
Camiguin
Filipiny Artykuły
Wyraki. Zwierzątka o największych oczach na świecie
Filipińskie igrzyska – walki kogutów
Camiguin Dzień po Dniu
Bohol, Jagna – Camiguin
18 marca 2016
Na wyspę Camiguin dostajemy się promem z miejscowości Jagna na wyspie Bohol.
Wyspa ma w obwodzie jedynie jakieś 60 km, mieści aż siedem wulkanów, całe mnóstwo gorących źródeł, kilka wodospadów i przepiękne rafy koralowe, położone tuż przy swoich brzegach.
Naszym zdaniem OBOWIĄZKOWY punkt programu podróży po Filipinach.
Po lekkich trudach znajdujemy zakwaterowanie, które przypada nam do gustu: Myrna Cottage.
Jest mało znane lokalnie, więc lepiej naprowadzić kierowcę na znacznie bardziej popularny Sky Dive, znajdujący się tuż za płotem.
Są tu super proste, aczkolwiek wygodne bambusowe domki.
Plaży nie ma. Morze, chociaż metr za płotem, dostępne jedynie po drabince z betonowego brzegu.
Restauracji też nie posiada, więc śniadania niestety tylko w sąsiadującym Sky Dive. Niestety, bo trzeba na nie zarezerwować jakieś półtorej godziny. Obsługa słowo ‘maniana’ zapewne potrafi odmienić przez wszystkie przypadki i języki świata.
Miejsce ogólnie przedziwne. Na terenie znajduje się wypasiona, prywatna rezydencja i sześć bambusowych chatek w wypielęgnowanym co do milimetra ogrodzie.
Wszystkim opiekuje się lokalne młode małżeństwo z dzieckiem (pani urodziła tydzień przed naszym przyjazdem, a zasuwała codziennie z mopem i miotłą!). Spali na glebie, na materacach w holu rezydencji. Recepcji nie było. Z salonu, gdzie spisywali nasze dane z paszportów, prowadziły schody na piętro jak u Carringtonów. Sąsiadująca kuchnia i jadalnia urządzona z niespotykanym, jak na Azję, rozmachem. Ewidentnie czyjaś super burżujska wakacyjna chata.
Te sześć turystycznych chatek pewnie utrzymywali na ‘opłaty’.
Bardzo polecamy.
Kilkadziesiąt metrów dalej jest czarniutka, wulkaniczna, jednak bardzo szeroka plaża
Było czysto i wygodnie, aczkolwiek w nocy grasowały szczury. Jeżeli w domku nie trzyma się nic do jedzenia nie czują się zaproszone. My nic nie mieliśmy, więc nas zignorowały. Niestety niektórych z naszej ekpiy odwiedziły i wyniosły zapasy.
Na kolację jedziemy taksówką zamówioną dla nas przez obsługę do poleconej przez nich pizzerii, spory kawał od Myrna Cottage. Wszystko inne jest już o tej porze zamknięte.
Kończymy jeść, bardzo smaczną zresztą, pizzę po 23ciej. Taksówek pod knajpą już brak. Wyspa wydaje się być totalnie wyludniona. Zaczynamy iść piechotą, ale na szczęście zaczepiają nas lokalesi na skuterkach oferując podwózkę. Uff. Musielibyśmy iść dobrych parę kilometrów.
Podwiezieni, aczkolwiek i tak zmęczeni, idziemy natychmiast spać.
Camiguin
19 marca 2016
Rano śniadanie w Sky Dive zajęło nam grubo ponad dwie godziny!!! Zanim pojawiła się znudzona pani, zanim przyjęła zamówienie, zanim przyniosła po kolei w odstępach kilkudziesięciominutowych dania i napoje zrobiło się juz prawie południe. Ale co tam, przecież w Azji jesteśmy 😀
Wypożyczamy skuterki za pośrednictwem obsługi naszych domków. Najpierw chcą nam wcisnąć prawdziwy motor, ze sprzęgłem , skrzynią biegów i tak dalej. Nikt z nas się nie odważa. Organizują nam więc proste skuterki: tylko kluczyk, gaz i hamulec.
Jedziemy na objazd wschodniej części wyspy. Ogólnie dookoła Camiguin prowadzi jedna główna droga. Ruch na niej praktycznie żaden. Jedzie się bosko.
Naszym celem dziś jest Giant Clums Sanctuary położone na południowym krańcu wyspy.
To jedno z niewielu miejsc na ziemi, gdzie można obejrzeć najwieksze małże świata w ich naturalnych warunkach bytowania. Są to tak zwane przydacznie olbrzymie.
Najpierw dopadają nas panie oferujące obiad po zwiedzeniu sanktuarium. Oczywiście, że chcemy. Pani prowadzi nas do kuchni, gdzie wybieramy sobie świeżo złowioną rybę. Pojęcia nie mamy co to, ale jest ładna w kropeczki i ma nawet uśmiech na pyszczku. Bedzie dla nas gotowa za półtorej godziny ponieważ tyle mniej więcej trwa zwiedzanie.
Potem przejmuje nas przewodniczka, która najpierw pokazuje nam maluśkie, kilkucentymetrowe przydacznie w akwariach, opowiada jak żyją i jak się rozwijają.
Następnie kolejny przewodnik prowadzi nas do morza. Tu najpierw kluczymy między mniejszymi przydaczniami ‘zaparkowanymi’ przy brzegu. Tu się rozwijają. Jedna bezczelnie pierdnęła nam prosto w twarz! Następnie z maskami i fajkami płyniemy obejrzeć te kolosalne, półtorametrowe, leżakujące na głębokości pięciu metrów. Widoczność jest genialna.
Przydacznie są niesamowicie kolorowe. Niestety nie mamy odpowiedniego sprzętu, żeby te kolory wydobyć i oddać na zdjęciach.
Nasz przewodnik daje nura i je drażni. Słyszeliśmy historie, że podrażnione potrafią się zamknąć i uwięzić śmiałków aż do ich utonięcia. Czy to prawda nie wiemy. Ale super poparzeć, że te gigantyczne muszle naprawdę żyją! Jak przewodnik je sprowokował zamykały się albo prychały zgromadzonym w ciele… powietrzem???
Cała nasza wodna wyprawa trwała ponad godzinę. Woda nie była wcale taka ciepła, więc warto mieć pianki. Przynajmniej takie zmarźlaki jak ja. Reszta towarzystwa przyjęła moje sine usta kompletnie bez zrozumienia.
Po wyjściu z morza idziemy na zamówioną wcześniej rybę. Jest po prostu GENIALNA!
Wracamy nie od razu główną drogą. Trochę przez przypadek. Mówiąc wprost: zabłądziliśmy. Ale jaki to był cudowny przypadek.
Przejazd przez okoliczne wioski to doświadczenie nie do pobicia. Trwa Wielki Tydzień i przygotowania do Wielkanocnych procesji. Wszędzie, rozbawiona lokalną whiskey społeczność, montuje bambusowe rusztowania na potrzeby drogi krzyżowej. Wszędzie gra muzyka. Wszyscy (a jakże!) śpiewają.
Wszyscy machają do nas z pozdrowieniami i wyglądają na prze-szczęśliwych, gdy odpowiadamy tym samym. Ja, panikara skuterkowa numer jeden, przełamałam się tu i nawet przestałam kurczowo trzymać się Sebcia, odmachując do lokalesów.
Jak tylko zatrzymujemy się na rozstajach już spieszy z pomocą spory tłumek, żeby wskazać drogę, pomóc zapalić światła, zapytać skąd jesteśmy i tak dalej.
Warto było się trochę zgubić i zjechać z głównej drogi, żeby tego doświadczyć. Nawet pomimo wertepów i odcinkowego braku asfaltu. Wracamy już w totalnych ciemnościach. No cóż znowu otwarta jedynie pizzeria…
Camiguin
20 marca 2016
Rano, z konieczności nie z wyboru, śniadanie w Sky Dive. Znowu trwa zdecydowanie za długo. Tylko jakie mamy inne wyjście? Chyba tylko głodować…
Zaczepia nas też lokales z propozycją zabrania nas na widowisko narodowego filipińskiego sportu: walk kogutów. Sami byśmy na to nie wpadli, jednak skoro sam nas znalazł, to grzech nie skorzystać. Umawiamy się z nim na następujący deal: każdy z nas postawi 1000 pesos na jego koguta. Jeżeli kogut wygra dostajemy pieniądze z powrtotem, jeżeli przegra, my też przegrywamy nasze pieniądze. W ramach układu lokales zobowiazuje się też przeprowadzić nas przez cały seans i wytłumaczyć o co w tym, egzotycznym dla nas, sporcie chodzi.
Skuterki musimy oddać, zgodnie z umową, dopiero o 14.00. Wynajęliśmy je na 24h. Więc przed igrzyskami wyruszamy jeszcze zwiedzić zachodnią część wyspy.
Celujemy w Sunken Cementary.
Widoki po drodze są poprostu przepiękne. Droga prowadzi wysoko nad morskimi falami. Ruchu nie ma praktycznie wcale. Jedzie się bosko.
Zatrzymujemy się najpierw przy drodze krzyżowej ulokowanej na zboczach starego, nieczynnego wulkanu w prowincji Catarman.
Wzorowana jest na drogę krzyżową wzgórza Golgoty
W Wielki Czwartek i Piątek mieszkańcy pokonują tą trasę w górę i w dół.
Najczęściej, tak jak my, poprostu piechotą. Ci bardziej pokutujący na kolanach. Dewoci dźwigają na ramionach ciężkie, drewniane krzyże.
Figurki wszystkich 14 stacji są naturalnych rozmiarów człowieka. Napisy tylko po filipińsku. Chyba zdaliśmy egzamin z nauki religii odgadując tytuły każdej ze stacji.
Widok z ostatniej stacji (jeszcze nie na szczycie wulkanu) oszałamiający.
Erupcja Starego Wulkanu i towarzyszące trzęsienie ziemi w 1871 roku zatopiły pobliskie miasteczko i cmentarz. Od tego czasu obrosły przepięknym koralem. To nasz kolejny punkt wycieczki.
Biały krzyż to rekonstrukcja oryginału leżącego obecnie na dnie morza.
Żeby tam posnorklować trzeba wynająć przewodnika z Biura Informacji Turystycznej. Jest on obowiązkowy i bardzo wskazany. Pokazał nam najpiękniejsze miejsca podwodnego królestwa, do których sami byśmy pewnie nie trafili. Dodatkowo ma ratowniczą bojkę i w razie czego służy pomocą. Szlak nie jest krótki, więc warto mieć bojkę w zanadrzu. Snorklowaliśmy z nim prawie dwie godziny. Już ledwo miałam siłę machać ramionami. Dodatkowo są tam niesprzyjające prądy.
Różnorodność raf tak blisko brzegu i tak płytko (średnio 180 cm) po prostu nas powaliła. Widoczność świetna!
Widzieliśmy tu też ponownie przydacznie. Trochę mniejsze niż w Giant Clums Sanctuary, ale za to na tak małej głębokości obejrzeliśmy je sobie w każdym szczególe. Prześliczne! Zmachałam się mocno opływając cały szlak. Justa w płetwach nie zmęczyła się prawie wcale. Prądy są tu mocne. Warto wypożyczyć płetwy.
Wracamy o 14.00, żeby odstawić skuterki. Jeseśmy też umówieni z lokalesem, który ma nas zaprowadzić na walki kogutów. Już na nas czeka. Najpierw zaprasza nas do swojego obejścia, gdzie pokazuje swoje koguty i warunki w jakich mieszkają.
Każdy kogut ma osobny teren. Nie mogą się ze sobą spotykać. Izolacja wzmaga ich terytorialność i poczucie bycia tym najważniejszym kogucikiem. Lepiej potem walczą.
Kogut, którego obstawiliśmy, nie wygląda na rasowego fajtera, jednak piórka ma błyszczące i bardzo zadbany jest.
Pan ładuje nas i koguta do lokalnego autobusu. Autobus jest już tak załadowany lokalesami, że na początku odmawiamy dołączenia twierdząc, że się absolutnie nie zmieścimy. Jednak po krótkiej wymianie zdań pasażerowie się ‘przeorganizowują’ i robią miejsce dla białych kobiet i właściciela z kogutem.
Seb i Marek podczepiają się do tyłu pojazdu stojąc na zderzaku. Ich się już naprawdę nie dało wcisnąć.
Dojechaliśmy jednak wszyscy w jednym kawałku. Na miejscu kupujemy bilety na teren z kogucią areną. Nasz pan przewodnik przeprowadza nas po wszystkich etapach kogucich walk.
Najpierw odbywa się parowanie kogutów. Właściciele kogutów razem z organizoatorami igrzysk sprawdzają czy przyprowadzone danego dnia koguty są podobnej wagi i postury, żeby walka była wyrównana. Panowie właściciele wydają się podchodzić do tej czynności bardzo poważnie.
Nasz kogut początkowo nie może znaleźć przeciwnika. Jest znacznie mniejszy niż przyprowadzone przez innych okazy. Przez chwilę obawiamy się nawet, że nie zawalczy. Jednak po kilkunastu minutach znalazł się odpowiedni gabarytowo rywal i zostaje zakwalifikowany.
Panowie zanoszą oba ptaki do pomieszczenia, w którym doczepiane są im do łapy sztylety. To nimi zadaje się ciosy przeciwnikowi.

Walki kogutów. Przygotowanie koguta do walki. Walizka ze sztyletami, które są przymocowywane do łap kogutów
Przed samą walką właściciel usuwa ze sztyletu plastikowy ochraniacz.
Idziemy na arenę, gdzie zaczęły się już walki innych kogutów.
Pierwsza walka trwa dosłownie 10 sekund. Śmiertelny cios sztyletem decyduje o wygranej. Pan zamiata z areny pierze. Scena gotowa już na kolejne starcie.
W końcu do boju staje nasz zawodnik.
Najpierw odbywa się tak zwany ‘boxing’, czyli koguty, trzymane przez właścicieli, dziobią się w kark, żeby podnieść wzajemną agresję i motywację do walki.
Następnie właściciele, trzymając koguty za ogony, napuszczają je wzajemnie na siebie.
Na widowni zaczynają się wtedy bardzo emocjonalne zakłady. Panowie obstawiają swoich faworytów. Podchodzą do sprawy bardzo poważnie. Z tego hazardu utrzymują często całe rodziny.
Nie wiem jak zbieracze ofert nad tym panują. Krzyczy na raz jakieś dziesiąt chłopa, wszystko bardzo chaotyczne, bardzo szybkie, bardzo niezorganizowane. Jednak widać działa.
Następnie koguty ustawia się za dwoma równoległymi liniami namalowanymi na arenie i puszcza już mocno rozjuszone do walki.
Walka jest bardzo wyrównana. Nasz kogut bardzo długo daje radę.
Podczas walki nie pada jednak śmiertelny cios. Właściciele biorą wtedy koguty w ręce, ustawiają naprzeciw siebie i prowokują większą agresję. Wygrywa ten, który jeszcze ma w sobie tyle siły, żeby dziobnąć drugiego. W taki sposób nasz kogut niestety przegrywa. Przeciwnik dziobnął pierwszy.
Ten okrutny sport jest bardzo ważną częścią niedzielnego spędzania czasu Filipińczyków. Przychodzą tam całe rodziny. Infrastruktura przygotowana do pozostania na długie godziny. Są restauracyjki, handel młodymi kogucikami, lody i zabawki dla dzieci. Wszyscy bardzo przejęci i zaangażowani. Byliśmy tu jedynymi białasami, dlatego jestem przekonana, że uczestniczyliśmy w prawdziwym lokalnym wydarzeniu kulturowym, a nie w pokazie zorganizowanym pod turystów.
Naszego pokonanego koguta odnoszą na bok na zszywanie. Na żywca. Wielka igłą i kolorową nitką. Może jeszcze kiedyś dojdzie na tyle do siebie, żeby stanąć znowu do walki. A może od razu skończy w garnku?
Uprzedzając zarzuty, że wzięliśmy udział w zwierzęcej masakrze to koguty przed walką mają tu życie jak w Madrycie. Dba się o nie nieporównywalnie lepiej niż o kurczaki mielone na parówki w cywilizowanej Europie trzymane w klatkach po sto sztuk na metr kwadratowy. Są dobrze karmione i zwykle biegają po obejściach luzem lub są przywiązane na długich sznurkach do drzew. Izoluje się je tylko od innych kogutów-konkurentów.
Po tym doświadczeniu nie dziwi nas już fakt, że w każdej wiosce czy miasteczku na Filipinach do każdego niemal drzewa przywiązany jest jakiś wypasiony i zadbany, błyszczący kogut. Kogut to inwestycja. Rodziny dbają o nie często bardziej niż o własne dzieci.
Czy turyści przyjdą, czy nie, takie niedzielne igrzyska będą miały miejsce. Nie uczestnicząc i tak tego nie zmienimy. Chociaż muszę przyznać, że mały niesmak mieliśmy, przyczyniając się naszymi pieniędzmi do tego krwawego sportu.
Ostatnią atrakcją tego dnia było snorklowanie na pobliskiej wysepce Mantigue.
Turystycznie jak na Balicasag, jednak zarówno rafy jak i plaże znacznie piękniejsze. Dodatkowo przepięknie widoki na wulkany Camiguin. Już późnym wieczorem wracamy do naszej wioski.
Camiguin to nasza ulubiona filipińska wyspa.
Camiguin – Bohol- Pamilican
21 marca 2016
Czas już niestety opuścić piękne Camiguin. Ale czy jej nazwa nie przypomina brzmieniem zwrotu ‘come again’? Nam bardzo!
Póki co wracamy promem na wyspę Bohol.