Bombaj
Indie
Artykuły
Incredible India. Kochaj albo Rzuć
Hinduizm. Astrologia? Numerologia? Zabobony?
Taj Mahal. Miłość o Smaku Orientu
Ajurweda. Hinduska Wiedza o Życiu
Ganges. Najbardziej sprofanowane sacrum świata
Bombaj Dzień po Dniu
Gdańsk – Monachium – Bombaj
14 marca 2014
Do Indii przylatujemy liniami Lufthansa. Bilet w obie strony kosztował nas 2182 zł za osobę. Skusiliśmy się, ponieważ to jedyne połączenie startujące z Gdańska, a to dla nas duże udogodnienie.
W Bombaju lądujemy po północy. Lotnisko Chhatrapati Shivaji znajduje się w miejscowości Sahar – 30 km na południe od centrum miasta. Najpierw stoimy w kilkunastu kolejkach: do kontroli paszportowej, do kontroli wizowej (kilkukrotnej), do sprawdzenia bagaży (również kilkukrotnej), do właściwie nie wiadomo czego. Liczba kolejek jest absurdalna! Potem czeka nas misja znalezienia kantoru, w której pomógł nam taki oto drogowskaz.
Następnie kupujemy bilecik na pre-paid taksi za 700 Rupii. Jeszcze nie jesteśmy gotowi na targi z taksówkarzami, jedziemy za z góry ustaloną kwotę. Nasze taksi to rozgruchotane, lokalne, czarno-żółte TATA, przypominające nieco trabanta i równie komfortowe. Po przywiązaniu plecaków sznurkiem do bagażnika (nie mieściły się, ponieważ w bagażniku znajdowała się ogromna butla z gazem) wyruszamy w godzinną podróż do zarezerwowanego wcześniej Hotelu Elphinstone w dzielnicy Colaba.
Płacimy 30 USD za klimatyzowany pokój z łazienką i śniadaniem w cenie. Ceny hoteli w Bombaju są jedne z najwyższych w Indiach, ale hotel ma świetne opinie, całodobową recepcję (a my dotrzemy tam w środku nocy) i leży zaledwie 3 kilometry od centralnego punktu miasta: Bramy Indii.
Po drodze mijamy chodniki dosłownie usłane śpiącymi ludźmi, zlepione z byle czego chatki i stosy śmieci. Widok przerażający. I to tak od razu na dzień dobry, bez ostrzeżenia i jakiegokolwiek przygotowania. Trochę nam zrzedły miny. Tak będą wyglądać całe Indie???
Dopiero później dowiadujemy się, że droga z lotniska do centrum biegnie przez największe na świecie slumsy Dharavi. Widzimy je w świetle dnia z samolotu na Goa oraz w drodze do Film City na dalszym etapie podróży. Już nie wyglądają tak przerażająco, wręcz przeciwnie, nawet nas fascynują. Jednak pierwsze wrażenie pozostanie niezapomniane.
Na 200 hektarach mieszka tu ponad milion ludzi. Jedynie nieliczni mają bieżącą wodę i toalety. Reszta załatwia swoje potrzeby na ulicy i tam też egzystuje. Nieliczne publiczne toalety obsługują setki rodzin. Są tam byle jakie domki, szopy z blachy falistej, ale też obozowiska na rozłożonych na chodniku kartonach. Ludzie żyją tu w warunkach naprawdę nieludzkich.
Istnieje też drugie oblicze Dharavi. To ogromne centrum biznesowe, mieszczące ponad 5000 firm i 15 000 ‘domowych’ manufaktur rządzących się swoimi prawami (żaden urzędnik podatkowy raczej tu nie zagląda). Łączne roczne obroty biznesów sięgają nawet 600 milionów dolarów. Nie do uwierzenia…
Turyści mogą wybrać się na zorganizowaną wycieczkę po slumsach. Bez lokalnego przewodnika lepiej się tam nie zapuszczać. Obowiązuje zakaz robienia zdjęć, jednak podyktowany jest głownie obawą upublicznienia zachodzących tam mafijnych procederów. Wystarczy zapytać przewodnika, będzie wiedział kiedy zdjęcie nie będzie problematyczne.
Przewodnik oprowadza po małych manufakturach. Można zobaczyć jak dzieci rozbierają zepsute sprzęty elektroniczne i wyciągają z nich wartościowe części. Recycling to tu główna gałąź biznesu. Plastikowe odpady przerabiane są na lalki Barbi czy guziki. Hindusi lepią ręcznie gliniane garnki w błotnych studniach na garncarskich kołach. Kobiety piorą ubrania we wspólnych pralniach. W malutkich piekarniach, w przedziwnych warunkach, pieczone są chlebki roti.
Co więcej, można się tam zatrzymać na noc. Dla turystów przygotowane są czyste pokoje, z telewizorami, z czystymi materacami. Koszt to około 20 USD za noc. Toaletę dzielą z kilkudziesięcioma innymi rodzinami. Akcja ma na celu przybliżenie codziennego życia w slumsach, gdzie mieszka spory procent populacji Bombaju oraz głębsze zrozumienie ubóstwa, od którego ta zamożniejsza część ludzkości woli odwracać głowę. Przeciwnicy tego typu turystyki twierdzą, że bardziej przypomina to oglądanie zwierząt w zoo niż czegokolwiek uczy. Każdy musi się sam nad tym zastanowić i podjąć własną decyzje. My nie skorzystaliśmy.
Zrobiliśmy jednak wstępny research. Wycieczki takie organizuje http://www.realitytoursandtravel.com/tours.html. Koszt to 1400 Rupii za osobę / 6750 Rupii za 5 osób, większych grup nie zabierają. Można wyruszyć albo o 8.30 rano, albo o 14.00. całość trwa 4,5 godziny. Rozmawialiśmy z Anglikami, którzy się wybrali. Byli pod dużym wrażeniem. Bardzo polecali.
Dharavi rozsławił (genialny zresztą) film ‘Slumdog – milioner z ulicy’. Przejazd przez slumsy, jako pierwszy kontakt z Indiami, to był dla nas lekki szok. Potem było już tylko z górki. Po obowiązkowym tankowaniu (nigdy nie zrozumiem, dlaczego w Azji kierowcy tankują samochody tylko na konkretny kurs, przecież benzyna się nie psuje!) docieramy do naszego hotelu. Pomimo późnej pory przed naszym hotelem pełno rozemocjonowanych Hindusów. Krzyczą i żywo gestykulują. Z Hindusami nigdy nie wiadomo, czy się kłócą, czy tylko gorąco dyskutują. Strach wyjść z samochodu. Okazują się jednak być niegroźni. Nawet wskazują nam wejście do naszego hotelu i po chwili jesteśmy już w całkiem przyzwoitych i czystych pokoikach.
Emocje nie pozwalają nam od razu zasnąć. Spotykamy się wszyscy w jednym z pokoi i spijamy nasze pierwsze, zakupione w recepcji, hinduskie piwo: King Fisher.
Bombaj
15 marca 2014
Nie możemy spać. Jet lag nas pokonał. Okazuje się, że zamieszkaliśmy przy czymś w rodzaju dworca, chociaż właściwie to ciężko stwierdzić, co to takiego. Koczuje tam od rana cała masa Hindusów. Podjeżdżają jakieś samochody, busy, ciężarówki. Część wsiada i odjeżdża, część dalej koczuje. Straszny tam harmider. Wygląda to jak jakiś punkt zborny, tylko nie ustaliliśmy, czy zbierają się tam w poszukiwaniu fuchy, czy transportu.
Na śniadanie zapraszają nas na okratowany balkon. Trochę dziwnie, za to jest bardzo smacznie. Odważamy się jeść, po uprzednim zażyciu naszego podróżniczego środka zapobiegawczego problemom żołądkowym: setki wódki z coca-colą, koniecznie na pusty żołądek. Sprzedał nam ten patent lata temu przewodnik w Maroko, wmawiamy sobie, że działa i jemy wszystko od pierwszego dnia. No może prawie wszystko. Ze świeżo wyciskanymi sokami i przekąskami z ulicznych straganów jeszcze trochę poczekamy. Nasze europejskie żołądki muszą przestawić się na odmienną florę bakteryjną.
Po śniadaniu żółto-czarną taksówką jedziemy do centrum dzielnicy Colaba. Taksówki są tu bardzo tanie, ale trzeba się targować. Taksówkarze próbują orżnąć białasów jak tylko mogą. Bardzo im w tym przeszkadza GPS czy Google Maps, gdzie warto pokazać im, że wiemy, że jedziemy tylko parę kilometrów a nie kilkadziesiąt. Bardzo spuszczają wtedy z tonu. Kursy po mieście nie powinny przekroczyć kilku złotych.
Bombaj za dnia to zupełnie inny świat. Nazwę miasto zawdzięcza Portugalczykom, którzy skolonizowali miasto w XVI wieku. Bom Baia, czyli Dobra Zatoka, za czasów panowania Brytyjczyków ewoluowała do Bombay. W ramach odcinania się od kolonialnej przeszłości w 1995 roku zmieniono nazwę na Mumbai, nawiązując do imienia bogini Mumba, patronki rybaków i zbieraczy soli, którzy pierwotnie zamieszkiwali siedem wysp, na których położony jest Bombaj. Obecnie w użyciu funkcjonują obie nazwy: stary Bombaj jak i nowy Mumbaj.
Bombaj liczy sobie 23 miliony mieszkańców. Miasto jest chaotyczne, kolorowe, głośne, różnorodne, wielokulturowe. Na ulicach widać Hindusów, Buddystów, Muzułmanów, Chrześcijan, Żydów, Parsów, Dźinistów, Cyganów. To prawdziwa karuzela kultur, które kultywują swoje obyczaje, trzymają się tradycyjnych strojów i mówią swoimi językami. Są barwni, oryginalni, orientalni. Głowy kręcą nam się cały czas o 180 stopni. W każdej sekundzie dzieje się coś ciekawego.
Na ulicach zatrzęsienie samochodów, riksz, rowerów, skuterów, bryczek, wózków ciągniętych przez siłę ludzkich mięśni. Jakieś zasady ruchu chyba są, jednak bardziej wygląda to na żywioł. Towarzyszy temu kakofonia dźwięków nadużywanych klaksonów, pokrzykiwań sprzedawców, orientalnej muzyki dochodzącej ze sklepików, żywiołowych dyskusji i szumu morza – w końcu jesteśmy na wyspie. Dzielnica Colaba leży na wyspie Colaba. Jest to centrum kultury i sztuki Bombaju. Większość galerii sztuki, muzeów i teatrów znajduje się właśnie tutaj. Od zawsze słynęła z owoców morza. Położone są tu też główne atrakcje turystyczne. My zwiedzanie rozpoczynamy od wizytówki miasta: Bramy Indii.
Bramę Indii (Gate of India) postawiono na cześć brytyjskich kolonizatorów. Ma kształt łuku triumfalnego o 29cio metrowej wysokości i 14sto metrowej szerokości. Została wzniesiona na pamiątkę koronacji Króla Jerzego V na cesarza Indii w 1911 roku, formalnie oddana dopiero w 1924.
Obecnie jest jednak symbolem niepodległości, ponieważ stąd właśnie odpłynęły do domu ostatnie brytyjskie wojska, po odzyskaniu przez Indie niepodległości w 1947r. Żołnierze zeszli do łodzi po schodach na tyłach łuku, uprzednio symbolicznie przechodząc pod jego arkadą.
Zaraz za Bramą Indii znajduje się słynny pięciogwiazdkowy hotel Taj Mahal Palace, otwarty w 1903 roku. Zbudował go bardzo bogaty Hindus Jamsedji Tata, któremu odmówiono wejścia do hotelu Watson, ówcześnie najlepszego hotelu w Bombaju, tylko dlatego, że nie był biały.
Urażony Tata postanowił zbudować sobie własny hotel, jeszcze piękniejszy i bardziej wykwintny niż jakiś tam byle jaki brytyjski Watson! Moim zdaniem powinien jeszcze zakazać tam wstępu białasom, może by się czegoś nauczyli. Jednak wspaniałomyślnie nie zakazał.
Wpuścili więc nas do środka: klasycznie, elegancko i trochę orientalnie – robi wrażenie. Kute bardzo ozdobne barierki okazałych schodów czyści kilkanaście osób jednocześnie. Każdy element bogatych zdobień jest pieczołowicie przetarty białą szmatką. Hotel jest przeogromny. Zastanawiamy się, ile tam może być zatrudnionych osób. Prawdziwa fabryka.
Najtańszy pokój to jakieś 500-600 PLN za dobę, więc dramatu w sumie nie ma porównując jakość do ceny. I sam fakt spędzenia nocy w najsłynniejszym hotelu w Indiach. Może następnym razem się tu zatrzymamy.
Oprócz tego, że spały tu chyba wszystkie gwiazdy, które odwiedziły Indie, z The Beatles włącznie, nie jedna wydarzyła się tu historia.
Moją ulubioną opowieścią jest legenda o zamieszkującym hotel duchu brytyjskiego architekta Chambersa. Życzeniem Jamshedji Tata było, żeby jego hotel zwrócony był w stronę morza a goście tych najbardziej luksusowych pokoi mieli piękny widok z hotelowych okien.
Główny architekt, Chambers, rozrysował plany i wyjechał w podróż do Anglii, pozostawiając ich wykonanie lokalnym budowniczym. Takie położenie hotelu było jednak ewenementem w hinduskiej architekturze, budowniczy uznali to za pomyłkę i zbudowali hotel zwrócony frontem w stronę portu, czyli zupełnie odwrotnie, niż zaplanował to Chambers. Gdy wrócił i odkrył, co się stało, popełnił samobójstwo, rzucając się z okien piątego piętra swojego ukochanego hotelu.
Od tamtej pory jego duch straszy obsługę i hotelowych gości. Zeznają, że wielokrotnie słyszeli Chambersa, jak robi obchód hotelu i sprawdza, czy wszystko jest w porządku w budynku, który kochał bardziej niż swoje życie. Podobno znaleziono tam kiedyś nieprzytomnego pracownika, który próbował ukraść hotelowe srebra, ukrywając je pod ubraniem. Jak doszedł do siebie, zeznał, że to duch Chambersa go ogłuszył i zapobiegł kradzieży.
Taki to oto hotel z duchem!
Zaraz obok hotelu, tuż za Bramą Indii wsiadamy na prom, by po godzinie i 10 kilometrach morskiej żeglugi wysiąść na Wyspie Słonia.
Wyspa otwarta jest od 9.00 do 17.00, od wtorku do niedzieli. Pierwszy prom odchodzi o 9.00, ostatni o 15.00. Koszt to 150 Rupii.
Wyspa to labirynt wykutych w skale świątyń.
Wykute w bazaltowych skałach świątynie zostały wpisane w 1987 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Poświęcone są głównemu hinduskiemu bogu Sziwie. Oryginalna nazwa wyspy to Gharapuri, co oznacza ‘spokojny azyl boga Sziwy’. Nazwę Elephanta nadali jej portugalscy kolonizatorzy, po tym jak odnaleźli na wyspie ogromną i piękną rzeźbę słonia. Postanowili ją nawet ukraść, jednak musieli upuścić ją do morza, ponieważ ich złodziejskie łańcuchy nie wytrzymały ciężaru. Wyłowili ją Brytyjczycy i umieścili w ówczesnym Victoria and Albert Museum, dzisiejszym link Dr. Bhau Daji Lad Museum.
Po wyjściu z promu trzeba najpierw dojść jakieś pół kilometra do schodów, wzdłuż których ciągną się stragany sprzedające pamiątki. Można tam też dojechać śmieszną, wąskotorową kolejką. Wsiadają do niej wszyscy towarzyszący nam hinduscy turyści. My idziemy piechotą.
Wejście na schody kosztuje 10 Rupii. Przy schodach natychmiast dopadają nas nachalni przewodnicy, którzy starają się wcisnąć nam swoje usługi. Żywy przewodnik nie jest tak naprawdę konieczny. Wystarczy zaopatrzyć się w przewodnik Pramod Chartas ‘A Guide to Elephanta Caves’ lub poczytać sobie o wyspie w Internecie. Wyspę intuicyjnie można obejść dookoła samemu. Jest bardzo dobrze oznakowana.
Dopadają nas też tragarze, którzy liczą, że tych bardziej leniwych wniosą na wzgórze na lektykach. Ku ich rozczarowaniu, postanawiamy wejść na górę na własnych nogach.
Trafiliśmy akurat na Festiwal Elephanta, święto klasycznej muzyki, tańca i sztuki. Organizowany jest raz do roku w lutym/marcu przez Centrum Rozwoju Turystyki w Bombaju Maharashtra w celu promowania lokalnej kultury i zainteresowania miastem coraz większej rzeszy turystów. Trwa cały tydzień. Z tego powodu wyspa była pełna dziś lokalnych malarzy, rzeźbiarzy i artystów. Siedzieli w każdej świątyni, na każdym murku, na trawnikach i rysowali/malowali/rzeźbili wizerunki bóstw, skalne formacje, krajobrazy.
Wyspa pełna też była małp-złodziejek.
Znowu jedna próbowała wyrwać mi butelkę z piciem, skutecznie pogonił ją pan z obsługi długim kijem. Coś mnie te małpy nie lubią
Płaskorzeźby w słoniowych jaskiniach są trochę nadgryzione zębem czasu. Poodpadały im rączki, główki, jednie kilka uchowało się w całości. Nawiązują do mitologii hinduskiej. Największą z nich (mierzy ponad 6 metrów) jest wizerunek boga Sziwy o potrójnej twarzy. Znajduje się przy wejściu do jaskini numer 1. Każda twarz symbolizuje inny aspekt bóstwa: Stworzyciela, Niszczyciela i Utrzymującego, chroniącego wiernych ‘tu i teraz’.
Normalnie wejście do świątyń też kosztuje. Jednak ze względu na trwający festiwal nie musimy płacić. Koszt w nie festiwalowe dni to 250 Rupii.
Po powrocie na ląd udajemy się na obiad do Sea Palace Hotel. Siedzą tu same białasy, bo tanio nie jest. Hotel położony jest nieopodal Bramy Indii, przy Apollo Bunder, ciągnącej się wzdłuż morza ulicy. Wygląda jak klockowaty blok, ale ma przyjemny ogródek. Wygląda też na taki, w którym można zjeść posiłek zaraz po przyjeździe z Europy, z nie przestawionym jeszcze żołądkiem na lokalne bakterie.
Zamawiamy z obrazkowego menu:
Maślanego kurczaka w pomidorowym sosie (Kashmiri Murg Makhani) za 400 Rupii,
Ryż duszony na parze (Steamed Rice) za 160 Rupii,
Pikantny makaron w sosie pomidorowym (Penne All Arrabbiatta) za 400 Rupii,
Wegetariańską zupkę (Subzion Ka Sargan) za 300 Rupii,
Indyjski chlebek (Lachha Paratha Roti) za 80 Rupii,
Słony kefir (Salted Lassi) za 125 Rupii,
Wodę gazowaną (Soda Water) za 60 Rupii,
Piwo Kingfisher Mild za 375 Rupii
Było bardzo smacznie. Dania niby lokalne, jednak lekko dostosowane do zachodnich podniebień. Ceny też dostosowane do białych portfeli. Jednak był to bardzo dobry wybór na rozpoczęcie kulinarnych rewolucji, które zafundujemy zaraz naszym europejskim żołądkom.
Następnie taksówką udajemy się na Chowpatty Beach, najbardziej popularną lokalną plażę. Prowadzi do niej promenada zwana Naszyjnikiem Królowej.
To miejsce spotkań zakochanych. Można tu podziwiać ponoć najpiękniejsze zachody słońca w Bombaju.
Było fajnie, było kolorowo, było romantycznie. Całe hinduskie rodziny spędzają tam wolne chwile.
Zastanawia nas, dlaczego nikt się nie kąpie? Woda wygląda na przyzwoitą. Doczytujemy, że morze Arabskie jest w tym miejscu mocno skażone bakteriami coli, pochodzącymi z ludzkich fekaliów. Dostały się tam z odpływów burzowych i ścieków z bombajskich ulic, które nie zostały podłączone do kanalizacji. Bakterie coli żyją w ludzkich jelitach i pomagają w rozkładzie pokarmów. Jednak po przekroczeniu odpowiedniego poziomu stają się niebezpieczne dla organizmu. Tu dopuszczalna norma przekroczona jest ponad trzykrotnie. My również rezygnujemy z kąpieli.
Idziemy na spacer w głąb lądu, gdzie najbardziej przypadają nam do gustu uliczki, na których toczy się codzienne lokalne życie.
Podziwiamy sklepiki
Małe warsztaciki
Obchody jakiejś lokalnej uroczystości
Tam sobie najzwyczajniej pobłądziliśmy.
Wieczór spędzamy na koncercie festiwalowym, który odbywa się pod Bramą Indii.
Zbudowali tam tymczasową scenę, postawili setki plastikowych krzesełek. Sadzają nas w strefie dla VIP! Biała skóra robi tu ciągle wrażenie. Nie do końca dobrze się z tym czujemy. Ja bym nawet wolała tam ze wszystkimi lokalesami z tyłu posiedzieć. Ale co zrobić, skoro pani porządkowa wskazuje nam konkretne miejsca. Na scenie tradycyjne hinduskie tańce, śpiewy, przedstawienia. Niektórym z nas jet lag powoli odpuszcza i zasypiają w trakcie występów 😀
Jutro o 12.15 mamy samolot na Goa. Nie doczekujemy do końca. Wracamy do hotelu i dosłownie padamy. To był zbyt intensywny dzień po nieprzespanej nocy. Wystarczył jednak, żebyśmy zdecydowali: my kochamy Indie i zupełnie nie rozumiemy jak możne je nienawidzić!
Do Bombaju jeszcze wrócimy pod koniec naszej indyjskiej podróży.
Relacja Dzień po Dniu z Goa tutaj
Waranasi – Bombaj
3 kwietnia 2014
Z magicznego Varanasi wydostajemy się liniami Air India za 5024 INR za osobę. Lądujemy ponownie w Bombaju. Taksówka wiezie nas prosto pod wybrany, ale niezarezerwowany hotel. Niestety, nie ma już wolnych pokoi. Dowiadujemy się, że trafiliśmy na przygotowania do święta Ugadi, (w Bombaju nazywane też Gudipadawa) czyli Nowego Roku Księżycowego, obchodzonego przez społeczności Telugu i Kannada. Przypada w dniu pierwszego księżyca pojawiającego się po równonocy. Zwykle jest to koniec marca lub początek kwietnia. Ugadi w sanskrycie wywodzi się od słów yuga (wiek) i adi (początek) i oznacza początek nowej ery, czyli po prostu nadejście wiosny. Hindusi wierzą, że Bóg Brahma stworzył tego dnia wszechświat. Celebruje się go robiąc wiosenne porządki i kupując nowe ubrania, dlatego Bombajskie centra handlowe i hotele już na tydzień przed pękają w szwach.
No to mamy problem.
Ja zostaje z Markiem i plecakami, reszta idzie na poszukiwania czegoś do zamelinowania się w okolicy. Nie ma ich strasznie długo. Czekając widzimy jak raz po raz podjeżdżają pod hotel taksówki, z których wysiadają obładowani torbami z zakupami Hindusi. Widać poważnie podchodzą do Ugadi.
W końcu wracają nasi towarzysze z dwoma propozycjami noclegu i podzielonymi zdaniami, co do opcji, którą wybrać. Pierwsza to Sea Palace Hotel link, czyli tam gdzie poprzednio się stołowaliśmy. Co prawda jest widok na morze, jednak pokoje są tam ponure i mocno zdezelowane. Ja tego hotelu nie wspominam jakoś miło. Brzydki, kilkupiętrowy wieżowiec nie pierwszej świeżości. Kompletnie bez klimatu. Zjeść w ogródku można, ale mieszkać?
Druga to kolonialne kamienice w kompleksie Bentley’s Hotel właściwie na tyłach hotelu Taj Mahal, z mieszkaniami podzielonymi na pokoje z łazienkami. Jest klimat, jest zielono, jest wygodnie i czysto. Decyzją większości wygrywają kolonialne kamienice. Ja zachwycona! Mieszkamy każdy w innym budynku. My wylosowaliśmy kamienicę ze starą windą, zamykaną kratami. Po porostu bomba!
Na korytarzu ołtarzyk i kadzidełka. Jest klimat. Meldujemy się i wychodzimy na miasto. Idziemy szukać miejscówki na kolację. Trafiamy do polecanej przez Lonely Planet Bademiya Seekh Kebab Stall . Jest bardzo smacznie, aczkolwiek dostajemy zamówioną coca-colę w otwartych uprzednio butelkach ze słomkami. Jest jakaś wygazowana. No i wystarczyło, żeby sobie wkręcić, że jest to koncentrat rozcieńczony z lokalną, nieprzegotowaną wodą z lokalnymi bakteriami, jedynie przelany dla niepoznaki do butelek. Jednak wpadliśmy na to po wypiciu kilku sporych łyków. Resztę wieczoru spędzamy na poszukiwaniu sklepu z alkoholem w celu natychmiastowego zabicia obcych bakterii. Przy pomocy lokalesów znajdujemy takowy (podwożą nas tam skuterkami), odkażamy się na hotelowym balkoniku. Po kuracji nie pozostaje już nic innego jak iść spać.
Bombaj
4 kwietnia 2014
Rano obsługa przynosi nam śniadanie do pokoju. Żeby sobie na to zasłużyć trzeba zadzwonić antycznym telefonem na wewnętrzny numer do recepcji i je zamówić. Genialny klimat ma ten hotel.
Po śniadaniu jedziemy zwiedzić największą pralnię świata pod gołym niebem, czyli Dhobi Ghat. Znajduje się zaraz obok stacji kolejowej Mahalaxmi.
W jedna stronę decydujemy się na taksówki, obawiając się lokalnych, przepełnionych pociągów i pogubienia się przy szukaniu tego właściwego. Taksówkarz wysadza nas na moście, z którego idealnie widać zarówno peron stacji kolejowej Mahalaxmi jak i pralnie. W betonowych nieckach panowie (pań nie było) piorą ubrania, hotelowe prześcieradła i ręczniki – nasze pewnie też prali. Każda z balii posiada swój własny kamień, który panowie-pracze gorliwie biczują bielizną.
Widok niesamowity
Zastanawiamy się, jak oni potem przyporządkowują te stosy prania do właścicieli. Jak dla mnie nie do ogarnięcia.
Pranie posegregowane jest trochę kolorami, trochę rodzajem – dżinsy do
dżinsów, koszule do koszul…
Jednak posegregować to potem i oddać prawowitym odbiorcom wydaje się być wręcz niemożliwe.
W 2010 nakręcono superprodukcje Bollywood o tytule Dhobi Ghat – obejrzymy po powrocie.
Nam rozmyślania o właściwej segregacji prania przypomniały inny, piękny film o Indiach ‘Lunchbox’, przetłumaczony na polski tytuł ‘Smak Curry’. To wręcz niepojęte jak można opanować indyjski chaos. I to nie jest fikcja!
W Bombaju funkcjonuje zawód DabbaWalas. Dostarczają ponad 400 000 kanek z lunchem dziennie. Nigdy się nie mylą. Ich poziom świadczonych usług, jeżeli chodzi o czas dostarczenia i poprawność identyfikacji odbiorców, jest na poziomie Six Sigma, chociaż nie mają żadnych szkoleń ze statystyki, jakości czy czegokolwiek. Są to zwykle zupełnie niewykształceni, niepiśmienni Hindusi posiadający jedynie rower, którym dostarczają posiłki. Można obejrzeć krótki filmik o tym tutaj.
Czy Indie nie są niesamowite?! Nas zadziwiają niemal na każdym kroku. Z pralni już bardzo prosto wracamy na Colabę lokalnym pociągiem. Peron znajduje się zaraz przy pralni.
Do pociągu wsiadł przebrany za kobietę mężczyzna (eunuch lub gej) wzbudzając prawdziwy postrach wśród pasażerów. Pośpiesznie dawali mu pieniądze, żeby jak najszybciej odszedł. W rezultacie zebrał dosyć sporą sumkę.
Hindusi boją się 'innych’ mężczyzn i ich klątw, dlatego odmieńcom bardzo łatwo wyłudzać od nich pieniądze. Wierzą, że eunuchy, jako upośledzeni przez los, mają zdolność ściągania na siebie nieszczęść przeznaczonych dla noworodków i młodych małżeństw. Głównym dochodem eunuchów są więc wizyty na weselach i uroczystościach narodzin. Oczywiście wizyta nie jest darmowa. Gospodarze płacą, żeby jak najszybciej pozbyć się z domu niewygodnych gości a wraz z nimi losowych niepowodzeń.
Uważają, że lepiej zapłacić i nie kusić losu. Jak to skwitował jeden z naszych kierowców (każąc nam szybko zamknąć okna taksówki na widok podobnego pana żebrzącego na skrzyżowaniu) 'Hindusi wierzą w przeróżne dziwne rzeczy’.
Na dworcu Mahalaxmi rzuca mi się w oczy coś, co w zapamiętam z Indii najbardziej negatywnie, czyli kastowość. Wielce szanowny ‘pan’ Hindus, w nieskazitelnie białej koszuli, rozmawiając cały czas przez komórkę, rzucił zapłatę za wypucowanie butów Dalitowi, nie racząc nawet na niego spojrzeć czy choćby się uśmiechnąć w podziękowaniu na wykonaną usługę.
Dalici to najniższa kasta, tak zwani ‘nietykalni’. Przeznaczeni są do najgorszych i 'nieczystych’ prac, takich jak na przykład rzeźnik, który odbiera życie innym żywym istotom, pucybut, sprzątacz czy pracz, czyli zawody, które mają kontakt z potem lub innymi ludzkimi ekskrementami.
Dyskryminacyjny podział hinduskiego społeczeństwa opisany został w świętej księdze Rygwedzie jeszcze przed naszą erą. Najwyższa kasta to bramini, czyli kapłani, myśliciele, nauczyciele. Kolejna to rycerze, wojownicy, szlachetnie urodzeni: kszatrijowie. Kupcy i rzemieślnicy to wajśjowie. Najniższa, tak zwana kasta upośledzona, to robotnicy i rolnicy. Stanowi około 60% ludności.
Przez wieki ‘upośledzeni’ nie mogli nosić jedwabnej odzieży, butów i biżuterii, bardzo ważnych atrybutów dla Hindusów. Nie mogli korzystać z tych samych świątyń i łaźni co szlachetniej urodzeni. Nie mogli mieszkać w murowanych domach, zarezerwowanych dla wyższych kast.
Konstytucja z 1950 roku zniosła kastowość, jednak tylko na papierze. W praktyce kasty są nadal rzeczywistością. Dalici mają ciemniejszą karnacje, więc ciężko im się ukryć w tłumie. Nie są wpuszczani do lepszych hoteli, nie są zatrudniani w szanowanych firmach, a już nigdy na kierowniczych stanowiskach, które właściwie w 100% obsadzone są przedstawicielami kast wyższych. Około 60 % żyje poniżej granicy ubóstwa.
Nikt ich nie żałuje. Hindusi wierzą, że urodzili się w tej kaście w wyniku niecnych czynów, które popełnili w czasie poprzedniego życia. Zarówno sami Dalici jak i wyższe kasty uważają, że takie są koleje losu i na swój los zwyczajnie zasługują.
Pierwszym promotorem równości był już Budda Siddhartha Gautama.
Innym znanym działaczem był Guru Ravida. Urodził się w najniższej kaście nietykalnych i jako jeden z pierwszych Dalitów (XIV wiek) walczył o równe prawa dla wszystkich Hindusów. Został uznany za guru, a jego nauki stanowią podstawę religii Ravidassia. Hindusi obchodzą święto równości ku jego czci w dzień poprzedzający pełnię księżyca hinduskiego miesiąca Magh.
Duże zasługi w krzewieniu równości miał również słynny hinduski przywódca duchowy, Mahatma Gandhi, który żądał całkowitego wyeliminowania kastowości.
Jednak, jak widać, po dziś dzień nie udało się wyplenić podziałów z hinduskich umysłów. To chyba jedna z najsmutniejszych obserwacji z Indii.
Z pociągu bez szyb, za to z kratami w oknach, wysiadamy w pobliżu budynku dworca Chhatrapati Shivaji Terminus.
Został wybudowany na cześć królowej Wiktorii w 1888 roku i jej imieniem się pierwotnie nazywał. Po odzyskaniu przez Indie niepodległości uzyskał nazwę imienia hinduskiego króla Śiwadźiego. Architektonicznie przypomina bardziej hinduski pałac niż dworzec. Na szczycie znajduje się postać trzymająca w dłoniach lokomotywę i koło, które symbolizują postęp i rozwój. Budowla jest naprawdę piękna. Nie możemy, albo nie potrafimy do niej wejść. Wygląda na obiekt zamknięty. Oglądamy go jedynie zza płotu.
Resztę dnia spędzamy na zakupach. Już czas kupić prezenty i pamiątki. Wchodzimy do małych sklepików w dzielnicy Colaba, jest ich prawdziwe zatrzęsienie na każdym rogu.
Coś, co koniecznie trzeba przywieźć z Indii to biżuteria. Ma ona tutaj szczególne znaczenie. Szczególnie bransoletki. Ponieważ małżeństwa są tu w dalszym ciągu często aranżowane, podarunek bransoletek przyszłej synowej oznacza zaakceptowanie jej przez teściową, jako żonę swojego syna. Występują w przeróżnych formach, różnorakiej wartości. Warto sobie przywieźć choćby te najtańsze, metalowe. Są śliczne.
Jako formę ostatecznej akceptacji teściowa darowuje synowej spinki do upięcia włosów. Hinduski obwieszają się wszelką biżuterią. To więcej niż ozdoba. Jest to symbol statusu społecznego. Gdy na świat przychodzi dziewczynka, matka zaczyna zbierać dla niej wszystkie ozdoby, żeby stała się atrakcyjna dla potencjalnych kandydatów na męża. Dlatego w Indiach sklepów z biżuterią jest więcej niż sklepów z bułkami, a Hinduski wyglądają czasem jak chodzące choinki.
Inny dobry prezent z Indii to Pashmina: kaszmirowe chusty, szale i kapy, czyli sukna utkane z koziej wełny. Są piękne, kolorowe, wzorzyste. Często przedstawiają sceny z królewskich dworów, ważnych uroczystości, jak na przykład wesele lub naturalne cuda natury. Są jednak też takie zupełnie proste, nawet bez wzorów.
Warto kupić rzeźby a nawet meble z sandałowego drzewa albo indyjskiego korkowca. Piękne szkatułki, figurki słoni, świeczniki, skrzynie – wszystko pachnące orientem. Po prostu nie można się im oprzeć. Jeżeli nie mieści się w plecaku, sklepy chętnie wyślą przesyłką pod podany adres w Europie.
Czymś, co zawsze będzie się nam kojarzyło z Indiami to indyjska herbata. W Indiach herbatę hoduje się w kilkunastu regionach. Każda plantacja ma swoją odmianę herbaty, produkowaną na swój unikalny sposób, stąd herbaty różnią się smakiem i kolorem. Najpopularniejszymi odmianami indyjskiej herbaty są Assam, Darjeeling, Terai, Kangra, Nilgiri, Annamalai, Wayanad, Travancore, Munnar, Karnataka. Warto przywieźć na spróbowanie po trochu każdej z nich.
Nie warto przejść obojętnie obok orientalnych przypraw. Nieważne, czy smakuje nam indyjska kuchnia. Przyprawy są czymś, czym Indie czuć na każdym kroku. Są one dodatkowo najwyższej jakości. Nie bez powodu o indyjskie przyprawy walczyli europejscy kolonizatorzy.
Kolejny dobry pomysł na idealny prezent dla rodziny to naturalne kosmetyki Ayurvedy. Ayurveda to niekonwencjonalna, naturalna medycyna indyjska rozwinięta już w starożytności. ‘Ajuh’ w sanskrycie oznacza ‘życie’, ‘weda’ oznacza ‘wiedzę’. Zajmuje się zdrowiem fizycznym, psychicznym i duchowym. Produkty pomagają w licznych dolegliwościach, mają też właściwości służące urodzie. Nie generują efektów ubocznych.
My większość prezentów kupiliśmy w sieciówce fabindia. Ale odwiedziliśmy również kilkanaście lokalnych straganów i sklepików. Tam było zdecydowanie taniej.
Po zakupach wracamy na naszą uliczkę, gdzie w biurze podróży o nazwie Explore India Tourist Information and Reservation Centre wykupujemy wycieczkę na ostatni nasz dzień w Bombaju, do królestwa hinduskiego filmu: Bollywood. Biuro położone jest kilkadziesiąt metrów od naszego hotelu Bentley’s. Obsługa jakby z doskoku. Zero profesjonalizmu. Gdzieś dzwonią i dzwonią, dopytują, tracimy co najmniej kilkadziesiąt minut. Musimy zapłacić od razu. Nie mamy tyle pieniędzy. Koleś zamyka biuro i odprowadza nas do bankomatu, żeby dostać pieniądze. Płacimy, jednak nie wygląda to dobrze. No cóż, pocieszamy się, że przecież jesteśmy w Indiach i widocznie tak być musi. Samochód ma nas odebrać spod hotelu, jednak nie chce nam się tłumaczyć, w których budynkach mieszkamy. Ustalamy, że sami przyjdziemy do biura. To przecież tylko dwie minuty spaceru. Kolacje zjadamy w sprawdzonym Sea Palace Hotel.
Zastanawiamy się, czy nie przejechać się tandetnie oświetloną i przystrojoną turystyczną bryczką, których pełno na Apollo Bunder. Jednak postanawiamy powłóczyć się trochę piechotą po oświetlonych uliczkach Colaby.
Zaczepiają nas headhunterzy z pytaniem, czy nie chcemy zagrać w boolywoodzkim filmie! No proszę. Szkoda, że już nie mamy na to czasu, chętnie bym spróbowała sił. Po spacerze rozchodzimy się do pokoi i idziemy spać.
Bombaj
5 kwietnia 2014
Rano po śniadaniu idziemy do biura podróży i wyruszamy na podbój Bollywood. Dotarcie na miejsce zajmuje nam w korkach prawie dwie godziny.
Bombaj to miasto narodzin indyjskiej kinematografii. Posiada największa liczbę kin w całej Azji. Rocznie produkuje się tutaj ponad tysiąc filmów.
Koszt wyprawy do słynnego Film City to aż 80 USD za osobę. Podstawowe pytanie: czy warto? Jak dla mnie, zbieraczki wszelkich doznań, warto! Bo warto zobaczyć w jakich warunkach powstają te niskobudżetowe produkcje.
Film City Bollywood jest rozproszone w wielu lokalizacjach, więc trochę sobie pojeździliśmy
W 40 stopniowym upale masa ludzi buduje dosłownie z byle czego scenografie filmowe
Mega ważni panowie z cygarami w ustach łaskawie udzielają pozwolenia na wejście na plan filmowy. Na planie nie wolno robić zdjęć. Tam, gdzie trafiamy, aktorzy na tle atrapy luksusowej willi odgrywają swoje role w tak przerysowany sposób, że aż trudno zachować powagę. Scena przedstawia starego, niedołężnego ojca podtrzymywanego przez dwie zawodzące córki i pełna jest typowo bollywoodzkiego dramatyzmu. Niestety nie wiemy co mówią. Powtarzają ją kilkukrotnie. W międzyczasie podbiegają panie pudrujące wszystkim noski. W czterdziestostopniowym upale make-up spływa po kilku minutach.
Na drodze trafiamy na inną scenę. Scena w samochodzie cabrio. ‘Jedzie’ jakaś parka. Samochód oczywiście stoi w miejscu, ale obsługa nim ręcznie trzęsie, żeby stworzyć efekt ruchu. Po nagraniu ujęcia wysiada z niego niunia-gwiazdeczka. Nasz kierowca ‘załatwia’ nam możliwość zdjęcia. Odmawiamy. Gwiazdeczka bardzo zdziwiona i urażona. Totalny cyrk.
Najkosztowniejszym filmem tu wyprodukowanym była produkcja ‘Czasem słońce, czasem deszcz’. Warto obejrzeć, żeby lepiej wczuć się w klimat Bollywood.
Dopełnieniem naszego filmowego dnia jest wizyta w kinie Eros Cinema na MK Road, Church Gate. Płacimy za bilet 150 Rupii i idziemy na premierę filmu ‘Yellow’.
Film nie był typowo bollywoodzki. Nie tańczą, nie śpiewają. To film poważny, oparty na faktach. Opowiada o hinduskiej dziewczynce z zespołem downa, która zdobyła mistrzostwo w zawodach pływackich, po tym jak w dzieciństwie próbował ją utopić jej zawiedziony upośledzony potomkiem ojciec. Sama wizyta w indyjskim kinie jest już niepowtarzalnym przeżyciem.
Przed seansem odśpiewywany jest hymn narodowy, wszyscy stoją na baczność. Też wstaliśmy.
W trakcie filmu hindusi bardzo emocjonalnie i głośno przeżywają akcję. Wyrażają swoje potępienie dla zachowania bohaterów wykrzykując (jak mniemam) jakieś obelgi. Klaszczą i skandują, gdy są zadowoleni z przebiegu akcji. Właściwie to chyba nawet dyskutują z aktorami. Ogólnie ciszy nie ma. Cały seans ktoś coś krzyczy, komentuje, wygwizduje sceny pokazując swoją dezaprobatę, wyje z radości w wyrazie uznania.
W połowie filmu jest przerwa (intersection). Wszyscy idą sobie kupić popcorn i colę. Przed kolejną częścią filmu największa gwiazda Bollywood Shak Rukh Khana z ekranu edukuje publiczność jak dbać o dobry wizerunek Incredible India przed turystami. Uczy, że nie wolno śmiecić, nie można sikać na ulicy, pchać się. Być w stolicy Bollywood i tego nie przeżyć to wielka szkoda. Doświadczenie nie do powtórzenia nigdzie indziej. Byliśmy zachwyceni.
Jedno ostrzeżenie: w kinie jest jak w lodówce, klimatyzacja ustawiona chyba na 10 stopni! Koniecznie polar. My się po tej wizycie solidnie przeziębiliśmy.
Po kinie już naprawdę ostatnie zakupy i pakowanie. Wracamy do domu ☹
Podsumowanie może być tylko jedno: KOCHAMY INDIE na pewno tu wrócimy!