Bohol
Filipiny Artykuły
Wyraki. Zwierzątka o największych oczach na świecie
Filipińskie igrzyska – walki kogutów
Bohol Dzień po Dniu
Panglao – Bohol
17 marca 2016
Rano nasz zorganizowany poprzedniego dnia kierowca już czeka w naszym hoteliku. Pomaga nam zaniesć bagaże do zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej busika. Nasz hotelik leży w strefie, w której ruch samochodowy jest zakazany, więc musimy dojść do szlabanu, na wysokości restauracji, w której wyrzucił nas kierowca pierwszego dnia.
Najpierw jedziemy do Bohol Bee Farm, kompleksu hotelowego poleconego przez przyjaciółkę jeszcze w Polsce.
Serwują tu filipińskie smakołyki z eko upraw, które sami prowadzą. Rzeczywiście na terenie kompleksu wszędzie znajomo wyglądające działeczki z marchewką, kapustą, sałatą, ziołami. Są też ule. Produkują tu własny miód.
Szkoda, że byliśmy już po śniadaniu i jeszcze nie zdążyliśmy zgłodnieć. Skuliśmy się tylko na ekologiczne lody. Są w smakach co najmniej przedziwnych.
Ja zamawiam chrzanowe. Przepyszne! Mój monsz durianowe (fuj!) ale lubi. Reszta ekipy tez bardzo chwali wybrane smaki. Spijamy kawę na podeście z widokiem na morze.
Wyruszamy w kierunku Bamboo Bridge w miejscowości Sevilla rozciągającym się nad rzeką Loboc.
Atrakcja polega właściwie na tym, żeby przejść się z jednego brzegu na drugi i z powrotem po bardzo chybotliwym mostku z bambusowych gałęzi.
Tego nawet nie mieliśmy w planach. Ale było po drodze i nasz kierowca uznał, że nam się spodoba. W sumie miał rację. Okoliczności przyrody piękne.
Zabawy na mostku też trochę było. Mocno chybotało, szczególnie, gdy dołączy się więcej spacerowiczów przebierających nogami każdy w swoim tempie. Jednak przeszłam tam i z powrotem dość pewnym krokiem, bo most był jednak trochę oszukany. Niby bambusowy, ale całą konstrukcję utrzymywały solidne, metalowe linki. Bez porównania z Canopy Walkway w malezyjskiej dżungli, skąd na miękkich nogach zawróciłam w połowie drogi.
Następnie przejeżdżamy przez słynny tu mahniowy las, zasadzony w całości ręką człowieka: Loboc man-made mahogany forest. To właściwie zwykła droga, podobna do wielu, jakie przemierza się w Polsce, tylko ten mahoń. W końcu jedno z najdroższych drzew na świecie.
Kolejną atrakcją jest lunch na pływającej restauracji na tratwie po rzece Loboc.
Pakujemy się na bardzo turystyczną tratwę. Same białasy i … lokalne wyjce. Nawet na tratwie! Mają prąd, keybordy, gitary elektryczne i mikrofony. No to sobie nie zjemy w spokoju. Za to jedzenie wyśmienite.
Okoliczności przyrody przepiękne. Po obu brzegach rzeki soczysta zieleń, ciągnąca się na kilkaset metrów w górę. Szkoda, że nie możemy się podelektować ciszą i śpiewem ptaków. Nie mniej jednak bardzo polecamy tą atrakcję.
W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy drewnianej platformie zbudowanej przy stromym, zielonym brzegu, gdzie ubrane w lokalne stroje i zaopatrzone w lokalne instrumenty Filipinki rozpoczynają swój folklorystyczny występ.
Są też lokalne tańce i zabawa z bambusowymi patykami, między którymi trzeba przejść bezkolizyjnie, a którymi cały czas ruszają ich animatorzy.
Odważa się na to wyzwanie młody Niemiec z naszej tratwy. Natomiast Justa zakupuje od pań zielone ukelele. No to do końca wyjazdu będziemy mieli swój własny wyjąco-brzdąkający zespół 😀
Kolejnym punktem wycieczki jest Corella i Centrum Badań i Rozwoju Trasjerów, czyli maluśkich, uroczych małpek z ogromnymi oczkami. Małpki żyją jedynie na Bohol, indonezyjskiej Sumatrze i w Malezji, na bardzo okrojonym terenie. Są wielkości pięści dorosłego człowieka.
Tu, na Bohol, zorganizowano Sanktuarium, w którym pomaga się im przeżyć, rozmnażać i ocalić, ponieważ jest to gatunek zagrożony wyginięciem.
Na terenie Sanktuarium poruszamy się po wyznaczonych ścieżkach w asyście strażników pilnujących spokoju mapłek. Pilnują odwiedzających, żeby rozmawiali jedynie szeptem, nie używali lamp błyskowych przy robieniu zdjęć i wskazują ukrywające się w liściach trasjery.
Widzimy trzy mapłeczki drzemiące na osobnych, oddalonych od siebie drzewach. Nie są to zwierzątka stadne, zwykle trzymają się najwyżej parami. Są tak malutkie, że bez pomocy ich opiekunów, pewnie byśmy ich nawet nie dostrzegli.
Grasują w nocy, w dzień śpią. Nie można ich budzić ani straszyć. Dlatego na naszych zdjęciach oczy mają właściwie bardziej zmrużone niż otwarte. Jednak mnie wzruszają najbardziej ich malusieńkie paluszki, którymi oplatują konary. Takie ludzkie jakieś bardzo…
Bardzo ważne jest, żeby przyjechać właśnie do tego ośrodka zobaczyć małpki. Rozmawialiśmy z chłopaczkiem, którego kierowca z portu Tagbilaran zawiózł do jakiejś zaprzyjaźnionej farmy, gdzie w restauracji właściciel miał klatkę z bardzo smutnymi trasierami. Chłopaczek na Bohol przyjechał z Cebu promem jedynie na jeden dzień i dał sobie wmówić, że do Sanktuarium jest za daleko. Tak na prawdę to 14 km w jedną stronę. Zdjęć nie zrobił dla zasady. W restauracji tez nic nie zamówił. Jednak stracił troche cennego czasu. Koniecznie trzeba pokazywać taksiarzom konkretne miejsce na mapie, gdzie chcemy trasiery odwiedzić.
Po spacerze po Sanktuarium jedziemy do sztandarowego punktu wycieczek na Bohol: Czekoladowych Wzgórz. Wchodzimy tam na platformę z widokiem na to osobliwe zjawisko.
Czekoladowe wzgórza to niemal idealnie półkoliste pagórki rozlokowane na obszernej polanie. Jest ich ponad 1700! Widok prawie tak dziwny jak równina dzbanów w Laosie. Aż się wierzyć nie chce, że natura sama zorganizowała sobie takie dziwactwo.
Nazwa pochodzi ponoć od koloru trawy w porze suchej, która jest mocno brunatna. Gdy my odwiedzamy to miejsce wzgórza są pięknie zielone, więc mi bardziej przypadła do gustu historia, że te dziwne półkule przypominają po prostu bombonierkę z czekoladkami.
Bardzo żałuję, że nie mozem się wdrapać na którąś z nich. Widzimy lokalesów łażących po nich, więc zakazu zapewne nie ma. Jednak my nie mamy na to czasu.
Musimy jechać już w stronę naszego dzisiejszego noclegu, czyli plaży Anda i zwolnić naszego kierowcę. Chłopak jeszcze musi wrócić do domu na Panglao.
Znaleźliśmy tam w necie One Peace Beach Resort, gdzieś na odludziu, z wyglądającą bosko plażą i fajnymi domkami.
Okazuje się, że prowadzi go totalnie zakręcony finlandzko-francusko-filipiński zespół. Jak przyjeżdżamy grają sobie w kulki i ani myślą się nami od razu zainteresować. Jednak biznesowo jakoś dają radę. Tylko miejsce sprzedaje się zapewne samo: trzy prywatne plaże, rafy na wyciągnięcie ręki, widoki oszałamiające, cisza i spokój.
Po posesji biegają bardzo przyjacielskie, zadbane psiaki. Tak machają ogonami na nasz widok, że człowiek ma wrażenie, że zaraz odlecą!
Posesja jest super spokojna i swojska. Duży, zielony teren ogrodzony od hałasów (no może oprócz budujących się nowych bungalowów), plaża pusta i piękna.
Podoba się nam tu.
Zakręceni właściciele nie uaktualnili grafiku w sieci. No więc cudem mamy dwa domki na jedną jedynie noc, Justa postanawia spać w dormie, a raczej na bambusowych, otwartych podestach nad samym morzem.
Zamawiamy kolację i piwo. Brakuje składników. Jeden z zakręconych właścicieli musi jechać na skuterze do miasta po zakupy. Są tak nieporadni, że aż słodcy w tym całym rozgardiaszu. Jeżdża do miasta potem jeszcze dwa razy. Cały czas czegoś brakuje…
Okoliczności przyrody cudowne!
Znacznie bardziej nam się podoba niż na mega turystycznym Panglao. Tu jakaś zorganizowana komuna prowadzi sobie swój wymarzony, póki co, tryb życia. Robią sobie sjestę, kiedy chcą (goście i ich kasa nie są widocznie najważniejsi). Żeby zamówić piwo, musmy czekać, aż ktoś się pojawi w otwartej na wszystkie strony świata, przez nikogo niepilnowanej kuchni. Na kolacje czekamy chyba ze dwie godziny. Najpierw oczywiście muszą jechać na zakupy, potem przygotować, plus ich wrodzony luz.
Ale jest szum morza, piwo na pierwszą kolejkę mieli, aż tacy głodni nie byliśmy.
Zachód słońca przepiękny.
Po zmroku przy zestawionych na środku trawnika stołach zbierają się wszyscy goście i właściciele na codziennym BBQ. Tu już się robi hałas. Pojawia się też głośna muzyka z głośników wystawionych przed kuchnie i coraz głośniejsze rozmowy. Na szczęście nie ma karaoke i lokalnych wyjców. Są za to świeczki w plastikowych butelkach po wodzie i same podróżnicze świry. Rozmowy o podróżach były bardzo zajmujące.
Musimy jednak jutro niestety stąd wyjeżdżać. Brak wolnych miejsc. Chcemy jeszcze posiedzieć chwilę na plaży, więc opuszczamy rozbawione towarzystwo i wieczór kończymy w uroczych bambusowych wiatach na skałach.
Bohol, Anda Beach – Jagna
18 marca 2016
Rano jemy śniadanie w bambusowych wiatach nad brzegiem prywatnej plaży. Obsługuje nas bardzo rozgarnięta Francuzka. Ciekawe, czy jest dziewczyną któregoś z wczoraj poznanych oszołomów, którzy o tej porze jeszcze smacznie śpią po wczorajszym baletowaniu, czy tylko wspólniczką trzymającą ten biznes w kupie. Zupełnie nie pasuje do zakręconego towarzystwa.
Zamówiony wczoraj jeep do portu w Jagna u zakręconego Oliviera nawet przyjeżdża o czasie. Jednak Olivier orientuje się, że zamówił go dla zbyt wielu gości… Co z niego za gość!
Samochód jest przeznaczony do przewozu pięciu pasażerów. Kierowca przyjeżdża z żoną. Z naszą piątką pakują się jeszcze trzy osoby! Ostatecznie jakoś się mieścimy. My lądujemy na pace z plecakami pozostałych trzech pasażerów i właścicieli.
Podróż na pace okazała się być super przygodą! Z portu Jagna wsiadamy na bezpośredni prom do portu Benoni na wyspie Cameguin.
Na wyspie Cameguin spędzimy kolejnych kilka pięknych dni. Chyba najpiękniejszych na Filipinach.
O naszym pobycie na wyspie Cameguin można poczytać tutaj
Bohol, Danao Park
22 marca 2016
Z wyspy Camiguin promem wróciliśmy ponownie na Bohol. Tu w porcie znaleźliśmy vana i kierowcę, który zawiózł nas do przepięknie położonego Parku Rozrywki Danao (Danao Extreme Park). Park wykorzystuje naturalne uwarunkowania przyrody do rozrywkowych atrakcji.
Tu ja, i mój lęk wyskokości, przejechaliśmy się 75 metrów nad ziemią w umocowanym na linach ‘śpiworze’. I prawie wcale się nie bałam!
Widoki przepiękne!
Po nad-przepaściowych przeprawach wyruszyliśmy na kajaki. Sceneria egzotyczna, rzeka brązowa jak Mekong.
A Justa znowu wywróciła swój kajak i wpadła do wody 😀
Okazało się, że kajak miał dziurę i nabrał wody, stając się wywrotną wańką- wstańką. Jednak tym razem nasz przewodnik w ogóle się tym nie przejął. Właściwie to dopiero po naszych bardzo stanowczych pokrzykiwaniach pomógł Juście wciągnąć kajak na brzeg, opróżnić z wody i kontynuować rejs.
Właściwie to tylko bawoły wodne były zdziwione, że ktoś oprócz nich pławi się w tej rzece ;D
Z Parku Rozrywki Danao kierowca wiezie nas do portu Baclayon, gdzie czeka już na nas łódka umówiona przez właścicielkę zarezerwowanych bungalowów. Wyruszamy na wysepkę Pamilican.
Przeczytaj naszą relację z cudownych chwil na Pamilican tutaj