Ho Chi Minh
Kambodża, Phonm Penh – Wietnam, Ho Chi Minh City (Sajgon)
23 marca 2012
Pod hotel Golden Noura Villa w Phnom Penh punktualnie przyjeżdża po nas van The Sinth Tourist i zawozi na przystanek autobusowy gdzieś na obrzeża miasta Phnom Penh. Tam wymienia nasz kupon na bilety i zostawia w towarzystwie Kambodżan oczekujących na ten sam autobus. Autobus też przyjeżdża punktualnie i powoli opuszczamy Kambodżę. Na przejściu granicznym Bavet totalna korupcja. Pierwsi przechodzą Ci, którzy w paszporty (zbiorowo oddane celnikowi na kupkę) włożyli banknoty. Celnik wywołuje do przejścia po nazwisku. Tak więc my przechodzimy ostatni. Jeszcze brakowało tylko, żeby na złość przeszukali nam plecaki. Paszport Seby gość przegląda bardzo długo, dzwoni po kolejnego, potem następują grupowe oględziny. Czyżby inny sposób na wyłudzenie łapówki? A może pieczątka z Izraela wzbudza podobne kontrowersje, jak w Izraelu pieczątka z Kambodży? Nie dowiemy się tego nigdy. Seba dostaje w końcu paszport i znowu pakujemy się do autobusu.
Po 5h jazdy wysiadamy w miejscu jedynym w swoim rodzaju: miasteczko wujaszka Ho Chi Minh popularnie zwanego Sajgonem. Gdzie się nie spojrzy wszędzie portrety i popiersia Ho Chi Minh’a, sierpy i młoty na powiewających czerwonych flagach, propagandowe postery przedstawiające przodowników pracy.
Od czasu do czasu prawdziwe amerykańskie samoloty i czołgi – zdobyczne ?
A to wszystko w Azjatyckiej oprawie, gdzie na chodnikach gotuje się i zajada lokalne specjały, sprzedaje się kury, gołębie, myszy, świnki morskie, chińską tandetę, egzotyczne owoce i warzywa, biali sączą leniwie piwo w ‘zeuropeizowanych’ kafejkach a uliczni sprzedawcy oferują im ‘markowe’ okulary słoneczne i najnowsze hity filmowe na pirackich DVD.
Jeśli dodać do tego tysiące trąbiących motorków nacierających we wszystkich możliwych kierunkach,
nie może być wątpliwości gdzie jesteśmy: PO PROSTU SAJGON!
W latach 1954 – 1975 była to stolica Republiki Wietnamu. Po drugiej wojnie indochińskiej miasto przeszło pod kontrolę Socjalistycznej Republiki Wietnamu. Od 1976 roku Sajgon oficjalnie nazywa się Ho Chi Minh City na cześć rewolucjonisty, który poprowadził naród do wyzwolenia się spod rządów kolonialnej Francji.
Jedziemy taksówką pod biuro The Sinh Tourist, skąd parę dni temu wyruszaliśmy na wycieczkę do delty Mekongu. Było to ścisłe centrum i widzieliśmy tam zagłębie tanich hosteli. Oczywiście natychmiast zaczepia nas naganiacz. Idziemy za nim wąskim, może 80cm przesmykiem między budynkami, przechodzimy przez jakiś zakład manufaktury, wąskimi schodkami docieramy do pokoju z miniaturowym oknem i miejscem jedynie na łóżko. Sebie świecą się oczka – folklor jest. Ale ja tu nie zostaję. Wracamy na ulicę, na której znajduje się biuro Sinh Tourist i wchodzimy do Hostelu położonego kilka metrów na lewo od biura. Dostajemy pokój na ostatnim piętrze z balkonem o szerokości może 30 cm ale długości całego pokoju. Widok genialny: na dachy wysokich, wąziutkich wietnamskich 'kamieniczek’ i do wnętrz wietnamskich mieszkanek. Zostajemy. No to sobie dzisiaj popodglądam.
Idziemy najpierw ponownie do biura The Sinh Tourist wykupić na jutro wycieczkę do kanałów Cu Chi oraz decydujemy się spontanicznie na dokupienie do niej, za 3 USD, opcji zwiedzania z przewodnikiem Sajgonu. W sumie 9 USD. Potem kręcimy się po okolicy.
Kierujemy się na kryty targ Ben Thanh, gdzie kupujemy całą siatkę wietnamskich kocherków do kawy oraz kawę Kopi Luwak – słynną kawę spożytą i wydaloną przez specjalne borsuki (łaskuny). Ponoć zwierzątka wybierają jedynie najsmaczniejsze ziarna, nie trawią ich (lub jedynie lekko nadtrawiają) i wydalają. Ziarna są potem czyszczone i sprzedawane za kolosalne kwoty. W Wietnamie 100g paczkę można kupić już nawet za ok. 30-40 PLN, czyli jak za darmo 🙂 Kupujemy też tańszą odmianę zwymiotowaną przez łasiczki. Obowiązkowy prezent z wycieczki do Wietnamu.
Żeby dostać się na targ musimy pokonać kilka ulic, po których porusza się tysiące skuterków. Wygląda to jak zmasowany atak motorowych gangów. Przyglądamy się dobre kilkadziesiąt minut, jak poruszają się między sobą we wszystkich kierunkach i nikt się nie przewraca, zderza, ociera. Między nimi lawirują samochody i autobusy. Czegoś takiego nie widzieliśmy nigdzie indziej na świecie. Przejście przez ulice nabiera tu rangi sportu ekstremalnego.
Zanosimy zakupy do hostelu i udajemy się na spacer wąskimi przesmykami między budynkami naprzeciwko. Są niesamowite! Wąziuteńki, nieprawdopodobny labirynt uliczek szerokości maksymalnie dwóch metrów, a bywają przesmyki nawet tylko 80 centymetrowe. Trochę jak w marokańskich medinach ale budynki wysokie na kilka pięter. W momencie, kiedy mijają nas skutery trzeba dosłownie przykleić się do ściany. Siadamy w pierwszej lepszej knajpce, żeby pogapić się na życie tych niesamowitych uliczek.
Mijaliśmy otwarte na oścież domy a w nich Wietnamczycy oglądający TV, myjący naczynia, krojący warzywa na posiłki, jedzący kolację na świeżym powietrzu. Zdjęć im nie robimy – jakoś głupio tak komuś do życia bezczelnie zaglądać. Robimy za to sobie w nadziei, że chociaż trochę da się oddać tamtejszy klimat w tle 🙂
Zwykłe domostwa są poprzecinane hostelami, restauracjami, sklepikami, warsztatami z manufakturą. Hostele (osądzając po recepcjach) wcale nie tylko byle jakie. Jeżeli wrócimy do Sajgonu to na pewno tu poszukamy noclegu. Klimat jest nie do opisania.
Wychodzimy z labiryntu uliczko-przesmyków na szeroką ulicę, gdzie chodniki zalewają plastikowe stołeczki a na nich setki białych popijających lokalne piwo za 10 000 – 15 000 Dongów.
Jak nie starcza miejsca na chodniku stołeczki wylewają się na jezdnie. My też siadamy już na ulicy, delektując się zimnym Saigon Beer i rewelacyjną atmosferą. W pewnym momencie kelnerki podbiegają panicznie gestykulując i krzycząc ‘police, police’ zabierają nam krzesełka i upychają je na chodniku. Dostały cynk, że jedzie patrol, a sadzanie turystów na jezdni karane jest grzywną. Rzeczywiście po chwili przejeżdża wolniutko policyjny radiowóz. Kilka minut później naganiacze znów rozstawiają plastikowe krzesełka na ulicy dla nowo przybyłych białych. No po prostu SAJGON! Bardzo się nam tu podoba. Wracamy tym samy labiryntem uliczek do hostelu.
Resztę wieczoru stoimy na naszym 30 cm balkonie (usiąść się tam nie da) i gapimy się na życie w mieszkankach naprzeciwko. W jednym Wietnamka śpi na materacu przy otwartym balkonie i zapalonym świetle. Mieszkanie zupełnie ascetyczne. Łóżka brak. Materac rano zostanie postawiony w sztorc a jego miejsce zajmie mały stoliczek przy którym serwowane będą posiłki. Szafy brak – ubrania wiszą po prostu na pałąku. Kuchni i łazienki z naszego wścibskiego balkonu nie widać. W innym łóżeczko z dzieckiem i obok (a jakże) na materacu śpiąca mama. Tata jeszcze na chodzie znika co chwile w tylnych pomieszczeniach. Umeblowanie także podstawowe. Uwielbiam wietnamski ekshibicjonizm ale pora spać.
Ho Chi Minh (Sajgon) – Cu Chi
24 marca 2012
Wstajemy rano i bez śniadania podchodzimy kilka metrów do The Sinh Tourist, skąd wyruszamy dziś na wycieczkę do kanałów Cu Chi. Najpierw godzinna jazda autokarem, z przerwą na przymusowe zwiedzanie fabryki przedmiotów z laki. Wbrew wewnętrznemu oporowi związanymi z takimi przymusowymi przystankami atrakcja okazuje się być rzeczywiście atrakcją. To niesamowite jak powstają te przedmioty. Proces wymaga niesamowitej precyzji i dokładności. Oglądamy jak Wietnamczycy ręcznie rzeźbią cieniusieńkie jak kartka papieru płatki, misternie wykładają wzory, szlifują i płuczą misy, wazony, szkatuły, stoliki.
Już potem nie dziwią ceny w ogromnym, przyklejonym do fabryki sklepie. Wykupiłabym połowę, gdybym miała miejsce w plecaku i miejsce gdzie to potem postawić w domu.
Ostatecznie, oprócz przepysznych koktajli ze świeżo zmiksowanych owoców, nie kupujemy nic i podążamy dalej do celu wycieczki.
W Cu Chi panuje niewyobrażalny tłok. Jest tam tylu turystów, że robią się korki między kolejnymi punktami zwiedzania. Grupy muszą czekać aż poprzednia zwolnić obiekt. Pomimo tego miejsce na pewno warte odwiedzenia. Druga wojna indochińska trwała w latach 1957 – 1975 między komunistycznym Wietnamem Północnym (wspieranym przez Związek Radziecki i Chiny) a Republiką Wietnamu, czyli kapitalistycznym Wietnamem południowym, wspieranym głównie przez Stany Zjednoczone, które obawiały się skomunizowania całej Azji i powiększających się wpływów Związku Radzieckiego. Walki toczyły się na terenie Wietnamu Południowego oraz, niezwiązanych z konfliktem państw, Laosu i Kambodży.
Amerykanie bombardowali wszystkie trzy kraje starając się odciąć wsparcie zaopatrujących Wietnam w broń Chin. Wietnamscy partyzanci nie mieli wystarczającej broni, żeby walczyć z bogato uzbrojoną armią USA, więc musieli radzić sobie inaczej. Ich pomysłowość dała im przewagę, która ostatecznie pozwoliła nie dać się pokonać. Żeby się ukryć przed wrogiem drążyli podziemne kanały, którymi się przemieszczali i w których egzystowały całe armie. Labirynt wykonanych pod ziemią kanałów w rejonie Cu Chi mierzył ponad 200 km! Mieściły się w nim szpitale, kuchnie, pomieszczenia mieszkalne, zapasy. Często wejścia do kanałów były pod wodą, odpływy powietrza z kuchni kilkadziesiąt metrów dalej dla zmylenia przeciwnika. Wejścia zabezpieczali pułapkami, w których amerykańscy żołnierze nadziewali się na metalowe szpikulce wytopione ze zrzuconych wcześniej bomb albo łamali nogi wpadając w zamaskowane kilkumetrowe doły. Przewodnik pokazuje nam kilka takich pułapek.
Kanały Wietkongu były za wąskie dla normalnie zbudowanych ludzi z Ameryki czy Europy. Mieścili się w nich tylko drobni Azjaci. Prezentuje nam to ‘partyzant’ z obsługi. Wchodzi do kanału, który miał może 20 na 40 cm – ja bym się nie zmieściła.
Dla turystów jest specjalnie poszerzony 100 metrowy odcinek kanałów, żeby mogli poczuć się jak żołnierze Wietkongu podczas wojny. Wyjścia z tego tunelu rozmieszczone są co 25 metrów. Z tego co zaobserwowałam wszyscy wychodzą pierwszym odcinku. Ja się nie zdecydowałam na wejście w ogóle. Seb wszedł: totalna ciemność, duszno, kurz, poruszać się trzeba w pozycji ‘na kucaka’. Koszmarna musiała być ta wojna.
Po powrocie jeszcze raz obejrzymy ‘Pluton’ Oliviera Stone’a. A może uda się znaleźć jakiś wietnamski film o tej wojnie, który pokaże ją z lokalnej perspektywy.
W Cu Chi jest też strzelnica, gdzie można sobie postrzelać z prawdziwych wojennych karabinów. Huk jest tak ogromny, że nawet tam nie wchodzimy. Pod strzelnicą wylegują się zaspane koty, chyba muszą być głuche… Wizytę kończymy typowym posiłkiem żołnierza Wietkongu, czyli maniok i herbata. Maniok smakuje jak ziemniaki, może trochę słodszy, herbata za to mniej smaczna od zwykłej zielonej.
Po powrocie z Cu Chi mamy jedynie niecałą godzinę na zjedzenie lunchu. Idziemy do knajpy zaraz obok biura podróży: Sinh Tourist Cafe. Jednak obsługa jest tak powolna, że mimo wcześniejszego ostrzeżenia, że nie mamy za dużo czasu, nie dajemy rady spokojnie zjeść. Głodni wsiadamy znowu do autobusu, który wiezie nas do Pałacu Niepodległości czyli pałacu, w którym mieszkał prezydent Republiki Wietnamu zanim komuniści zdobyli władzę i oficjalną stolicą całego Wietnamu zostało Hanoi.
Zwiedzanie przeróżnych sal konferencyjnych, balowych, gabinetów, sypialni, zajmuje nam dobrą godzinę. Uroku ten pałac nie ma za grosz i jest raczej przygnębiający. Nazwa Pałac zupełnie do niego nie pasuje.
Jedziemy potem do Muzeum Pozostałości Wojennych, które robi na nas duże wrażenie. Szczególnie informacje o deformacjach Wietnamczyków spowodowanych zrzuconym na kraj w czasie wojny uranem. Amerykanie spryskiwali uranem dżunglę, żeby pozbawić Wietkong naturalnej osłony liści drzew i obnażyć obiekty wojskowe. Środek niszczył też plony, pozbawiając partyzantów i zwykłych mieszkańców pożywienia. Na kontakt z ‘Agentem Orange’ narażonych było około 3 mln Wietnamczyków. Milion z nich do dziś cierpi przez wywołane przez dioksyny choroby. Ciągle rodzą się dzieci upośledzone umysłowo i fizycznie. Szacuje się, że jest ich około 150 tysięcy. Komunistyczna propaganda w muzeum widoczna jest na każdym kroku, ale da się odcedzić fakty i rzeczywistą tragedię narodu.
Następnie jedziemy obejrzeć pozostałości po czasach francuskiej kolonizacji Wietnamu czyli Budynek Poczty oraz lokalną katedrę Notre Dame. Wybudowana w 1891 roku poczta jest piękna.
Ale co się dziwić – jej konstrukcje zaprojektował sam Gustav Eiffel (ten od paryskiej wieży). W centralnym miejscu zawisł, a jakże, portret wujaszka Ho, ale najpiękniejsze i tak są rzeźbione, drewniane budki telefoniczne i bogato zdobione metalowe filary.
Poczta cały czas działa i ma się dobrze. Jaka miła odmiana po grobowej atmosferze prezydenckiego pałacu.
Katedra Notre Dame, może i kształtem podobna do oryginału, ale znacznie biedniejsza i jakoś zupełnie niepasująca do otoczenia. Nie możemy wejść do środka – akurat trwa nabożeństwo.
Mamy już dość zwiedzania. Na szczęście ostatnim punktem wycieczki jest targ, na którym byliśmy już wczoraj. Znajduje się blisko naszego hotelu, więc tam rozstajemy się z wycieczką i idziemy labiryntami wąskich uliczek na ulicę, gdzie wczoraj tak dobrze nam się odpoczywało.
Dziś, znad zimnego piwa i kolacji, obserwujemy chyba ceremonie pogrzebową. Co chwilę podjeżdżają pod ustrojony na biało dom skuterki z ogromnymi koszami kwiatów i owoców. Czekają na swoją kolej na wystawionych przed dom ławach, gdzie częstowani są herbatą. Po doczekaniu kolejki kłaniają się na biało ubranym gospodarzom, składają przywiezione kosze, zapalają kadzidełka, modlą się w swoim języku i odjeżdżają. Wydaje nam się, że widzimy srebrną trumnę na tyłach budynku.
Na ulicy znowu tłum białych. Trafiliśmy na nią poprzedniej nocy zupełnie przypadkiem, ale to chyba taka Sajgońska Khao San Road.
Poznajemy parę Kanadyjczyków z polskimi korzeniami. Wykształceni, po studiach. Rzucili pracę w korporacji, bo nie dostali zgody na cztery tygodnie urlopu. Od roku są w drodze – przeszczęśliwi. Hmmm….
Z różnymi refleksjami na ten temat kładziemy się spać.
Ho Chi Minh (Sajgon) – Hanoi
25 marca 2012
Rano pakujemy się, zostawiamy plecaki w recepcji i udajemy się na śniadanie na naszą ulubioną sajgońską ‘Khao San Road’. W świetle dziennym wygląda zupełnie inaczej niż wieczorem. Zniknęły miniaturowe plastikowe stoliczki i krzesełka, w ich miejsce otworzyło się wiele sklepów i straganów. Wchodzimy więc do regularnej knajpy i pochłaniamy przepyszne monstrualne naleśniki ze świeżymi owocami oraz świeże koktajle owocowe. Obsługuje nas białas, więc komunikacja jest bez zarzutu. Otworzenie biznesu w Wietnamie chyba nie może być, wbrew ‘komunistycznym’ pozorom, trudne, ponieważ trochę tu ich jednak jest. Jedziemy taksówką (taksówki są tu naprawdę bardzo tanie) zobaczyć wietnamską chińską dzielnicę Cholon. Wysiadamy przed handlową halą.
W niej nic ciekawego, właściwie to samo co wszędzie z dużą przewagą chińskiej tandety. Po tym jak jakaś Wietnamka łapie mnie za rękę i mocno, siłowo ciągnie do swojego stoiska, tracę ochotę na zwiedzanie, a tym bardziej na zakupy. Wychodzimy. Znacznie sympatyczniej jest na uliczkach Cholon.
Po wietnamsku nazwa ta oznacza wielki targ i słusznie, bo sprzedaje się dosłownie wszystko: kury, ptaki ozdobne, chomiki, świnki morskie, owoce, warzywa, części do skuterów, stare gazety, chińską tandetę…
Szwendamy się po kolorowych uliczkach, lawirując między straganami, gubimy się, kręcimy w kółko.
W końcu siadamy na piwo przy ulicznym standzie standardowo na miniaturowych plastikowych krzesełkach. Ale tu jest upał!
Trochę zregenerowani z dość dużym trudem łapiemy taksówkę i wracamy do hotelu. Za chwilę mamy kolejną, zamówioną w recepcji, na lotnisko.
Samolotem australijskich linii Jet Star za 144 USD / dwie osoby docieramy do stolicy, Hanoi.
O Hanoi można poczytać tutaj
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.