługa. Nie jest złe, ale rewelacyjne też nie jest.
To, co nas trochę dziwi to poziom znajomości, a właściwie nieznajomości angielskiego hotelowej obsługi. Hotel wypasiony jak na Azję, a ni w ząb nie możemy się dogadać w podstawowych sprawach czyli na przykład przy zamawianiu posiłków. Panie się też ewidentnie nas boją. Chowają za wysoką ladą, zza której musimy je wyciągać za każdym razem, jak chcemy coś zamówić.
Siedzimy chwile w necie i idziemy spać. W końcu godne warunki: łóżka naprawdę ogromne i bardzo wygodne, europejska toaleta i normalny prysznic.
Maumere
18 grudnia 2017
Dziś robimy kompletnie nic! To znaczy prawie nic. Seb szuka dla nas lokum na Bali, Łukasz załatwia jakieś zaległe formalności, ja piszę zaległe relacje (jestem jeszcze ciągle w Anglii!!!!). Mieliśmy iść na basen, ale jakoś się rozeszło po kościach. Seb ucina sobie drzemkę, Łukaszowi się nie chce. Ja dalej piszę.
O 17 postanawiamy jednak wyjść na miasto w poszukiwaniu knajpy innej niż nasza hotelowa. Google pokazuje nawet kilka w okolicy. Postanawiamy kierować się w stronę morza (jakieś 1800 metrów). Idziemy najpierw po głównej, nieciekawej ulicy pełnej samochodów i skuterów, przy której mijamy domy, sklepiki i lokalne (ale mało zachęcające) warungi. Serwują głównie wcześniej już przygotowane potrawy, które potem leżą kilka godzin w słońcu.
Miasto Maumere liczyło kiedyś 70 tys mieszkańców i było główną atrakcją wyspy. Rafy wokół wybrzeża były uważane za najpiękniejsze tereny nurkowe w okolicy. Niestety w 1992 zostało doszczętnie zniszczone przez trzęsienie ziemi. 90% budynków legło w gruzach, rafy zostały połamane. Widocznie 25 lat nie wystarczyło Azjatom na odbudowę kurortów czy nawet domostw bo ludność mieszka tu często w naprawdę nieludzkich warunkach.
Wchodzimy w okolice portu. Tu się dopiero zaczyna ‘sajgon’. Jest głośno, tłoczno, brudno i śmierdzi rybami. Seb nawet komentuje, że czuje się PRAWIE jak w Bangladeszu (oczywiście prawie robi wielką różnicę).
Lokalesi pytają nas dokąd idziemy. Jak odpowiadamy, że na plażę prawie płaczą ze śmiechu. Za chwilę już wiemy dlaczego: plaży nie ma. Jest za to syfiasty, betonowy ściek pokryty odpadkami. Do wody jakieś 2 metry w dół. Do piaszczystej plaży mamy pewnie jakieś 13 km (bo tam google znajduje te drogie hotele). No cóż to sobie nie zjemy kolacji widokiem na morze.
Wracamy w kierunku centrum portowych slumsów. W goglach widnieje tam restauracja. Niestety w rzeczywistości nie istnieje. Ostatni raz postanawiamy zaufać google i kierujemy się do miejsca, gdzie wskazuje pizzerię. Wchodzimy w jakąś boczną uliczkę a właściwie kolejne slumsy tylko mniej hałaśliwe, spokojniejsze. Nie wygląda to na dzielnię z pizzerią, ale idziemy. Ludzie uśmiechnięci, wołają ‘hello’ ale dzielnica wygląda jakby nas zaraz mieli przerobić na konserwy. Pizzeri oczywiście nie ma i nic nie wskazuje na to, żeby kiedykolwiek miała tam być, zważywszy na otoczenie.
Zrezygnowani wracamy na kolację do naszego hotelu. Chłopaki coś tam jeszcze znajdują w karcie ja rezygnuję i idę do pokoju. Odbiję sobie na śniadaniu. Śniadania w Sylvia Hotel w postaci szwedzkiego stołu są tak obfite, że to właściwie obiady. Są też całkiem smaczne.
W recepcji jest rozkład darmowego shuttle bus na lotnisko. Według rozkładu busik wyjeżdża o 6.30, 11.00 i 14.00, więc kompletnie nam to nie pasuje. Chłopaki idą zamówić do recepcji taksówkę. Obsługa dziwi się, czemu nie chcemy jechać busikiem. Pytają, o której jest nasz lot i oferują podwózkę o 10.00. Widać rozkład jest nie-wiadomo-po-co bo i tak zawsze odwożą gości. No to miło. Jeden wydatek mniej.
Seb ogląda jeszcze chwilę TV (leci ‘The Lion’ – oglądaliśmy go już ale fajny i trochę o Azji więc robimy powtórkę). Ja też zerkam znad komputera. Dziś dzień głównie redaktorski.
Idziemy spać. Jutro znów pakowanie, śniadanie i wylot na Bali. Co prawda lokalne wiadomości podają, że od dwóch dni trwa erupcja wulkanu naszych koszmarów, jednak nie ma żadnych informacji, żeby lotnisko Denpasar było zamknięte a loty ponownie odwołane. Geruda też się z nami nie kontaktowała. Wygląda na to, że wylecimy. Oby! Siedzenie w Maumere ograniczyłoby się pewnie jedynie do hotelu. To zdecydowanie nie jest miejsce, w którym chciałoby się utknąć.
Flores, poza miastami, jest bardzo sielskie i przyjemne. Lokalna społeczność bardzo ciekawa osobników z kolorem skóry innym niż ich własna a większą liczbę niż 2 białasów spotkaliśmy jedynie w Labuan Bajo na rejsie do Parku Narodowego Komodo i na wulkanie Kelimutu. Trzeba koniecznie wypuścić się poza te miejsca.
Jest tu całkiem sporo do zobaczenia. Góry i wulkany malują piękne ziemskie krajobrazy, rafy koralowe i ryby te podwodne. Wioski są dziewicze, ludzie kolorowi i uśmiechnięci.
Nikt nie wyciąga rąk po pieniądze od chodzących białych bankomatów. Wszyscy chcą, żeby robić im zdjęcia. Starają się być bardzo gościnni.
Jeżeli nas zaczepiają chcą jedynie zaspokoić swoją ciekawość egzotycznymi turystami.
Wyspa jest biedna, od zatłoczonej i bogatej Bali dzielą ją lata świetlne. Właśnie dlatego Flores jest taka ciekawa i niezdeptana. To było niezapomniane 10 dni.
Flores, Maumere – Bali, Canggu
19 grudnia 2017
Od rana typowy los backpackersa: pakowanie, śniadanie i busik na lotnisko. Potem jeden z najgorszych lotów w moim życiu. Turbulencje, lądowanie na Bali w gęstych chmurach i slalom po mokrej płycie lotniska mocno popsuły mi nastrój.
Raz tak mocno uderzyliśmy w gęste chmury, że myślałam, że zderzyliśmy się co najmniej z garudą… Na dodatek okropne korki i ulewa. Już tęsknie za pustą i słoneczną Flores!