Waranasi
Waranasi
Indie
Artykuły
Incredible India. Kochaj albo Rzuć
Ajurweda. Hinduski Sposób na Życie
Hinduizm. Astrologia? Numerologia? Zabobony?
Taj Mahal. Miłość o Smaku Orientu
Ganges. Najbardziej Sprofanowane Sacrum Świata
Waranasi Dzień po Dniu
Agra – Waranasi
1 kwietnia 2014
Do Waranasi dotarliśmy nocnym pociągiem z Agry. To prawie 600 kilometrów. Zajęło nam to ponad dziewięć godzin.
Waranasi to najświętsze miasto w Indiach, mekka hinduistów. Głównym czczonym bóstwem jest Sziwa, który zgodnie ze starymi legendami właśnie stąd uleciał do nieba, niesiony słupem świętego ognia. Zanim to uczynił, poświęcił i pobłogosławił największą atrakcje miasta: sześć kilometrów wybrzeża rzeki Ganges zwieńczonego ponad osiemdziesięcioma ghatami.
Ghaty (ghats) to zwykłe kamienne schody prowadzące w dół do rzeki. Wynalazek bardzo praktyczny szczególnie na obszarze, gdzie pora sucha i deszczowa potrafi mocno różnicować poziom wody. Pozwalają potrzebującym łatwo dotrzeć do tafli akwenu przez okrągły rok.
Na gathach świętej rzeki Ganges dzieją się jednak rzeczy magiczne. Przyciągają tu miliony pielgrzymów, turystów, okolicznych mieszkańców. Przyciągnęły również nas. Postanowiliśmy mieszkać w ich bezpośrednim sąsiedztwie.
Od razu po wyjściu z dworca przechwytują nas tuk-tukarze. Oferują bardzo przystępne ceny i obietnicę doprowadzenia nas do najładniejszych hoteli, położonych przy najważniejszych ghatach nad Gangesem.
Panowie pakują nasze plecaki, my pakujemy się do tuk tuków. Jednak daleko nie zajechaliśmy. Panowie pokazują, że mamy wysiadać. Lekko zdziwieni postępujemy zgodnie z instrukcjami, chociaż Gangesu ani widu ani słychu. Za chwile się wszystko wyjaśnia. Uliczki prowadzące nad rzekę, a tym samym do hoteli przy ghatach, są tak wąskie, że nie zmieści się tam żaden tuk-tuk. Panowie biorą nasze plecaki i wyruszamy pieszo labiryntem uliczek, chodników, schodków i klepisk w kierunku rzeki.
Zaprowadzili nas hotelu Palace on the Steps. Składa się z kilku budynków. Recepcja gdzieś indziej, restauracja gdzieś indziej, pokoje gdzieś indziej, ale jest tak niesamowity klimat, że nie zastanawiamy się nawet pięciu minut. Strzał w dziesiątkę.
Recepcjonista pokazuje nam pokoje. Ze wszystkich jest widok na ghaty. My wylosowaliśmy okrągły pokój na najwyższym piętrze wieżyczki. Widok z pokoju nas powalił. Kasia i Marek dostali pokój obok nas z balkonikiem. Justa dostała pokój w sąsiednim budynku z gankiem wychodzącym na ghaty, na którym spędzamy wieczory. Koszt pokoi spory bo 2500 Rupii za dobę, jedynka Justyny trochę tańsza 1800 Rupii. Wszyscy jednak tak zachwyceni, że nawet nie chcemy oglądać ani innych pokoi, ani innych hoteli dla porównania. Jest idealne. Lepszego widoku na ghaty chyba nie można było wylosować. Dokładnie o to nam chodziło.
Ghaty tętnią życiem od bladego świtu do późnej nocy. Usłane są świątyniami i modlitewnymi kapliczkami. Dzieją się tu rzeczy mistyczne, szokujące, dziwne, zachwycające, codzienne, zwyczajne. Toczy się autentyczny spektakl hinduskiego życia, nie do wyobrażenia dla przeciętnego Europejczyka.
Najciekawsze ghaty położone są między Assi Ghat i Raj Ghat.
Gapimy się na to fascynujące dla nas widowisko najpierw z okien naszych pokoi.
Palace on the Steps położony jest między ghatem Rana Mahal a ghatem Chausatthi. Odbywają się tu darmowe lekcje pisania dla tych starszych analfabetów, którzy nie mieli czasu i pieniędzy, żeby chodzić do szkoły.
Z zaparkowanej u stóp naszej wieżyczki drewnianej łódeczki macha do nas chłopaczek, krzycząc wyuczoną frazę ‘boat trip sir?’ Łódek tam całe zatrzęsienie, więc odkrzykujemy, że owszem, będziemy potrzebować łódki, ale decyzję podejmiemy później, jak już zejdziemy na brzeg. Chłopaczek dzielnie macha do nas wesoło, ilekroć któreś z nas wystawi głowę za okno. Stoją tam całe dnie, wypatrując pojawiających się w oknach nowych, białych twarzy. Mają niesamowitą do nich pamięć. Spotykamy się jeszcze kilka razy w ciągu naszego pobytu i pamiętają nasze imiona, zagadują, pozdrawiają. Profesjonaliści.
Najpierw jednak idziemy coś zjeść do hotelowej restauracji na dachu. Z niej również rozciągają się przepiękne widoki na rzekę.
Po restauracji biega ogromny wilczur. Wygląda nawet groźnie. Jest w pracy. Pilnuje turystów i ich talerzy przed złodziejskimi makakami. Podchodzi do swoich obowiązków bardzo poważnie. Nie przymila się do gości, nie żebrze o jedzenie. Patroluje cały czas teren. Gdy tylko jakaś małpa pojawia się na horyzoncie i zbliża do ludzi natychmiast biegnie w jej kierunku wściekle ujadając. Ewidentnie czują do niego respekt, bo czym prędzej zwiewają na pobliskie dachy i drzewa.
Niestety w naszym przypadku psi stróż zaliczył defekt. Jeden osobnik zdołał wskoczyć nam na stół i ukraść dwa nany (indyjskie chlebki), po czym zwiał ze zdobyczą na dach dla psa niedostępny. Co prawda my też dostaliśmy od obsługi kij, żeby się bronić przed takimi sytuacjami, jednak cała akcja trwała może sekundę. Nawet nie zdążyliśmy za niego chwycić, a zadowolony złodziej bezczelnie pałaszował nasz posiłek na sąsiednim, dla nas również niedostępnym, dachu. Pies się chyba przejął swoją porażką, bo trzymał się już cały czas blisko naszego stolika.
Obsługa ostrzega nas, żeby nie zostawiać otwartych okien w pokojach. Przekonujemy się, że rzeczywiście słusznie. Robiłam beztrosko zdjęcia przez otwarte okno, kiedy okalający naszą wieżę wąziutki tarasik, a może raczej szeroki gzyms, opanowało kilka małpiszonów. Ledwo zdążyłam je zamknąć, po tym jak jedna bardzo wredna bestia się ze mną siłowała, ciągnąc okno od zewnątrz w swoją stronę. Na szczęście byłam silniejsza i pozostało jej już tylko walić łapą ze złości w zaryglowaną szybę. Nie wyglądała na taką, co ma przyjacielskie zamiary.
Markowi i Kasi złodziejaszki panoszyły się bezczelnie na balkonie, czekając tylko na okazję, żeby coś podprowadzić z pokoju. Głównie zależy im oczywiście na jedzeniu. Jednak, jeżeli niczego nie znajdą, ze złości potrafią wynieść wszystko, co dadzą radę udźwignąć. Nawet jeżeli łup im się do niczego nie przyda i porzucą go na najbliższym dachu.
Po obiedzie wychodzimy na spacer wzdłuż brzegu świętej rzeki Ganges. W otaczającym hotel labiryncie wąskich uliczek i schodów bardzo łatwo się zgubić. Chociaż widzimy ghaty pod samym oknem jak na dłoni, żeby się do nich fizycznie dostać trochę błądzimy. Kręte uliczki, ulokowane między bardzo ścisłą tu zabudową, prowadzą tam trochę naokoło.
Na dodatek wszędzie czają się te wredne małpy. Naprawdę nie wyglądają na miłe pupilki. Mamy małego stracha, czy któraś, obserwująca nas z pobliskich murków i dachów, nie skoczy nam zaraz na głowę.
Nic nam się jednak złego nie przytrafia. Uliczne małpiszony nas ignorują. Bez szwanku dostajemy się nad Ganges.
Natychmiast podbiega do nas chłopaczek z łódki, twierdząc, że to z nim umawialiśmy się przez okno naszej wieży. Wcale się przecież nie umawialiśmy, jednak jest bardzo wesolutki i miły, mówi dobrze po angielsku, jego łódka jest całkiem przyzwoita, cena jest przyzwoita, czemu nie? Umawiamy się na dwa rejsy. Pierwszy dziś wieczorem o zachodzie słońca, drugi kolejnego dnia o samym brzasku.
Najpierw jednak idziemy na pieszy spacer wzdłuż brzegu.
To co dzieje się na ghatach jest nie do opisania.
Pielgrzymi, mieszkańcy, bramini odbywają w rzece rytualne kąpiele, wierząc, że w ten sposób zostaną im odpuszczone grzechy.
Niektórzy medytują na schodach.
Inni składają kwiatowe girlandy bogom, obmywając ich figury wodą ze świętej rzeki.
Ofiarowują też bogini Ganga niezliczone koszyczki dija, wykonane z liści bananowca, dźwigające oliwny kaganek i płatki kwiatów, które płyną dalej z prądem w nieznane, by zapewne zgnić gdzieś w pobliżu, zaczepione o liny zacumowanych łodzi, zlegające śmieci czy naturalne meandry rzeki. Tu i ówdzie przechadzają się święte krowy, które opanowały znakomicie sztukę chodzenia po schodach.
Łażą też kozy, koty, psy, szczury. Przedsiębiorczy Hindus rozłożył stragan z herbatą.
Hinduski robią pranie, uderzając energicznie bielizną i ubraniami o schody. Następnie precyzyjnie rozciągają je do wysuszenia bezpośrednio na schodach, gdzie krowy, kozy, psy, ale też ludzie załatwiają swoje potrzeby fizjologiczne. Obawiamy się, że nasze hotelowe prześcieradła też mogły przejść przez taki proces. Na szczęście mamy nasze letnie śpiworki.
Najświętszym, ze wszystkich ghatów, jest Dasashvamedha. Otrzymał swoją nazwę od ofiary z dziesięciu koni, złożonej tu przez stwórcę: Brahmę. Wieczorami odbywa się tu nabożeństwo. Oglądamy ceremonię najpierw z łodzi, potem kierowca naszej łódki wysadza nas bezpośrednio na molo przy ghacie.
Kapłani z ognistymi lampami i naczyniami ofiarnymi przy dźwięku mantr i dzwonków odprawiają modły. Hindusi wpatrzeni w ich ruchy niczym zahipnotyzowani klaszczą i śpiewają. Rytuał wygląda naprawdę niesamowicie. Warto go obejrzeć zarówno z łodzi, jak i wtopić się w ekstatyczny tłum. Nawet nas nie zauważają, pochłonięci w całości modlitwą. Dla nas wygląda to trochę jak przedstawienie ognia i cienia. Dla nich jest to ewidentnie głębokie przeżycie duchowe.
Resztę wieczoru spędzamy gapiąc się na nie z ganku hotelowego pokoju Justy. Nie chce nam się w ogóle spać, tak w nas buzują wrażenia. Coś magicznego musi jednak być w tej świętości Waranasi.
Jednak jutro czeka nas bardzo wczesna pobudka. Rozsądek zwycięża.
Waranasi
2 kwietnia 2014
O brzasku wypełzamy z pokoi, żeby udać się na rejs wzdłuż ghatów. Chłopaczek od łódeczki już na nas czeka.
O wschodzie słońca na ghacie Dashashwamedh odprawiana jest ceremonia celebracji najświętszej ze wszystkich rzek: rzeki Ganges.
Później, w ciągu dnia, zasiądą na nim szeregami bramini gotowi do odprawienia rytualnych modłów i udzielania błogosławieństw, szczególnie ważne dla tych, którzy planują stąd wyruszyć w swoją ostatnią drogę.
Młodzi mnisi przechodzą terapię śmiechem. Śmieją się chóralnie po poleceniach wydawanych przez swojego mistrza.
Pielgrzymi znowu dokonują porannych ablucji, zarówno duchowych jak i cielesnych.
Tuż obok hinduska myje szamponem swoje długie, czarne włosy.
Hindus, korzystając z tej samej wody, szoruje gałązką zęby. Ktoś ćwiczy jogę. Inni medytują.
Na koniec rejsu udajemy się do Manikarnika Ghat, czyli głównego ghatu kremacyjnego. Jego nazwa pochodzi od sanskryckich słów mani, oznaczającego diadem z klejnotów oraz i karnika, czyli kolczyki. Zgodnie z legendą te przedmioty zgubili boscy małżonkowie, Sziwa i Parwati, podczas figlarnych kąpieli w studni, znajdującej się w centralnym punkcie ghatu.
Zarówno w dzień jak i w nocy płoną tu pogrzebowe stosy. Owinięte w całuny ciała czekają na swoją kolej na schodach. Kładzie się je tam do wyschnięcia, po uprzednim obmyciu w świętej rzece. W tym czasie rodzina układa pogrzebowy stos. Ciało pali się około trzech godzin, po czym to, co po nim zostaje, wrzuca się do Gangesu. Znakiem, że kremacja się dopełniła, jest charakterystyczny dźwięk oznajmiający pęknięcie czaszki. Z szacunku dla rodziny nie powinno się podpływać za blisko, nie powinno się robić zdjęć. Dlatego oglądamy obrządek ze sporego dystansu. Dobrze mieć aparat z większym zoomem, bo zdjęcia przecież pokazać warto. My niestety nie mieliśmy, aż takiego zooma ☹
Kierowca łódeczki wysadza nas, zgodnie z naszym życzeniem, w pobliżu tego ghatu. Czytaliśmy wcześniej, że w Waranasi nie można ominąć ponoć najlepszego w Indiach, przyrządzanego zgodnie ze starą tradycją, napoju lassi w Blue Lassi Shop. Znajduje się na głównej trasie do Manikarnika Ghat .
Lassi to napój przygotowany z naturalnego jogurtu, przypraw i owoców. Ja najbardziej lubię słone lassi (tylko lokalny jogurt, sól i przyprawy, w tym chili) jednak w Waranasi zakochałam się też w owocowych.
Odnaleziony, nie bez trudu, w labiryncie uliczek sklepik w pełni zasługuje na swoją sławę. Wielkością przypomina bardziej witrynę sklepową, niż knajpę, jednak smakami powala nas na kolana. Zamawiamy coraz to nowe smaki.
Panowie tłuką przyprawy i owoce w moździerzach, na oczach gości, właściwie prawie na ulicy. Są bardzo pewni tego co robią. To, co wychodzi spod ich rąk, jest właściwie poezją.
Blue Lassi Shop znajduje się na drodze do głównego ghatu kremacyjnego. Gdy my delektujemy się pysznym napojem, rodzina na ramionach niesie na bambusowych noszach zwłoki owinięte w całuny. Za chwile zostaną skremowane.
Posileni, bo lassi jest bardzo pożywne, idziemy przejść się dla odmiany uliczkami w głębi miasta.
Jak podają źródła Waranasi to najstarsze na świecie miasto nieustannie zamieszkałe przez człowieka. Najstarsze artefakty świadczą o istnieniu aryjskich osad już w drugim tysiącleciu przed naszą erą. Religijne korzenie liczą nawet pięć tysięcy lat. To miasto wypełnione świątyniami, kapliczkami, pielgrzymami, świętymi krowami.
Waranasi od zawsze słynęło z jedwabiu, perfum i rzeźb z kości słoniowej. Od czasów Buddy (6 wiek przed naszą erą), który wygłosił swoje pierwsze kazanie w okolicy, stało się również centrum religijnym, miejscem pielgrzymek milionów wiernych. Miasto słynie też z najlepszych szkół, hinduskich dzieł sztuki, muzyki, tańców i religijnych festiwali. Może nie każdy chce tu mieszkać: jest ciasno, jest tłoczno, jest głośno, jest brudno.
Jednak na pewno każdy pobożny Hindus chce tu umrzeć. Spoczęcie w świętej rzece Ganges, to przywilej i niemalże gwarancja wyzwolenia się od cierpienia w zaklętym kręgu życia i śmierci. Resztę dnia po prostu się włóczymy po uliczkach. Często przegrywamy ze świętymi krowami. Jeżeli nie da się przecisnąć, musimy zawrócić i znaleźć inną drogę.
W wąskich uliczkach miasteczka za każdym rogiem można wypatrzyć małe, ofiarne kapliczki. Hindusi uznają miliony bogów. Jednak jest jeden, który przewyższa wszystkich innych, czyli Brahma. Wierzą, ze istnieje w trzech oddzielnych formach: Brahma – Stworzyciel, Wishnu – Opiekun, Sziwa – Niszczyciel. Każdy z nich ma jednak setki wcieleń i awatarów. Nie sposób to wszystko ogarnąć.
Wszędzie na uliczkach widoczki codziennego życia: wyprawiania dzieci do szkoły, rozstawiania straganów, świadczenia usług.
Właściwie zupełnie jak u nas – ‘Same Same… but different’ ?
Bogate życie świętego miasta i jego ghatach trzeba koniecznie zobaczyć z góry, na przykład z którejś z licznych restauracji na dachu (rooftop). Trzeba zrobić sobie po nich fizyczny spacer i na wyciągnięcie ręki, nosa, uszu i oczu doświadczyć, jaki panuje tu harmoniczny chaos. Absolutnym obowiązkiem jest obserwacja ghatów ze świętej rzeki. Wszystko powyższe należy wykonać o każdej możliwej porze dnia. Zawsze dzieje się tu coś innego. Z każdej perspektywy zarówno ghaty jak i stare miasto wyglądają inaczej. Prawdziwy raj dla zbieraczy nowych doznań. Jutro samolot do Bombaju. Opuszczamy to miejsce zachwyceni.
Chcecie kontynuować z nami podróż w Bombaju? Zapraszamy tutaj