Hoi An
Przejście graniczne Laos – Wietnam i droga do Vinh
13 marca 2012
Nasza pierwsza destynacja w Wietnamie: Hoi An – miasteczko szyte na (naszą) miarę! Ale najpierw musimy się tam dostać, co okazuje się średnio miłą przygodą.
Do Wietnamu wjeżdżamy przez jedne z lądowych przejść granicznych z Laosem: Namphao – Cau Treo. Obie wioski, położone na wysokości 1800 metrów n.p.m i otoczone dwutysięcznikami, witają nas potwornym chłodem. Lokalesi ubrani w grube swetry i wełniane czapki, za oknem mżawka i mgła. Aura mało wakacyjna ale mam nadzieję, że to tylko w górach. Pocieszam się, że jak tylko zjedziemy w wietnamskie doliny od razu powróci słońce i trzydziestostopniowe upały.
Górskie widoki zza autobusowej szyby zapierają dech w piersiach! Nogi miękną od patrzenia w dół przepaści, między którymi kluczymy. Na szczęście po laotańskiej części podróży jazda tu mnie już tak nie przeraża. Kierowca-rajdowiec zdołał zaskarbić sobie trochę mojego zaufania w jego umiejętności prowadzenia autobusu w warunkach ekstremalnych, drogi są szersze, dziur właściwie brak, krawędzie nad przepaściami zabezpieczone barierkami.
Pojawiły się nawet znaki drogowe informujące o rodzajach zakrętów, % nachylenia powierzchni i ograniczenia prędkości. Krowy i owce nie łażą już w samopas po jezdni w przeciwieństwie do kur (ale co tam taka kura dla naszego autobusu). Jest trochę bardziej cywilizowanie. Dodatkowo zjeżdżamy już tylko praktycznie w dół, więc jest duża szansa, że górskie esy-floresy też się niedługo skończą. No i skończyły się – niestety razem z pięknym asfaltem, który zmienił się w żwirowo – kamienistą, luźną powierzchnię. Na szczęście jazdę w dolinie, pomimo, że skaczę na wszystkie strony i nabijam sobie parę guzów o autobusową szybę, znoszę znacznie lepiej niż górskie rajdy nad przepaściami. Nie da się też rozwinąć większej prędkości, więc przez resztę podróży czułam się już znacznie bardziej komfortowo.
Pierwsze obserwacje tego, co ciekawe za oknem: śliczne, soczysto zielone ryżowe półki, a na nich zanurzeni po kolana w wodzie Wietnamczycy w stożkowych bambusowych kapeluszach; na mijanych domach powiewają czerwone komunistyczne flagi z żółtą gwiazdą – jest klimat. Niestety na ulicach wszechobecne, walające się śmieci. Tylko co tu się dziwić, jak nawet nasz kierowca wywala nasze autokarowe śmieci z pojemnika centralnie do lasu na pierwszym lepszym przystanku. Śmietnik w autobusie był ewidentnie jedynie po to, żeby pan nie musiał sprzątać swojego narzędzia pracy.
Około 13.00 zatrzymujemy się na lunch w jakiejś garkuchni. Nie ma menu, nikt nie mówi ani słowa po angielsku, głodni i zrezygnowani czekamy, co się wydarzy.
Wydarza się to, że panie zaczynają roznosić wszystkim to samo: blado-żółte udka z kurczaka, wyglądające na lekko surowe. W tym momencie jeden z dwóch podróżujących z nami Węgrów wychodzi bo, jak się okazuje, są wegetarianami. W sumie też nie zamierzaliśmy ich tknąć i mogliśmy zrobić to samo, ale nie jedliśmy nic od samego rana a ryż przecież musi się pojawić.
Pani donosi jeszcze zieloną sałatę, sajgonki i jakieś inne gotowane zielsko (myślałam, że Morning Glory, ale smakowało znacznie gorzej). Sajgonki dla odmiany spalone i bez sosu z jakimś niepewnym nadzieniem. Poskubaliśmy sałatę, dopchaliśmy się ryżem a skasowano nas za to 140 000 Dongów + 10 000 za coca-colę – zdzierstwo niemiłosierne! Chociaż jeszcze wtedy nie wiemy, ile to jest kasy konkretnie (jacyś tacy nieprzygotowani przyjechaliśmy) od razu nas to wkurzyło.
Na domiar złego kompletnie nie potrafiliśmy się dogadać z panią. Gdyby nie drugi Węgier, który został z nami przy stoliku i cierpliwie zaczął komunikować się w sposób niewerbalny rysując pani liczby i symbole w notesiku i (co najważniejsze!) nie dał się wyprowadzić z równowagi, pewnie skończyłoby się karczemną awanturą. Mam też podejrzenia, że posiłek wliczony był w cenę biletu bo nie zauważyliśmy, żeby nasi lokalni współpasażerowie za cokolwiek płacili. Cała akcja skupiła się na białych chodzących workach pieniędzy. W sumie sami jesteśmy sobie trochę winni: normalna cena za brak odpowiedniego przygotowania.
Pierwsze wrażenia z kontaktu z wietnamskimi lokalesami bardzo marne! Mamy obawy, że nie polubimy tego kraju albo przynajmniej jego mieszkańców 🙁
W końcu około 18.00 docieramy do Vinh. Tam zgodnie z zaleceniami Lonely Planet chcemy iść do hotelu Saigon Kimlien ponieważ ponoć tylko tam można w tej dziurze dobrze zjeść. Nie dość, że ‘walking distance’ od dworca autobusowego oznaczało pół miasta to hotel okazał się być 4* lokalem z bojami hotelowymi, kryształowymi żyrandolami i podjazdem dla limuzyn! Chyba opisy w Lonely Planet robił w tej sekcji ktoś z zupełnie obcej planety. Gdzie my niewyjściowo ubrani, śmierdzący po 12h podróży, z plecakami rudymi od laotańskiego kurzu do takiego miejsca??? Wkurzeni zawracamy skąd przyszliśmy. Tam, naprzeciwko dworca, zauważamy przyjemnie wyglądającą chińską knajpę. Wchodzimy.
Nikt nie mówi po angielsku, menu jedynie po wietnamsku, zero zdjęć potraw, od razu przynoszą nam coca-colę, której nie zamawialiśmy – no nie… Ku zmartwieniu obsługi (chyba z sześć osób zaczęło nad nami latać pokazując stolik, przynosząc talerze, pałeczki, orzeszki, ową colę…) wychodzimy. Nie chcemy powtórki z gar kuchni.
Zrezygnowani postanowiliśmy jechać na dworzec kolejowy i tam po prostu poczekać na pociąg. Kierujemy się do stojącej pod knajpą taxi Mai Linh, polecanej na forach jako uczciwa firma. Mówimy do kierowcy po angielsku ‘dworzec kolejowy’ – taksiarz nie rozumie o co nam chodzi. Za chwile zbiega się gromada Wietnamczyków do pomocy. Nikt nie rozumie angielskiego. Dlaczego zapomniałam zabrać naszego ICOONA!?!? W końcu pokazujemy nasze bilety kolejowe a gromadka, włącznie z taksówkarzami, pokazuje nam kierunek w którym powinniśmy iść. Zaczynają coraz głośniej tłumaczyć nam coś po wietnamsku – jakby to miało cokolwiek pomóc. W końcu jeden załapuje, że chcemy jechać taksówką! Wsiadamy do jego auta i po może maksymalnie 5 minutach jesteśmy na dworcu płacąc za to jakieś 2 PLN.
Na dworcu siadamy przy straganie z napojami i chipsami na plastikowych krzesełkach.
Zamiast kolacji zjadamy jakieś lokalne kukurydziane chipsy i dopychamy się Hanoi Beer. To był ciężki dzień!
Nasz pociąg miał przyjechać o 22.15 ale przyjechał o jakieś 40 min wcześniej. Na szczęście pani prowadząca stragan się o nas zatroszczyła i przetłumaczyła megafonowy wietnamski komunikat, że pociąg już jest i musimy się czym prędzej zbierać. Wskazała boczną furtkę przez którą należy wejść na peron (niech nikogo nie zmyli budynek dworca! Służy tylko do rezerwacji i odbioru biletów oraz jako poczekalnia).
Odnajdujemy nasz wagon, nasze miejsca w wagonie i już wiemy ze to będzie koszmarna jazda. Siedzenie ustawione centralnie na środku wagonu (sypialne miejsca były już wszystkie wyprzedane – musieliśmy zadowolić się siedzącymi). Połowa siedzeń za nami ustawiona w tym samym kierunku, druga połowa naprzeciwko. Między nami a siedzeniami naprzeciwko wąski stolik. Naprzeciwko siedzi Wietnamczyk z ADHD – zero słowa po angielsku ale koniecznie i dość upierdliwie chce się z nami skomunikować…
Miejsca mało bo wszystko w rozmiarze azjatyckim, pociąg rozklekotany, śmierdzący i głośny. Oprócz nas i jeszcze jednej białej pary, która wysiadła w Hue, sami Wietnamczycy. W większości w 32 godzinnej podróży z Hanoi do Sajgonu, wiec wzięli ze sobą cale rodziny (w tym niemowlaki) pół kuchni i oczywiście komórki, przez które drą się na zmianę lub chórem całą noc. A my tak liczyliśmy na to, że się chociaż trochę wyśpimy.
Seba nie ma gdzie położyć nóg. Na dodatek Wietnamiec z naprzeciwka zarzuca mu swoje na kolana! Wietnamka naprzeciwko mnie kładzie swoje na mój fotel – co to za zwyczaje?! Ciężko było w tych warunkach nawet się zdrzemnąć. Poza tym siedzenia śmierdziały od brudu, o kibelku nawet nie wspomnę. Nasze PKP to przy tym pociągu Orient Express! Nigdy więcej wietnamskich wagonów siedzących. Strach się bać jak będą wyglądały kuszetki na kolejnych etapach naszej podróży. Pocieszamy się, że gorzej już być raczej nie może.
Zaczynam coraz bardziej lubić samoloty. Serio, serio!
Da Nang – Hoi An
14 marca 2012
Po wydostaniu się w końcu ok. 9.00 nad ranem z pociągu naszych koszmarów w Da Nang, bierzemy taksówkę i jedziemy do oddalonego o 30 km miasteczka Hoi An. Pogoda jakaś mglista, zimnawo, ze zmęczenia zaczynam się jeszcze denerwować tym, że nic nie wyjdzie z zaplanowanego na dziś plażowania. Jakiś koszmarne te początki w Wietnamie! Ale miasteczko wita nas już pięknym, gorącym słońcem i cudowną atmosferą.
Pierwsze miejsce w Wietnamie, które nam się naprawdę podoba! Ludzie uśmiechnięci, można się bez problemu dogadać po angielsku. Nic w tym jednak dziwnego: w centrum turystów dwa razy więcej niż Wietnamczyków.
Wysiadamy pod hotelem Thanh Van, polecanym przez Lonely Planet. Niestety nie ma w nim wolnych miejsc. Szkoda bo miałam ochotę po ostatnich trudach podróży na jakiś mały luksus z basenem, tarasem i widokiem.
Z ulicy natychmiast zgarnia nas naganiacz, żeby pokazać inne lokum. Idziemy, bo było blisko, właściwie to zaraz za winklem.
Hotel Thien Trung (http://thientrunghotel.onestophoteldeals.com/thientrunghotel+pl.htm ) położony jest w dobrej lokalizacji, pokój czysty, z łazienką, wi-fi, tani (15 UDS), a nam się nie chce już dalej łazić. Zostajemy. Atmosfera w hotelu bardzo miła – patio pełne backpackersów (nawet słyszymy język polski). Jest nawet mikroskopijny basen! Podczas naszego pobytu widzimy tylko jedną osobę, która do niego wskakuje, ale przecież prawie w ogóle tam nie siedzieliśmy.Seb, który odgrażał się, że po nocy w obskurnym pociągu musi się najpierw przespać, po kąpieli zmienia zdanie: okazuje się, że bardziej jest głodny niż zmęczony. Idziemy na wczesny lunch. Knajpek zatrzęsienie: malutkie, kameralne, w malutkich przytulnych kamieniczkach, klimatyzowane, z ogródkami lub otwarte na ulice. Hoi An ma klimat. Wchodzimy do pierwszej lepszej. Jedzenie było dobre, knajpka urokliwa ale…
…najwyższy czas wykonać plan, którego nie mogę się doczekać od początku wyprawy: gorąca plaża! Zamierzamy wybrać się tam rowerami. Najpierw trochę obserwujemy jak odbywa się ruch. Nie ma tragedii, wydaje się, że nawet przestrzega się tu koloru świateł! Wypożyczamy rowery i jedziemy na oddaloną o 3 km od miasteczka Ang Bang Beach. Jazda jest bardzo przyjemna. Słoneczko miło grzeje, owiewa nas lekki wiaterek a mijające nas skutery i samochody zdają się na nas uważać.
Widoki pól ryżowych porażają zielenią.
Przecinające je rzeki i kolorowe rybackie łodzie oferują bardzo malownicze krajobrazy.
Gdy docieramy na plaże, zostawiamy rowery na obowiązkowym strzeżonym parkingu dla rowerów (nawet nie musimy ich przypinać) i podchodzimy parę metrów prosto nad turkusowe morze. No w końcu jest jak w raju. Może ten Wietnam nie będzie wcale taki zły jak się zapowiadał? Może te wszystkie wietnamskie oszołomy siedzą w pociągach a naciągacze w górskich wioskach?
Fale przeogromne, ale pomimo tego znalazło się aż trzech śmiałków do kąpieli. Ja nie weszłam dalej niż do kolan – fale obracały śmiałkami jak wirówce.
Zakupiliśmy w pobliskiej plażowej knajpce dwa piwka, co upoważniło nas do zajęcia bambusowych leżaków pod parasolem i resztę dnia leniuchujemy. Oj jak nam tego było trzeba.
Widoki przepiękne. Spienione fale, na horyzoncie góry, ze szczytami skąpanymi w chmurach, bieluśki piaseczek, parasole z liści bananowca, wietnamskie tradycyjne okrągłe łodzie-balie uplecione z bambusa.
Seb odsypia pod parasolem, ja skwierczę na słonku, ale morska bryza jest dość silna i nie czuję panującego upału. Pewnie to odchoruję, ale tak mi dobrze, że postanawiam odpuścić zdrowy rozsądek. Dziś dzień nic-nie-robienia. Należy nam się po ostatnich trudach podróży.
Po plażowaniu, które kończymy około 17.00 (o 18 robi się już ciemno a nie mamy ochoty wracać rowerem w ciemnościach) idziemy do centrum, w którym dziesiątki sklepików z tekstyliami kuszą do zakupów. Skusiły i nas. Kupujemy dwie pary jedwabnych ‘sindbadek’ leciutkich jak mgiełka (w sam raz na czekające nas upały), kilka jedwabnych chust i krawatów, a wszystko za grosze. Potem znowu plujemy sobie w twarz, że trzeba było kupić znacznie więcej…eh. Szczególnie polecam zamówienie sobie przepięknych płaszczyków lub kurteczek na miarę – dumy Hoi An.
Ja nie zamówiłam, bo szkoda mi było miejsca i dodatkowych kilogramów w plecaku. Ale przecież można było zlecić wysyłkę do kraju! Eh…
Hoi An słynie także z ręcznie produkowanych lampionów – na uliczkach jest pełno malutkich warsztacików, gdzie panie na oczach gapiów wyrabiają kolorowe cuda z bibuły.
Maleńkie sklepiki mają lampiony obowiązkowo w swoim asortymencie.
Wieczorem miasto rozświetlone jest przez wszelkie ich kształty i maści.
Na kolacje przechodzimy mostkiem na wyspę po drugiej stronie rzeki Thu Bon River, przepływającej przez ścisłe centrum Hoi An, do restauracji Vuong Haisan Seafood Garden rozświetlonej romantycznie dziesiątkami czerwonych chińskich lampionów.
Jedzenie w Vuong Haisan Seafood Garden było przepyszne!
Wracamy do hotelu spacerkiem celowo błądząc w labiryncie ulic pełnych klimatycznych knajpek, tętniących gwarem połowy języków tego świata.
Hoi An to magiczne miejsce! Jedno z tych, do których chce się wracać, zanim się jeszcze wyjedzie. Honor Wietnamu został uratowany. Zdecydowanie warto się było męczyć, żeby tu dotrzeć.
Hoi An – Da Nang
15 marca 2012
Wstajemy bardzo wyspani, pakujemy się, zostawiamy plecaki u pani w recepcji gdzie zamawiamy też Taxi za 15$ na wieczór na dworzec do Da Nang i wyruszamy na stare miasto na śniadanie.
Przechodzimy obok wizytówki miasteczka, słynnego Japanese Bridge, przed którym kłębi się chmara turystów i kolejki grup wycieczkowych – oj, będzie tu chyba dzisiaj ciasno.
Jest to jedyny kryty most na świecie dźwigający na sobie buddyjską świątynie. Jest króciutki, ciasny i bardzo urokliwy.
Na Bach Dang, czyli promenadzie wzdłuż Thu Bon River, okazuje się być jednak, ku naszemu ogromnemu zdziwieniu, wręcz pusto. Właściwie jedynie lokalesi leniwie witający się z sąsiadami.
Knajpki jednak już na szczęście otwarte. Zjadamy pyszne śniadanie z widokiem na rzekę.
Ruszamy na zwiedzanie zabytków miasteczka trasą zaproponowaną przez Lonely Planet.
Zaczynamy od zakupu biletów na kluczowe atrakcje w budce na uliczce Than Phu (90 000 Dongów /osoba). Jest więcej takich budek doskonale oznaczonych na darmowych mapkach miasteczka, dostępnych w każdym hotelu.
Bilet uprawnia nas na wejście do jednej z pięciu grup atrakcji:
- jednego z tradycyjnych domów chińskich klanów (do wyboru Quan Thang, Duc An, Phung Hung,Tran Family’s Chapel, Tan Ky),
- jednego z chińskich domów zgromadzeń (do wyboru Trieu Chau, Quuang Dong, Phuc Kien)
- jednego z muzeów (do wyboru Muzeum Historii i Kultury, Muzeum Handlu Ceramiką, Muzeum Kultury Sa Huyng, Muzeum Folkloru)
- warsztatów manufaktury i występu tradycyjnej sztuki, XQHoi An
- jednej ze świątyń (do wyboru Świątynia na Krytym Moście Japońskim/wejście na sam most jest darmowe/, Quan Cong, Cam Pho Communal House, Minh Huong Communal House, Tuy Tien Duong Communal House.)
Najpierw wchodzimy do Tran Family’s Chapel (grupa 1) – kaplicy z 1862 służącej do modłów za zmarłych przodków. Na początku wita nas mega znudzona swoją pracą Wietnamka. Częstuje kandyzowanym imbirem, herbatą i monotonnie opowiada o kaplicy. Próg do kaplicy ma chyba ponad 30 cm wysokości. Przewodniczka tłumaczy, że ma to na celu wymuszenie spojrzenia w dół i tym samym pochylenia głowy w geście szacunku dla przodków. W centralnym miejscu stoją tekowe skrzyneczki, w których kiedyś trzymano prochy zmarłych, żeby o nich nie zapomnieć.
Obecnie o zmarłych przypominają zdjęcia więc liczba skrzynek już się nie powiększa, za to rośnie liczba zdjęć na ścianach. Jak i na nich zabraknie miejsca pewnie zastąpią je elektroniczne ramki :-). Po za tym, że kaplica jest bardzo ciekawa z punktu widzenia architektury z pięknymi chińsko-wietnamskimi elementami, można ją obejrzeć w 15 minut. Reszta to sklep z pamiątkami, na zakup których najbardziej chyba liczy oprowadzająca nas Wietnamka bo tam się zdecydowanie ożywia. Ku jej zawiedzeniu nie kupujemy nic i ruszamy w dalszą trasę.
Kolejne odwiedzone przez nas miejsce to Quan Thang House (również, grupa 1, ale odcinają nam kupon z innej grupy i wpuszczają bez problemu). 300 letni chiński dom typowy dla chińsko-japońskiej architektury. W holu wita nas 96 letnia staruszka – nestorka rodu. Jest taka drobna, blada i wysuszona, że wygląda jakby właśnie wstała z grobu ale uśmiecha się dzielnie do zwiedzających i twardo stoi na dowód słów, które mówi oprowadzająca nas jej wnuczka (z pra-prawnuczką na ramieniu), że do dziś w domu mieszka pięć pokoleń jednocześnie.
Rzeźbione ściany domu są piękne, ale dom dość ponury. Jedynym źródłem światła są okna i drzwi na maluteńki dziedziniec. Pomieszczeń jest sporo jednak są mikroskopijne i dodatkowo przytłoczone ciemnym drewnem ścian. Chyba nie chciałabym tu mieszkać. Ale zobaczyć na pewno warto. Niesamowite, że oni naprawdę tam mieszkają od setek lat! Pokazywanie tłumom turystów dziennie swojego mieszkania to jakiś skrajny ekshibicjonizm i jakoś nie pasuje do Chińczyków, ale nie wyglądało mi to na turystyczną ustawkę.
Korciło mnie, żeby zapytać o wannę z ciepłą wodą i skanalizowaną ubikację – to przecież bogate chińskie klany, wiec na pewno gdzieś były – ale stchórzyłam. Bo co jeżeli okazałoby się, że jest inaczej i zawstydziłabym rodzinę, w której kulturze najważniejsze jest zachowanie twarzy. Lepiej nie ryzykować.
Następny punkt naszego spaceru to muzeum ceramiki Museum of Trading Ceramics (grupa 3). Znajduje się w prostym ale przepięknym dwupoziomowym budynku z ciemnego drewna ozdobionym czerwonymi lampionami. Eksponaty, czyli kawałki porcelany odkopane przez archeologów, średnio nas interesują ale z balkonu na pięterku można spokojnie poobserwować cudowną uliczkę Tran Phu i tam też spędzamy najwięcej czasu gapiąc się na przechadzających się turystów, pracujących w swoich sklepikach i warsztacikach Wietnamczyków, ganiające się dzieciaki.
A potem idziemy do Phuc Kien (grupa 2) i mam ważenie, że rzeczywiście przenieśliśmy się do Chin. Jest to okazała Chińska hala z zawieszonymi pod sufitem czerwonymi, spiralnymi kadzidłami podpalanymi za zmarłych przodków i nadającymi wnętrzu orientalnego zapachu. Na żółtych karteczkach Chińczycy wypisują imiona zmarłych i podpalają kadzidła.
Na dziedzińcu przepych rzeźb, ornamentów, chińskich emblematów, tandetnych figurek oraz przepiękny ogród drzew bonzai, krzewów i kwiatów.
Chińczycy, którzy osiedlili się setki lat temu w Hoi An, podobnie jak i w innych częściach Azji, integrowali się ze sobą ze względu na prowincje z której pochodzili. Każda społeczność budowała swoją własną halę zgromadzeń na potrzeby zebrań, spotkań, wspólnego celebrowania uroczystości takich jak pogrzeby, śluby, urodziny, święta. Chińska kultura, o której jeszcze mało wiemy, musi być fascynująca!
Ostatni kupon z naszego biletu odrywamy w świątyni Quan Cong pochodzącej z 1653 roku. Świątynia dedykowana jest generałowi Quan Cong, czczonemu jako symbol lojalności, szczerości, uczciwości i sprawiedliwości. W najważniejszym miejscu stoi on i jego koń naturalnych rozmiarów.
Lubię chińskie świątynie. Są trochę inne, bardziej tajemnicze od tajskich, birmańskich czy kambodżańskich. Może dlatego, że są wystrojone bibelotami i nieznanymi mi w większości kulturowymi symbolami. Niby buddyjskie ale nie buddyjskie. Muszę poczytać więcej o chińskiej kulturze. Póki co wiem o niej prawie że nic.
Ze świątyni trafiamy prosto na targ. Targ jak targ – nic specjalnego, ale my akurat lubimy targi.
Kręcimy się krótką chwilę a następnie zasiadamy odsapnąć w jakieś małej kafejce z Wi Fi na uboczu. Musimy zarezerwować wycieczkę po Delcie Mekongu w polecanym na forach biurze podróży Sinh Tourist (www.thesinhtourist.vn – trzeba uważać, żeby trafić na właściwe, ponieważ podszywa się pod nie wiele innych agencji. W Wietnamie nie ma lub nie przestrzega się praw autorskich). Wysłaliśmy też zapytanie o bungalow w Paradise Resort w Doc Let, ponieważ to co czytamy w necie o głównym kurorcie Wietnamu, Na Trang, raczej nie napawa optymizmem i absolutnie nie wróży rajskiego plażowania. Mieszkanie w hotelowcu akceptuje jedynie na wyjazdach służbowych (i dlatego pewnie źle mi się kojarzą) lub w ostatecznej ostateczności. Miejską plażę mam pod nosem w domu. Chcemy wsi, bungalowów na piasku z szumem morza w tle na przebudzenie, do sjesty i do kołyski.
Doc Let i Paradise Resort wydaje się być najlepszą opcją. Dojazd do plaży innej niż w pobliżu Na Trang ni jak nie pasuje do dalszego planu naszej podróży. Niestety odpowiedzi z Paradise Resort brak. Wykupujemy więc jedynie trzy dniową wycieczkę po Delcie Mekongu (ceny podane na stronie są z jakiegoś powodu wyższe niż rzeczywiste, robimy przelew na równowartość 62 USD/osoba zamiast 90 USD widniejącej na ofercie) i idziemy dalej zwiedzać Hoi An.
Na uliczce Pham Hong Thani zwraca naszą uwagę mały sklepik z koszulkami za 2$ i jedwabnymi szalami za 3$ (wczoraj płaciłam 5$). Wchodzimy i wychodzimy z kolejną wielką siatą zakupów. Jak tak dalej pójdzie to nadbagaż murowany.
Docieramy do mostu Cam Nam Bridge i przez targ wracamy nad rzekę Thu Bon River. Wietnamczycy nauczyli się tu już nagabywać turystów o kupno ich towarów ale do Egipcjan czy kambodżańskich dzieciaków jeszcze im bardzo, bardzo daleko. Nie są męczący ani irytujący. Po maksymalnie trzecim powtórzeniu z uśmiechem: ‘No, Thank You’ – również z uśmiechem odchodzą.
Idziemy ponownie pod kryty most japoński – tym razem puściej, ale za to słońce zaszło więc zdjęcia wychodzą nienajlepsze. Przechodzimy przez most pospacerować po klimatycznej uliczce pełnej galerii obrazów i straganów.
Kupujemy cieplutkie kokosanki z ulicznego piecyka (jeny jakie pyszne!), świeże owoce rambutana i ananasa od wietnamki z tradycyjnym pałąkiem i dwoma misami przewieszonymi przez ramię i jeszcze jakiś okrągły orzechowy wynalazek, który już trochę mniej nam smakuje (a tak dobrze pachniał!).
Wracamy nad rzekę do knajpy z Wi-Fi sprawdzić czy odpisał Paradise Resort – niestety 🙁 Zaczynam się trochę martwić.
Zamawiamy jedzenie. Seb wylosował przepyszną specjalność Hoi An: Hoanh Thanh – pierożki smażone w głębokim tłuszczu z mięsem i warzywami , ja również z sekcji tradycyjnych lokalnych potraw wybrałam żabie udka. Niestety są tak ostre, że nie daję rady zjeść. Zamawiam wiec krewetki – te już są wyśmienite. Wtopione jakieś 13 PLN na udka zupełnie mnie nie martwi.
Po kolacji wracamy już w kierunku naszego hotelu. Snując się znów po przepięknych uliczkach Hoi An upewniam się w mojej opinii, że miasteczko jest po prostu niesamowite! Urokliwe zaułki, klimatyczne knajpki i sklepiki. Jakbym miała posadowić je w rankingu odwiedzonych wszystkich miasteczek do tej pory w życiu to miałoby szanse na pierwsze miejsce. Seb wymienia jednak w tym momencie toskańskie miasteczka, w których też się kiedyś zakochaliśmy – no jest to jakaś konkurencja. Dorzuca Mediny w Fezie i Marakeszu… no tak, pewnie ciężko by było wybrać jednoznacznego zwycięzcę. Ale klimat tu panuje naprawdę niepowtarzalny.
Jakby niebyło, Hoi An w pełni zasługuje na swoje miejsce na liście światowego dziedzictwa UNESCO (wpisane w 1999 roku) i powinno być obowiązkowym punktem wizyty w Wietnamie. Dodatkowo warto wiedzieć, że to Polak, Kazimierz Kwiatkowski, ocalił stare budynki Hoi An od wyburzenia i przyczynił się do ich restauracji.
W hotelu dopakowujemy nasze plecaki zakupami i odświeżamy co chwilę pocztę sprawdzając, czy mamy gdzie spać w naszym kolejnym punkcie docelowym. Niestety, aż do przyjazdu naszej taksówki, odpowiedzi brak. No trudno, zobaczymy na miejscu. Może Na Trang nie jest wcale takie złe?
Taksi, a właściwie nieoznakowana Toyota, pojawia się 5 min przed czasem (czy ja już pisałam, że Wietnam, wbrew temu co czytałam, jest nadzwyczaj punktualny jak na Azje?) i zawozi nas na stację kolejową. Tam jeszcze krótka wizyta w knajpce (jesteśmy przezornie trochę za wcześnie) i pakujemy się do naszej kuszetki.
Co za ulga: kuszetki czyste, wygodne, szerokie! Nie będzie powtórki z pociągu naszych koszmarów.
Naszą czteroosobową komnatę dzielimy z przesympatycznym Francuzem-emerytem w podróży. Niestety zastajemy tam też starszego Azjatę (chyba Japończyka), który ostentacyjnie daje nam znać, że nasza właśnie rozpoczęta imprezka (otworzyliśmy sobie wszyscy po piwku i gawędzimy z Francuzem o podróżowaniu) nie jest po jego myśli. No cóż. Kulturalnie wyciszamy rozmowy i kładziemy się spać.
Jutro poranna pobudka w Na Trang.
Jak stamtąd trafiliśmy do raju można dowiedzieć się tutaj
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.