
Luzon
Filipiny Artykuły
Wyraki. Zwierzątka o największych oczach na świecie
Filipińskie igrzyska – walki kogutów
Luzon Dzień po Dniu
Cebu, Lapu Lapu- Luzon, Manila
23 marca 2016
Na wyspę Luzon lecimy z wyspy Cebu. Lądujemy w stolicy filipińskiego archipelagu, Manili. O Manili, jak dotąd, słyszeliśmy same niepochlebne opinie, więc nie nastawialiśmy się na ‘nie-wiadomo-co’. Mieszka tu 12 milionów ludzi. W obszarze Metro Manili, czyli stolicy razem z nierozerwalnie już połączonymi z nią miasteczkami, mieszka ponad 20 milionów. Jest tłok. Jest brudno i głośno. Tylko w jakim Azjatyckim wielkim mieście (no może poza Singapurem) tak nie jest?
Mieliśmy zwiedzić: Intramuros, czyli dosłownie Stare Miasto otoczone murami, zespół Fortyfikacji z XVI wieku z czasów hiszpańskich kolonii; najstarszy kościół w Manilii: kościół Św Augustyna wpisany na UNESCO; katedrę Manilii; Fort Santiago (symbol władzy hiszpańskiej nad Filipinami). Jednak udało nam się dojść jedynie do ogrodów: japońskiego i chińskiego. Chyba nie byliśmy gotowi zgiełk wielkiego miasta po takim czasie spędzonym praktycznie na małych i cichych wysepkach, obcując głównie z naturą.
Szału w ogrodach nie było, jednak okazały się właściwym miejscem na przygotowanie się do kolejnych dni podróży, które spędzamy już tylko wśród cywilizacji.
Przespacerowaliśmy się słynnym Manila Baywalk, czyli betonową promenadą nad brzegiem morza, która prowadziła nas do święcącego z daleka neonami centrum. Wieczorami schodzą się tu całe rodziny zajadając streetfood ze straganów i gapiąc się na morze. Jest naprawdę bardzo przyjemnie.
Zmierzaliśmy do upatrzonej z daleka kolorowo oświetlonej knajpki nad brzegiem z tarasem na dachu. Zjedliśmy pyszny seafood z widokiem na oświetlone miasto, zatokę i towarzystwo ostro balujących Koreańców. Oni się naprawdę potrafią bawić! Myśleliśmy, że rozniosą knajpę w pył, bo mocny alk lał się strumieniami. Jak wychodziliśmy zaczynali tańczyć. Śpiewać zaczęli już wcześniej.
Do naszej noclegowni wróciliśmy jeepney’em. To miejskie autobusy przerobione z amerykańskich wojskowych jeepów, pozostawionych tu po drugiej wojnie światowej. Przód auta pozostał ten sam. Tył został znacznie wydłużony, w celu pomieszczenia większej ilości pasażerów. Jest to tu najpopularniejszy środek transportu publicznego.
Istnieje bardziej wiarygodne wytłumaczenie, skąd się wzięła ich nazwa (tak ponoć nazywano tu amerykańskie taksówki), jednak nam bardziej spodobała się wersja zasłyszana od lokalesów, czyli kombinacja dwóch słów: ‘jeep’ plus ‘knee’ (dżip i kolano). Do jeepney’i pakuje się taka masa ludzi, że muszą siedzieć w nim ‘kolano w kolano’.
Jeepneye są kolorowo i kiczowato pomalowane jak riksze w Bangladeszu. Urocze!
Mają swoje określone trasy, jednak nie staraliśmy się ich ogarnąć. Pokazywaliśmy lokalesom na mapie, gdzie chcemy dojechać, wsadzali nas do odpowiedniego pojazdu i wysadzali tam, gdzie trzeba było się przesiąść. System płacenia za przejazd też nie do ogarnięcia. Coś tam płaciliśmy (jakieś grosze), kierowca wydawał resztę. Przyczyniliśmy się do życia lokalnej społeczności pośrednicząc w systemie płatności. Przekazywaliśmy pieniądze kierowcy od pasażerów z końca ‘autobusu’ i zwracaliśmy im resztę. System przechowywania banknotów przez kierowcę bardzo pomysłowy i poukładany. Miedzy palcami posegregowane różne nominały banknotów. Porządek był.
Ostatni etap powrotu do miejsca zamieszkania mieliśmy pokonać piechotą. Zaczepił nas taksówkarz z ofertą podwózki. Ponieważ mówił nawet dobrze po angielsku trochę sobie porozmawialiśmy. Zaoferował zawiezienie nas kolejnego dnia do San Fernando. Mieliśmy co prawda w planie jechać miejskim autobusem, jednak wygodnictwo zwyciężyło. Zgadzamy się. Bardzo sympatyczny był ten kierowca. Nazwaliśmy go umownie ‘Indianin’, ponieważ bardzo nam go z urody przypominał.
W Manili mieszkaliśmy w najczystszym miejscu w ciągu całego pobytu: katolickiej bursie! Panowie z mopami na i tak już błyszczących czystością kafelkach byli stałym elementem wystroju o każdej porze dnia i nocy. Posadzki tu po prostu lśniły! Właściwie to można było z nich jeść obiad.
Spało się bardzo dobrze. Bursa była zupełnie pusta. Mieszkające tu dziewczynki wyjechały na święta do rodzinnych domów. Ponadto, umówieni z naszym prywatnym kierowcą, wiedzieliśmy, że nie musimy już nic ogarniać kolejnego dnia.
Manila – San Fernando
24 marca 2016
Rano kierowca ‘Indianin’ już na nas czeka przed wejściem. Samochód może pomieścić nawet siedmiu pasażerów, ale my mamy jeszcze plecaki. Postanawiamy nie rozkładać dodatkowych siedzeń w ostatnim rzędzie, pakujemy tam wszystkie klamoty, a ja z Sebciem kładziemy się na nich w bagażniku.
Skoro już mamy prywatnego kierowcę plan dnia ułożyliśmy znacznie ambitniejszy niż tylko dotarcie do San Fernando. Mianowicie: wulkaniczna pustynia okalająca górę Pinatubo, otoczone wzgórzami jezioro Mapanuepe, oraz położoną nad nim rdzenną wioskę Aglao. Nie przewidzieliśmy jednego: ogromnych korków. Wyglądało na to, że cała Manila postanowiła wyjechać na Wielkanoc z miasta. 100km pokonywaliśmy osiem godzin! Najpierw więc zaliczamy odwiedziny w niezaplanowanej atrakcji: lokalnej sieci typu Mc Donald’s, czyli Jolly Bee. Żadnej innej opcji na lunch w korku nie było.
Panie uwijały się rzeczywiście jak pszczółki. Było ich tyle, że na jednego klienta przypadały ze cztery pszczółki. Zjedliśmy i przeżyliśmy bez żadnych niepożądanych konsekwencji.
Poza tą atrakcją z całego planu udało się zrealizować tylko rzut okiem na wulkaniczną pustynie z okien samochodu. Po wybuchu wulkanu opuszczone przez rolników pola pokryte wulkanicznym pyłem sprawiają wrażenie jakby były pokryte śniegiem. Ani żywej duszy.
Wybraliśmy się na krótką przejażdżkę łódeczką po jeziorze Mapanuepe.
Jezioro powstało w wyniku erupcji wulkanu Pinatubo w 1991 roku. Błotne powodzie zablokowały bieg rzeki Mapanuepe. Wody rzeki zalały wtedy wioski Bajaoen i Aglao położone w dolinie. Zginęło ponad 400 osób. Jedyną pamiątką po wiosce Bajaoen jest czubek kościelnej wieży wystający ze środka jeziora. Seb nawet odważył się na niego wspiąć, co było nie lada wyzwaniem. To, co wyglądało jak schody, w rzeczywistości okazało się oddalonymi od siebie o jakieś pół metra murkami. Ryzyko nieplanowanej kąpieli w kościelnej wieży znaczne. Ja stchórzyłam.
Górskie widoki wokół jeziora przepiękne.
Po erupcji mieszkańcy Bajaoen i Aglao osiedlili się na brzegach jeziora. Przemili i uśmiechnięci ludzie zdają się nie pamiętać już tragedii, która ich spotkała.
Robimy tu małe zakupy i, z powodu późnej już pory, rezygnujemy z odwiedzin jaskini. Jedziemy prosto do hotelu w San Fernando.
Zarezerwowaliśmy hotel Sogo Mexico Pampanga (dwie i pół gwiazdki) za 134 Euro za dwie doby za trzy pokoje. W San Fernando wielkiego wyboru nie ma. Wszyscy na blogach odradzali hotele w centrum – ponoć strasznie syfiaste. Ten na zdjęciach wyglądał przyzwoicie, miał dobre opinie i ulokowany był na przeciwko centrum handlowego z różnymi restauracjami. No niby wszystko się zgadzało ale…Wszystko w około było zamknięte. Filipińczycy poważnie podchodzą do świąt Wielkanocnych. Nie mieliśmy co liczyć na kolację. Hotel okazał się być też lekko dziwaczny: do pokoi wchodziło się z dedykowanego garażu umieszczonego bezpośrednio pod pokojem. Garaże zamykane metalowymi roletami antywłamaniowymi. W pokoju jedyne malutkie okno szczelnie zamknięte dyktową okiennicą. Po otworzeniu widok na rzędy takich samych okien, wszystkie tak samo szczelnie zamknięte. Wystrój co najmniej dziwaczny…
Dowiadujemy się, że w centrum mamy szanse coś zjeść. Obsługa zamawia nam najpopularniejszy tu środek transportu czyli tricykl.
Ledwo się wcisnęliśmy we dwójkę do tej małej budki przyczepionej do skuterka. Natomiast Filipińczyków wchodzi tam nawet pięcioro!!! Na własne oczy widzieliśmy.
Na kolacje znajdujemy niestety już tylko MacDonald’s. Cóż, zostajemy. Po kolacji podchodzimy do tricyklistów z prośbą, o odwózkę. Jak podaliśmy im nazwę hotelu, zwijają się ze śmiechu. No i wszystko stało się jasne. Mieszkamy w burdelu 😀 😀 😀 Stąd te szczelne okiennice, indywidualne wejścia prosto z garażu (żeby nikt się nie spotykał na korytarzach) a garaże osłonięte roletą (żeby nie można było odczytać tablic rejestracyjnych lub rozpoznać pojazdu).
Wszyscy wynajmują tu pokoje incognito, raczej na godziny. Widać w przyrodzie równowaga musi być. Wczoraj katolicka bursa to dziś burdelik. Spało się bardzo dobrze. Albo szacunek dla Wielkiego Tygodnia, albo musi być bardzo dobrze wygłuszony. Żadnych niestosownych odgłosów słychać nie było.
San Fernando
25 marca 2016
Dziś Wielki Piątek. Śniadanie jemy w naszym burdeliku, po czym obsługa zamawia dla nas tricykle pod Metropolitalną Katedrę San Fernando.
We wnętrzu katedry obchody Wielkiego Piątku odbywają się zupełnie tradycyjnie. Jest grób Jezusa Chrystusa, są modlący się w ciszy wierni.
Jednak to co dzieje się przed Katedrą jest już dla nas mocno egzotyczne. Ogromny tłum przygląda się leżącym krzyżem pokutnikom z zakrwawionymi nagimi plecami, w twarzach osłoniętych chustami i koronach cierniowych na głowach.
Zakrwawione plecy nie są jedynie efektem samobiczowania. Biczują ich też lokalni gapie uzbrojeni w patyki z przymocowanymi sznurkami ostrymi listewkami. Niektórzy okładają ich zwykłymi deskami lub kijami. Szczególnie ten obrządek podoba się dzieciom, które bardzo ochoczo biorą udział w tradycji.
Żeby krew płynęła strumieniami pokutnikom nacina się najpierw plecy metalowymi nożykami. Drewniane listewki przymocowane do biczy jedynie pogłębiają rany.
Krew bryzga na wszystkie strony. Wszyscy zostaliśmy obryzgani. Koniecznie trzeba mieć wodę mineralną pod ręką, żeby móc na bieżąco zmyć ją z siebie i z ubrań.
Spod Katedry wynajęliśmy riksze rowerowe i pojechaliśmy do pobliskiej wioseczki na widowisko ukrzyżowań. Można tam dojść piechotą (to jakieś 2-3 kilometry), jednak nie polecamy. Riksza i tak nie dowozi pasażerów do samego celu. Od pewnego momentu obowiązuje zakaz wszelkiego ruchu, więc spacer jest tak czy owak obowiązkowy. Natomiast upał, zmierzający w tym samym kierunku tłum, coraz więcej bryzgających krwią pokutników plus unoszący się w powietrzu kurz to momentami mieszanka nie do wytrzymania.
Jest to ogromne wydarzenie. Lokalesi stawili się znacznie liczniej niż turyści i przyglądali się wszystkiemu z jeszcze większym zaciekawieniem. Każdy z komórką w ręku, każdy pstrykał dziesiątki zdjęć na minutę.
Po ulicach San Fernando chodzą również pokutnicy z ogromnymi, ciężkimi krzyżami na plecach.
Na pole, gdzie odbywają się ukrzyżowania, koniecznie trzeba zabrać parasolki. My swoje kupiliśmy już w Manili. Po pierwsze chroniliśmy się nimi w drodze przed bryzgającą na wszystkie strony krwią, po drugie na polu nie ma w ogóle cienia! Jest namiot VIPów z plastikowymi krzesełkami. Chcieliśmy się tam dostać, jednak wszystkie miejsca były już wyprzedane. Nawet nie zapytaliśmy, gdzie je można wykupić. Warto się dowiedzieć.
Ja bardzo ciepłolubna jestem, jednak tam myślałam, że zejdę z tego świata. Pomimo parasolki, polewania się non stop zimną wodą mineralną, dostarczaną przez krążących po polu sprzedawców, w pewnym momencie miałam przed oczami ciemność i zero powietrza do oddychania. Pięćdziesięciostopniowy upał to naprawdę nie są żarty. Syreny karetek słyszeliśmy tego dnia wiele razy.
Największy tłum gromadzi się około południa, ponieważ o 12.00 zaczyna się przedstawienie drogi krzyżowej w wykonaniu aktorów.
Całość jest prezentowana na telebimie dla tej części tłumu, która stoi za daleko, żeby spektakl oglądać na żywo.
Aktorzy odgrywają sceny drogi krzyżowej Jezusa. Są Rzymianie, jest Matka Boska, jest święta Weronika, jest święty Szymon, są jakieś inne postacie, których moja ograniczona znajomość religii nie pozwoliła zidentyfikować. Finalną sceną jest oczywiście ukrzyżowanie Jezusa z dwoma łotrami.
Cały czas to ciągle przedstawienie, bez wbijania gwoździ w ciało. Jezus strasznie krzyczał do przyczepionego do twarzy mikrofonu a Rzymianie mieli w rękach prawdziwe młotki jak z Praktikera, jednak gwoździe wbijali między palce. Jezusa na krzyżu utrzymywały sznurki.
Dopiero po zdjęciu z krzyży aktorów zaczynają się ukrzyżowania prawdziwych pokutników.
Jeżeli chcecie zobaczyć te prawdziwe ukrzyżowania z bliska i zrobić zdjęcia gwoździ w ludzkich kończynach to radzę przybyć na plac najwcześniej o 13.30. W tym roku pierwszy autentyczny męczennik dotarł ze swoim krzyżem dopiero jakoś po 14.00. Wtedy tłum forsuje płotki i staje już w bezpośredniej bliskości krzyży, żeby zrobić jak najlepsze zdjęcia. Służby porządkowe nie interweniują. My mieliśmy już tak serdecznie dość upału, że nie pchaliśmy się na to show ‘z bliska’. Obejrzeliśmy pierwszego męczennika jedynie z odległości. W przeciwieństwie do Jezusa – aktora nie krzyczał w ogóle. Albo był już bardzo zmęczony swoją drogą krzyżową w tym upale, albo był w jakimś religijnym transie, albo to prawda, że są po środkach odurzających.
Zastanawialiśmy się ile w tym pokazówki, a ile rzeczywistej wiary. Wielki Tydzień dla San Fernando to na pewno ogromny przychód z turystyki. Doszliśmy jednak do wniosku, że przesadzamy z podejrzliwością. Dla pokutników ten rytuał jednak coś znaczy, a sami Filipińczycy podchodzą do religii i świąt wielkanocnych z jeszcze większym zaangażowaniem niż Polacy. Zdeklarowanych chrześcijan jest tam ponad 90%.
Wracając z tysięcznym tłumem przez wioskę do punktu parkingu riksz widzieliśmy jeszcze kolejnych ‘Jezusów’ niosących swoje krzyże, więc ukrzyżowania trwały jeszcze pewnie dobrych parę godzin. Wszystko zależy zapewne od liczby chętnych danego roku.
Czy warto się fatygować pół świata na filipińskie ukrzyżowania? WARTO! Na pewno nie jest to msza święta tylko bardziej festyn. Nie podpisuje się pod tym katolicki kler. Jednak jest to wydarzenie jedyne w swoim rodzaju i każdy może je przeżyć na swój własny sposób. Było to naprawdę bardzo egzotyczne zjawisko, pomimo że religia przecież nasza swojska.
Resztę dnia spędziliśmy pod wiatrakiem w jedynej otwartej knajpie przy Bazylice, czekając na rozpoczęcie wieczornej procesji wielkopiątkowej. Znamienita większość zachodnich turystów przyjeżdża na ukrzyżowania z Manili i nie zostaje na noc w San Fernando. My polecamy zostać ze względu właśnie na tą procesje. Wydarzenie jest znacznie bardziej nastrojowe. Tłum ludzi idzie w skupieniu ulicami miasta trzymając w dłoniach zapalone świeczki.
Podążali za wiezionymi na wózkach przystrojonymi i oświetlonymi figurkami świętych patronów. Każda lokalna społeczność przygotowuję swoją figurkę. Niektórzy ubrani są w specjalne koszulki informujące jaką parafię reprezentują, niektórzy dźwigają na plecach krzyże. Atmosfera jest bardzo podniosła.
Przeszliśmy się razem z nimi i rzeczywiście poczuliśmy klimat świąt Wielkiej Nocy.
Po procesji szybka kolacja z ulicznego straganu.
I udajemy się do naszego burdeliku. Jutro wracamy do Manili z tym samym kierowcą, który nas tu przywiózł.
San Fernando – Manila
26 marca 2016
Z San Fernando nasz 'Indianin’ zawiózł nas prosto do Manilskiego Oceanarium, gdzie spędziliśmy cały dzień zabijając czas w oczekiwaniu na wieczorny samolot do Bangkoku.
Plecaki zostawiliśmy w bezpłatnej przechowalni na terenie kompleksu i wyruszyliśmy na zwiedzanie. Oceanarium, jak każde porządne oceanarium, miało wszystko czego oceanarium potrzeba, żeby było porządne. Były egzotyczne ryby
podwodne tunele
meduzy
Manty, które mogliśmy nawet pogłaskać.
Jednak oceanarium w Manili oferuje trochę więcej niż inne, wcześniej przez nas odwiedzone, dlatego szczerze polecamy. Wykupiliśmy najdroższe opaski all inclusive i nie żałujemy. Liczba atrakcji była wystarczająca na cały dzień.
Można wykupić różne kombinacje wejściówek. Jeżeli miałabym polecić to, czego nie było w pakiecie podstawowym (czyli podwodny tunel, ryby i …. nie pamiętam co jeszcze) a czego nie wolno ominąć, to akwaria z meduzami. Światła zmieniały się co kilka minut, podświetlając stworzonka dostojnie poruszające się w swoich tubach.
Niektóre wyglądały jak mózg Barta Simpsona
Była też wystawa gadów, płazów, robali, żab
Najbardziej bekowa ze wszystkich wystaw była Zimowa Wioska! Stał tam bardzo koślawy bałwan ze sztucznego śniegu, z którym wszyscy lokalni turyści sobie robili zdjęcie. Dla nich to jest największa egzotyka.
Temperatura zerowa, więc dali nam kubraczki, żebyśmy nie zamarzli. Zaleźli się też lokalni twardziele, którzy wchodzili bez. Pewnie chcieli się przekonać, jak się odczuwa taką temperaturę.
Były pingwiny
Na basenie odbywają się przedstawienia: sztuczki delfinów, tańce lwów morskich, wygłupy fok.
Oprócz atrakcji przyrodniczych są restauracje z widokiem na morze serwujące zarówno lokalne jaki i zachodnie dania. My najbardziej ucieszyliśmy się ze sklepów z lokalnymi produktami i pamiątkami, tak zwanymi House of Polvorlon. Do tej pory nie mieliśmy gdzie ich kupić i pogodziliśmy się już z faktem, że będziemy musieli za nie słono zapłacić na lotnisku. A tu proszę: lokalne cukierki i ciastka w wszystkich możliwych odsłonach, suszone owoce, drzemy z mango, filipińskie kawy, miski, miseczki, wyroby z drewna i tekstylia. No to kłopot z głowy. Porównując potem ceny tych samych produktów na lotnisku to była bardzo dobra decyzja.
Z oceanarium o umówionej porze odebrał nas znowu nasz Indianin i zawiózł na lotnisko z małym przystankiem po drodze na spróbowanie lokalnego filipińskiego przysmaku: Baluta. Balut to kilkunastodniowy, jeszcze niewykluty, ugotowany kurczaczek.
Ja się nie odważyłam spróbować. Monsz i jego siostra owszem.
Twierdzą, że smakuje jak rosół i jest OK., pomimo, że kurczaczek ma już nóżki, skrzydełka, główkę i wszystko inne, co kilkunastodniowy ptaszek zdążył sobie wykształcić. Było to godne zwieńczenie Wielkanocnych Świąt 2016!
Na koniec jeszcze mała przygoda: okazuje się, że 'Indianin’ zawiózł nas nie na to lotnisko co trzeba! Jednak nie zdążył za daleko odjechać, gdy odkryliśmy naszą pomyłkę. Zadzwoniliśmy, wrócił po nas i odwiózł na to właściwe bez żadnych dopłat. Złoty człowiek! Wracamy do Bangkoku.
Podsumowując: największy problem w podróżowaniu po Filipinach to odległości i poruszanie się między wyspami. Zmarnowaliśmy na to w sumie dobrych kilka dni z i tak wyjątkowo krótkiego jak na nas pobytu. Nie ważne, czy lata się samolotami, podróżuje promami, czy wybiera łodzie motorowe. Próbowaliśmy wszystkiego. Wszystko trwa! Taką cenę trzeba zapłacić, jeżeli chce się zobaczyć jak najwięcej. Archipelag Filipiński składa się z ponad siedmiu tysięcy wysp. My w dwa tygodnie postawiliśmy nasze nogi na dziesięciu: Luzon, Cebu, Lapu Lapu, Bohol, Panglao, Balicasag, Camiguin, Mantigue, Pamilacan i Virgin Island (jeżeli tą łachę piachu można w ogóle wyspą nazwać, ale w nazwie ‘island’ dumnie figuruje, więc wymieniam, żeby podbić statystyki).
Filipiny, z 92 milionami mieszkańców, są na 12 miejscu pośród najbardziej zaludnionych krajów świata, co przekłada się na całe 92 miliony uśmiechów i chętnych do pomocy ciekawskich ludzi, którzy naprawdę bardzo uprzyjemniają czas spędzony w ich kraju. Doświadczenie ich bogatej kultury, tradycji i obyczajów na wagę złota.
Czytając wcześniej o archipelagu byliśmy przekonani, że będzie przeciętnie, może nawet nudno i nic nas nie zaskoczy. Większość turystów pisze o słabych plażach, brudnych i głośnych miastach, niesmacznym jedzeniu i drożyźnie jak na azjatyckie standardy. Pewnie tak też jest. Trzeba wiedzieć, gdzie jechać i na co się nastawić a nikt nie wyjedzie rozczarowany. No cóż, nie wszystkie plaże, które odwiedziliśmy, nas powaliły, tylko kto leży na plaży mając w zasięgu takie piękne rafy!
Miasta staraliśmy się omijać szerokim łukiem, chociaż dwa dni spędzone w Manili będziemy wspominać bardzo dobrze.
Owoce morza obłędne! Ceny takie jak w Polsce z lekkim przegięciem cen piwa, które kosztowało prawie tyle co 0.7 litra lokalnego rumu czy brandy.
I gdzie indziej można spotkać się oko w oko z wyrakiem czy przydacznią olbrzymią.
Dementuję więc negatywne opinie o tym kraju. Ja osobiście mogłabym wrócić jeszcze dziś.
Koniecznie na dłużej.