
Lombok
Lombok Dzień po Dniu
Gili Meno – Lombok, Kuta
19 marca 2013
Na Lombok docieramy z wyspy Gili Meno prywatną motorówką, wynajętą dla nas przez właściciela restauracji i sasakowskich domków, przedsiębiorczego Japończyka.
Na molo czeka już na nas nasz prywatny kierowca i pakujemy się do samochodu. Wiezie nas do miejscowości Kuta, poleconej przez organizatora całego zamieszania. Kuta leży na południu wyspy. My przybiliśmy do północnego brzegu, tak więc do pokonania mamy cała jej długość – około 80km.
Między Lombok a Bali przebiega tak zwana linia Wallace’a, która wyznacza granicę występowania zupełnie innej fauny i flory. Lombok to mała Australia, Bali należy jeszcze do grupy południowo-azjatyckiej. I rzeczywiście już na pierwszy rzut oka wygląda tu zupełnie inaczej. Jest tak intensywnie zielono, że aż bolą oczy.
Lombok jest odrobinę mniejszy od Bali. Jego powierzchnia to 5435 km². Znajduje się na niej trzeci pod względem wysokości wulkan w Indonezji: Rinjani (3726 m n.p.m.). Bardzo chcieliśmy się niego wspiąć i poznać mieszkające tam tradycyjne plemiona ale niestety: ponownie brak na to czasu. Brak czasu jest naprawdę irytujący. To już kolejny raz, kiedy mamy cuda na wyciągnięcie ręki a nie mamy czasu, żeby tą rękę wyciągnąć. Coś z tym będzie trzeba w końcu naprawdę zrobić.
Kierowca wysadza nas przy samej plaży. I to jakiej plaży! Już nam się podoba.
Zaraz po prawej mamy Ketapang Homestay z restauracją z widokiem na coś jakby mały port.
Wchodzimy, pytamy, mają pokoje, tanio (120 000 Rupii za dobę za pokój z AC z łazienką), zostajemy.
Najpierw wchodzimy do restauracji coś zjeść. Dopadają nas tu małe dziewczynki sprzedające sznurkowe bransoletki z bardzo przedsiębiorczą liderką Elisabeth. Sebastian mówi, że dzisiaj nie kupimy, że może jutro. Źle powiedziane: dziewczynki wzięły sobie to do serca, Elisabeth jeszcze sparafrazowała, że obiecane jutro będzie OK i chwilowo odpuściły. Na bank jutro wrócą.
Po całkiem smacznym posiłku idziemy na spacer po plaży. Właśnie zaczął się odpływ. Morze odsłoniło malownicze skały. Postanawiamy się wykąpać, zanim zupełnie się ściemni. Woda idealna!
Plaża jest piękna. Bali śpi w nogach.
Na plaży prawie sami lokalesi. Turystów brak.
Na kolacje idziemy do restauracji na piasku, rozświetlonej pięknie lampionami i świeczkami. Kusiła z nas już z daleka. Bardzo nam się ten Lombok podoba.
Siedzimy jeszcze długo gapiąc się na nocne połowy miejscowych rybaków. Wyspa powoli zasypia, zamykają się knajpki, my też idziemy spać.
Kuta
20 marca 2018
Dziś dzień skuterowy. Wynajmujemy zatankowane do pełna skuterki z naszego hostelu na cały dzień za 50 000 Rupii za skuterek. Jedziemy na objazd południowego brzegu wyspy.
Drogi na Lombok są zupełnie puste. Mija nas jeden samochód na 15 minut. Jest trochę skuterów, ale nie ma kompletnie porównania z ruchem na Bali. Co ma swoje negatywne konsekwencje, mianowicie Sebastian się rozpędza!
Mijane wioski są piękne, swojskie, nieskażone ani trochę turystą.
Trafiamy do małego miasteczka, gdzie zadekowali się chyba wszyscy australijscy surferzy. Jest bardzo sympatycznie, prawie tak samo jak w naszej Kucie.
Następnie jedziemy drogą wzdłuż południowego wybrzeża trafiając (przez przypadek, bo celowo sobie błądzimy) na totalnie dzikie, puste i NIESAMOWITE plaże
Mój hit to plaża z piaskiem, który jest konsystencji ziaren gorczycy a nawet pieprzu!
Zapadamy się w nim po kolana! Oprócz tego widoki takie, że ciągamy po tym piachu nasze biedne szczęki. Na plaży tylko my, skały, palmy. Raj to mało powiedziane!
Odkryliśmy też kryjówkę surferów.
Piękne punkty widokowe
Wchodzi się dość stromo, jednak widoki wynagradzają wszystkie trudy
Schodzę tam sobie do wody. Cudowna, ale fale tak silne, że pływać się nie odważyłam.
Po drodze między plażami urocze, lokalne obrazki. Suszący się na asfalcie ryż. Nie wiem czemu akurat na drodze, gdzie skuterki chrzczą go spalinami.
Pani ubijająca ryż kijem oddzielając ziarno od łupinek.
Lokalesi szukający cienia
Lokalesi pracujący w polu
Stacje benzynowe
Zwierzęta domowe
Przepiękny był to dzień. Lombok jest naprawdę cudowny, zielony, dziewiczy, niezadeptany. Warto tu uciec z Bali chociażby dla nieporównywalnie piękniejszych plaż.
Po zdaniu skuterków wieczór spędzamy znowu w knajpkach na piasku na grillowanych rybach obserwując nocnych rybaków.
Lombok, Kuta – Sulawesi, Tanah Toraja
21 marca 2013
Lombok Kuta nie wstaje przed południem. Przyszliśmy na śniadanie o 8.00. Członek rodziny, u której się zatrzymaliśmy, musiał iść obudzić śpiącą w restauracji obsługę. Wstał tylko jeden osobnik, półprzytomny zrobił nam kawę i jajka sadzone. Drugi nie dał rady się dźwignąć i spał jeszcze jak wychodziliśmy po posiłku.
Idziemy na ostatniego nura Oceanie Indyjskim tej zimy. Upał niemiłosierny. Moje poparzone na Gili plecki odczuwały ukłuciami każdy promyk słońca, gdy liście drzewa, pod którym się rozłożyliśmy, przesuwała ledwo odczuwalna bryza. Na nura musiałam ubrać długie spodnie i bluzkę z długim rękawem, jak znalazł na muzułmańskiej wyspie, chociaż nikt tego tu od turystów nie oczekuje. Zdradliwe to równikowe słońce.
Na plaży oprócz nas dwóch zagubionych białych. Chyba też zdziwieni, co się dzieje, że całe miasto ciągle śpi. Aż się przyszli do nas zapytać, która jest godzina. Gdy usłyszeli, że jest za 10 dziesiąta rozłożyli kocyk i poszli się kąpać, jakby uspokojeni, że nie jest wcale 6 rano, chociaż na to wskazywałby otaczający nas bezruch.
Po 11 pojawił się pierwszy stragan. Pani podeszła się do nas przywitać, niestety w swoim języku, więc skończyło się na wymianie szerokich uśmiechów. Kupiliśmy od niej dwie kawy i usłyszeliśmy piękne ‘Thank you’.
Dopadła nas też, co było do przewidzenia, Elisabeth ze swoimi koleżankami. Nie było już wyjścia i trzeba było kupić od niej bransoletki. Żeby było sprawiedliwie kupiliśmy po kilka od każdej z czterech dziewczynek. Wydawały się być wszystkie bardzo zadowolone.
Po porannym plażowaniu wróciliśmy do Ketapang Homestay na prysznic, pakowanie i check-out o 12.00. Zapłaciliśmy za pobyt 240 000 Rupii (2 noce), zostawiliśmy bagaże w restauracji i poszliśmy na ostatnie zakupy i ostatni obiad w Kuta Lombok.
Wpadła nam w oko knajpka z parasolami krytymi liśćmi bananowca, centralnie na plaży.
Seb zjadł zupę kurczakową oraz tradycyjną lokalną potrawę: wołowinę z ryżem. Ja też wybrałam lokalny specjał: zupę szparagowo-rybną. Wszystko bardzo dobre. Wypiliśmy po kilka drinków. Obsługa totalnie zakręcona. Seb poprosił o dosłodzenie swojego mochito, barman dolał mu mleka zamiast syropu cukrowego. Zamówiliśmy lody, których obsługa nigdy nie przyniosła ale doliczyła do ostatecznego rachunku (bez dyskusji wykreśliła po zwróceniu uwagi). Pomylili się wydając nam trzy razy za dużo reszty… Pogadaliśmy chwilę na skype z rodziną, dowiadując się, że w Polsce śnieżyca i gruba warstwa śniegu – oj jak ja lubię takie wiadomości jak mnie tam nie ma ?
Nasz magik od transportu na lotnisko (200 000 Rupii za 4 osoby) już czekał na głównej ulicy. Jak nas zobaczył zapewnił, że samochód już jedzie i rzeczywiście dosłownie po minucie auto stało przed restauracją.
Po drodze kierowca pyta nas czy widzieliśmy wioskę Sasaków. Mówi, że mamy czas i wysadza nas w totalnie skomercjalizowanym skansenie pełnym straganów z pamiątkami i samozwańczych przewodników. Rezygnujemy ze zwiedzania i wracamy do samochodu.
Na lotnisku wciągamy kolejne lody banana split (uzależniliśmy się) i Bintangi (już dawno jesteśmy uzależnieni ?), pakujemy się do nówka-blaszka samolotu linii Geruda, którym w 50 minut przedostajemy się na kolejną wyspę naszej podróży: Sulawesi, znanej też pod nazwą Celebes.
Można poczytać, co tam porabialiśmy tutaj
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.