
Komodo, Rinca, Padar
Komodo, Rinca, Padar
Artykuły
Komodo, największy wróg człowieka?
Komodo, Rinca, Padar Dzień po Dniu
Bali, Ubud – Flores, Labuan Bajo
09 grudnia 2017
Rano z Ubud jedziemy taksówką na lotnisko Denpasar. Liniami Nam Air za 1 163 553 Rupii (dwa bilety w jedną stronę) lecimy do Labuan Bajo na wyspie Flores.
Labuan Bajo leży na zachodnim końcu Flores. Niegdyś była to mała wioska rybacka, obecnie to małe miasteczko pełne turystów, jednak niekoniecznie ze względu na swoje własne walory turystyczne. Ich niestety brak. Miasteczko samo w sobie jest raczej nieciekawe.
Jest to natomiast najdogodniejsze miejsce, żeby wybrać się do Parku Narodowego Komodo i obejrzeć słynne smoki, zanurkować lub posnorklować przy pobliskich wysepkach.
Jest tu lotnisko
Jest port
więc hostele, restauracje, agencje turystyczne (czyli wszystko, czego przeciętny turysta potrzebuje) zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu.
Ale to by było na tyle, jeżeli chodzi o atrakcje Labuan Bajo.
Z lotniska taksówką jedziemy do centrum. Nie mamy wybranego hostelu więc prosimy taksówkarza, żeby wysadził nas gdzieś na głównej ulicy przy biurze podróży. Idziemy do pierwszego lepszego i pytamy o ceny wycieczek. Obsługujący nas koleś jakiś taki lewy, nie wzbudza naszego zaufania. Coś kręcił z cenami i programem. Nie mogliśmy się dogadać. Idziemy do kolejnego kilkanaście metrów dalej. Tam już jest przyjemniej.
Kupujemy rejs między wysepkami Komodo, Rinca i Padar z noclegiem na łodzi. Pytamy, czy możemy zostawić tu bagaże, ponieważ musimy poszukać noclegu a nie chce się nam z nimi łazić. Oczywiście się zgadza. Uwolnieni od balastu idziemy w miasto.
W Internecie sprawdzamy, co jest dostępnego w pobliżu za przystępną cenę. Wyskakuje Manta Manta Guesthouse – postanawiamy go sprawdzić. Jest położony w samym centrum, blisko morza i portu, z którego chcemy płynąć na rejs. Jest też względnie tani. Względnie, ponieważ stosunek ceny do jakości hoteli na Flores jest znacznie gorszy niż w Ubud, co nas lekko dziwi. Flores to jednak mało turystyczna wyspa w porównaniu do Bali. Za dobę płacimy 190 000 Rupii.
Mamy do dyspozycji bardzo prosty, ale czysty pokój z łazienką.
Krajobrazy średnie, tylko co nam po krajobrazach. Śpimy tu tylko jedną noc, wcześnie rano wyruszamy dalej.
Wracamy po bagaże do Agencji. Już bardzo głodni siadamy na obiad w TreeTop Restaurant – piętrowej, drewnianej knajpie na głównej uliczce Jalan Soekarno Hatta, która od razu rzuca się w oczy. Ma duży taras z widokiem na morze. Całkiem nieźle jak Labuan Bajo.
Zamawiamy Cap Cai za 42 000 Rupii, makaron z krewetkami za 35 000 Rupii, lody za 40 000 Rupii i piwo za 42 000 Rupii za 0,6 litrową butelkę. Jest smacznie.
Idziemy spać. Jutro wczesna pobudka.
Flores, Labuan Bajo – Padar – Komodo – Rinca – Flores, Labuan Bajo
10 – 11 grudnia 2017
Budzimy się lekko nieprzytomni. W recepcji Manta Manta Guesthouse nikogo nie ma o tak wczesnej porze. Zostawiamy więc klucze w drzwiach i idziemy do naszego biura podróży. Tam chłopaczek informuje nas, że na łódkę zebrało się aż 11 osób (wczoraj, z nami włącznie, było tylko 5 chętnych). Radzi nam, żebyśmy sobie kupili Bintangi albo inne napoje, bo na wyspach jest drogo a na łódce będzie tylko woda, kawa i herbata. Idziemy więc z Sebciem do sklepu.
Po powrocie chłopiec prowadzi nas i nasze Bintangi do portu. Pakujemy się na drewnianą, prostą łódkę, gdzie siedzi już spora grupka międzynarodowych turystów.
Płyniemy na punkt widokowy na wyspie Padar. Wyspa położona jest jakieś 30 km od Labuan Bajo więc najpierw czekają nas piękne widoki podczas rejsu
Po dopłynięciu do Padar wchodzimy na punkt widokowy. Trzeba się na niego wspiąć po skalistych schodach. Trudno nie jest, ale w tym upale można się lekko zadyszeć.
Ja ze swoim lękiem wysokości mam momenty małej grozy, ponieważ są odcinki, kiedy ze ścieżki można spaść ze stromego zbocza. Ale na pewno warto.
Widoki przepiękne! Niektórzy twierdzą nawet, że najpiękniejsze w obrębie Flores.
Z punktu widokowego widać trzy turkusowe zatoki z różnymi kolorami piasku: zwykłym białym, czarnym wulkanicznym i różowym, czyli czerwonym koralem zmieszanym z białym piaskiem.
W kolejnym kroku płyniemy zobaczyć manty, czyli morskie diabły. Oczywiście żaden organizator nigdy nie obiecuje, że uda się je wypatrzeć więc traktujemy to jako kolejny punkt do snorklowania. Zakładam maskę i wyskakuje z łódki pierwsza i… jakbym stała na ziemi to nogi by się pode mną ugięły. Dosłownie pode mną 4 czarne olbrzymy z przerażającymi paszczami i szpiczastymi ogonami! W pierwszym momencie zamarłam, wyglądały bardzo groźnie. Jednak pomyślałam, że przecież gdyby były niebezpieczne to by nas tak beztrosko między nie nie wrzucili. Uspokojona swoją własną dedukcją już tylko podziwiam te niesamowite stworzenia.
Manta to taki wielki pływający rąb o długości 3-5 metrów i szerokości nawet 7 metrów, ważący nawet dwie tony! Ma dostojnie falujące kąty (czyli płetwy boczne) i groźnie wyglądającą paszcze, przypominającą gigantyczne szczypce karalucha. Tak naprawdę są to dwie płetwy głowowe służące do naganiania planktonu do paszczy.
Zakończona jest szpiczastym ogonem, który wygląda jak jadowity kolec, ale w rzeczywistości żadnego jadu w nim nie ma.
Manta to niegroźna ryba żywiąca się planktonem i malutkimi rybkami.
Mamy ogromne szczęście, ponieważ zwykle żyją w pojedynkę, a my trafiamy od razu na cztery w komplecie, potem dołącza jeszcze piąta. Niesamowite z jaką gracją się poruszają – jakby fruwały w zwolnionym tempie. Robią na nas ogromne wrażenie, więc pływamy za nimi gapiąc się jak dzieci. Jakbyśmy nie mieli w ustach fajek to pewnie byłyby rozdziawione z zachwytu.
Aż nie chce się wychodzić z wody. Wychodzimy dopiero, jak manty dostojnie odpływają w swoje strony. Wystawiamy głowy na powierzchnie. Nieźle się oddaliliśmy od naszej łódki. To jest właśnie złudne pod wodą: totalnie traci się poczucie kierunku i odległości patrząc jedynie na podwodne królestwo.
Na łódce ostatni dziś punkt programu: kolacja. Panowie z obsługi przygotowują całkiem smaczny posiłek.
Potem już tylko rozkładają nam materace. Głównie na górnym pokładzie, na który trzeba wejść po pionowej drabince umocowanej do burty i potem jakoś się wdrapać od zewnętrznej strony na poziomy podest. Zauważamy, że są też trzy na pokładzie głównym. Wolimy spać tu, więc zostajemy w trójkę na dole.
Chce do nas dołączyć Holenderka. Ostrzegamy ją, że Sebastian strasznie chrapie więc dziewczyna rezygnuje i wraca do reszty na górę. To nie było celowe przegonienie intruza. Seb naprawdę słynie z okropnego chrapania.
Łódź przycumowała w malowniczym miejscu. Jest już całkiem ciemno. Czas spać.
11 grudzień 2017
Noc na statku była super: świeże powietrze, morze kołysało do snu. Budzę się pierwsza, nawet przed obsługą. Chłopaki jeszcze w totalnej śpiączce.
Obsługa budzi się jako druga. Jeden z panów spał na siedzeniu przy burcie. Kapitan w swoim kojcu sterowniczym. Trzeci nie mam pojęcia gdzie, ale chyba w schowku na bagaże. Mam nadzieję, że nie zajęliśmy im ich zwyczajowych miejsc. Słowa nie powiedzieli, jak zaczęliśmy się wczoraj rozkładać na dziobie, ale mogło to być kierowane ich bezgraniczną uprzejmością. My tępe białasy nie zapytaliśmy, czy możemy.
Zaczynają przygotowywać śniadanie.
Postanawiamy darować sobie poranną toaletę tego dnia w miniaturowej łazience. Zrobiła tak większość naszych współtowarzyszy podróży. W końcu od brudu jeszcze nikt nie umarł a za chwile i tak wylądujemy w morzu.
Płyniemy na pierwszy snorkling. Rafy są naprawdę piękne!
Najpiękniejszy był żółw, którego to ja, nie chwaląc się, wypatrzyłam. Był ogromny! Największy jakiego do tej pory widziałam. Tylko rozwalał chuligan płetwami rafy czegoś pod nimi szukając. Nie ma kar dla żółwi za niszczenie takich cudów przyrody? Udało mi się przywołać chłopaków snorklujących gdzieś daleko i mogliśmy razem poobserwować morskiego potwora.
Następnie płyniemy na Loh Buaya Komodo. To wyspa o powierzchni 330 kilometrów kwadratowych, 334-ta na świecie pod względem wielkości.
Cała wyspa to park narodowy, w którym do dziś żyją dziko największe jaszczury na świecie, tak zwane smoki Komodo.
Strasznie zamieszane jest płacenie za bilety. Osobno za wejście, osobno za strażnika, jeszcze jakaś opłata dodatkowa za wejście na Rinca, jakieś podatki… Oczywiście Azjaci płacą mniejsze kwoty (a mieliśmy takich na łódce). W końcu nie wiem, ile ostatecznie kosztuje bilet, ale chyba coś około 200 000 Rupii od osoby. Są to opłaty rządowe, nienegocjowalne.
Nie można chodzić po parku samemu. Musi towarzyszyć nam dwóch rangerów, czyli strażników leśnych, uzbrojonych w rozwidlone kije na wypadek, gdyby sennym waranom jednak zachciało się kogoś z nas zjeść. Bo waran potrafi! Serio, serio. Czytałam o kilku przypadkach, kiedy głodny waran pożarł człowieka.
Nasz ranger też ostrzega, że warany to jednak dzikie zwierzęta i opowiada historię, że nie dalej niż tydzień temu jaszczur zaatakował pracownika parku w toalecie. Tak go poharatał, że delikwent zmarł w szpitalu po czterech dniach.
Narodowy Park Komodo został wpisany w 1991 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO
Warany z Komodo nie występują nigdzie indziej na świecie. Dorosłe osobniki mają do 3 i pół metra, ważą do 90 kilogramów i żyją po 50 lat. Żywią się ptakami i ssakami nawet tak wielkimi jak bawoły, świnie, jelenie i … konie! Są to jedyne mięsożerne jaszczury. Właśnie dlatego nazywane są potocznie smokami.
Na początek przebiega przed nami młody waranek. Przewodnik mówi, że mamy szczęście, że go zobaczyliśmy, ponieważ maluchy żyją głownie wysoko na drzewach. Wyjaśnia, że smoki z Komodo są kanibalami i zjadają młodsze osobniki. Nie jedzą ponoć swojego potomstwa, ale te innych jednostek już im bardzo smakuje. Dorosłe komodo są już za ciężkie, żeby wdrapać się na drzewa, więc maluszki jedynie tam czuje się bezpiecznie. Małe waranki mają po 40 cm długości i potrzebują nawet 5-6 lat, żeby urosnąć do 2 metrów i nie stanowić żeru dla swojego gatunku.
Jedynym zagrożeniem dla komodo są inne komodo. Żadne inne stworzenie nie chce ich jeść.
Potem przebiega olbrzymi okaz. Waran może biec z szybkością nawet 20 km na godzinę. Przewodnik mówi, że potrafią też doskonale pływać.
Komodo słyną z tego, że w ich ślinie znajduje się około 50 szczepów bakterii, które hodują w resztkach mięsa między zębami. Dlatego przy polowaniu ich ślina jest niczym wstrzykiwany do rany jad. Ostatnio badacze tego gatunku skłaniają się ku teorii, że komodo mają też gruczoł jadowy. Smoczy jad powoduje brak krzepliwości krwi i obniża ciśnienie. Komodo czeka wtedy przy ofierze, aż ta całkowicie straci przytomność. Dopiero wtedy rozpoczyna konsumpcję. W sumie mądrze. Po co się szarpać z posiłkiem.
Idziemy zobaczyć miejsce, gdzie były zakopane jaja waranów. Samice zakopują je w dołach wykopanych przez ptaki (przewodnik tłumaczy że to takie duże kiwi, ale nazwy nie potrafi nam przetłumaczyć z indonezyjskiego).
Smocze gody mają miejsce między majem a sierpniem. We wrześniu samice składają po kilkanaście 12-sto centymetrowych jaj do jam i nie ruszają się stamtąd pilnując, żeby nie zjadły ich inne warany.
Na koniec idziemy w miejsce o 100% pewności zobaczenia warana, czyli tam gdzie są dokarmiane. Rzeczywiście leżą tam dwa ospałe olbrzymy. Są gigantyczne! Przewodnik robi nam wszystkim po kolei zdjęcie komentując wesoło: ‘oooo, this is a fenomenal picture! 100 likes on Facebook’. Rzeczywiście ma wprawę chłopak. Na zdjęciu waran wychodzi jeszcze większy niż jest w rzeczywistości, a my znacznie bliżej bestii niż w rzeczywistości kucaliśmy w ‘powiedzmy’ bezpiecznej odległości, pilnowani przed drugiego rangera.
Następnie płyniemy na wyspę Rinca. Wysepka wchodzi w skład Narodowego Parku Komodo, jej powierzchnia to 198 kilometrów kwadratowych. Dopada nas tu prawdziwa tropikalna ulewa.
Nasza obsługa opuszcza brezentowe ścianki i radzi nam poczekać zanim wyjdziemy na pomost. Rzeczywiście ulewa po chwili ustaje. Napotkani turyści z innej łódki, którzy właśnie wracają ze zwiedzania, ostrzegają, że ścieżki są bardzo błotniste i śliskie. No cóż, coś za coś: albo brak turystycznego tłoku albo przeszkody.
Na pomoście siedzą znudzeni rangersi. Chyba rzeczywiście nie mają teraz za wiele pracy. Nas jest aż jedenaście sztuk, więc to zajęcie dla dwóch strażników. Zgodnie z procedurą pięć osób to maksymalna grupa dla jednego. Właściwie to nawet i trzech mogłoby z nami iść, ale chyba aż takimi pracoholikami nie są.
Na Rinca widzimy znacznie więcej waranów niż na słynnym Komodo. Właściwie się o nie potykamy już na wejściu. Pilnują jakiegoś domu – widocznie je tam dokarmiają.
Spotykamy wodne bawoły, ulubiony przysmak smoków. Łażą też swojskie jelonki.
Rangersi oprowadzają nas po punktach widokowych
Ścieżki nie są aż takie złe. Dajemy radę bez żadnej wywrotki. Rinca sama w sobie urocza i mocno zazwierzęcona.
Z Rinca płyniemy już do portu. Wszyscy chyba bardzo zadowoleni z wycieczki, bo uśmiechnięci od ucha do ucha. My na pewno zadowoleni. Bardzo polecamy taki rejs.
W porcie wkładamy znowu nasze ciężkie plecaki (dlaczego nie wpadliśmy na to, żeby je gdzieś zostawić??? Na przykład w biurze podróży…) i wracamy do tego samego hostelu.
Pan w recepcji zaczyna świrować, że dziś cena jest droższa. Mówimy, że w takim razie idziemy gdzieś indziej (już mam łzy w oczach! droga prowadzi przez betonową dość stromą ścieżkę między gospodarstwami, łażą tam kury, roznoszą piach, łatwo się poślizgnąć) ale recepcjonista się opamiętuje i dostajemy 'zniżkową’ cenę, czyli dokładnie taką jak poprzednio. Zostajemy. Uff…
Na kolację idziemy znowu do restauracji TreeTop z widokiem na morze. Dziś moje urodziny. W prezencie dostaję przepiękny zachód słońca.
Już zawsze chcę urodziny w takich okolicznościach przyrody
Jutro kontynuujemy naszą podróż po Flores. Zapraszamy do relacji tutaj.