Ha Long Bay
Ha Long Bay (Vinh Ha Long) czyli Zatoka Lądującego Smoka
27 marca 2012
Rano zostawiamy nasze duże plecaki recepcjoniście w hotelu HeArt w Hanoi i idziemy na śniadanie. Wrócimy tu po jutrze aby spędzić naszą ostatnią noc w Wietnamie. Bus Sinh Tourists przyjeżdża po nas punktualnie, zbieramy jeszcze innych turystów z ich hoteli i wyruszamy w podróż do miejsca wpisanego na listę naturalnych cudów świata, zatoki Ha Long. To z nią przegrały w plebiscycie na to miano nasze Mazury. W 1994 UNESCO wpisało ją w całości na listę światowego dziedzictwa w uznaniu jej wybitynych i uniwersalnych wartości estetycznych oraz wyjątkowych wartości geologicznych i geomorfologicznych. Zatoka Ha Long to najsłynniejsze i najczęściej odwiedzane przez turystów miejsce w Wietnamie. Zaliczana jest do najpięknieszych zatok świata. My mamy potwornego pecha – oglądamy ją we mgle, pochmurnej i chłodnej pogodzie, jest szaro-bura, bezkolorowa. Jestem przekonana, że w pełnym słońcu odbijającym się od turkusowej wody i oświetlającym biało-rude skały porośnięte siarczystozieloną roślinnością to na prawdę cud.
W miasteczku Ha Long, do którego z Hanoi docieramy po 3h jazdy, przesiadamy się na mały stateczek dojazdowy
żeby przesiąść się na bardzo luksusową łódkę.
Oj, chyba nie za nią zapłaciliśmy.
Pilot pyta, czy nie chcemy zostać tu na noc, bo są wolne kajuty. Ale nie chcemy. Na łódce nie ma właściwie co robić – towarzystwo raczej starsze i wyciszone. Piwo w barze to totalne zdzierstwo. Mamy cały wieczór oglądać TV w głównym salonie? No chyba nie. Ku jego zawiedzeniu trzymamy się pierwotnego planu i chcemy, żeby nas zawieźć na nocleg na wyspę Cat Ba.
Rejs rozpoczynamy od bardzo ekskluzywnego posiłku. Są małże, krewetki, ryby, mięso, warzywa – wszystko podane jak w 4* hotelu. Oj na pewno nie za to zapłaciliśmy…
Przy stole siedzimy z parą Czechów, Kolumbijką i Anglikiem, który na rejs przyjechał z rodzicami. Towarzystwo nie bardzo chce się integrować. No może oprócz młodego Anglika, z którym zamieniamy parę zdań i wymieniamy się wrażeniami z podróży.
Zatoka Ha Long jest naprawdę przepiękna! To 1500 km2 turkusowego morza, które przecina różnych kształtów i rozmiarów 1969 wapiennych wysepek – tak przynajmniej twierdzą Wietnamczycy. Ich liczba jakoś dziwnie zbiega się z rokiem śmierci wujaszka Ho Chi Minh’a. Ciekawe czy ktoś je rzeczywiście policzył i jakie przyjął kryteria – niektóre wyspy strzelają na setki metrów ponad poziom morza, niektóre to jedynie kilkumetrowe głazy. Tylko 989 jest nazwanych.
Wysepki to naturalny cud nautry wyrzeźbiony przez wiatr i fale. Niektóre porośnięte są gęstą tropikalną roślinnością, niektóre to jedynie skały z grotami powstałymi w wyniku wielolenich procesów krasowych. Słyszymy od przewodnika żadna nie jest zamieszkała przez człowieka. Znajdują się tu jedynie cztery rybackie pływające wioski: Cua Van, Ba Hang, Cong Tau i Vong Vieng.
Ich mieszkańcy utrzymują się z połowów oraz uprawy morskiej fauny i flory. Po wpisaniu Ha Long na listę cudów świata kazano mieszkańcom się stąd wynieść ale nie wzięli sobie tego za bardzo do serca. Co z jednej strony ma swoje plusy – wioseczki pięknie się komponują z wapiennymi skałami i turkusową wodą. Z drugiej strony ich mieszkańcy nie są nauczeni dbania o środowisko i bardzo zaśmiecają światowe dziedzictwo, które zamieszkują, wrzucając swoje odpady bezpośrednio do turkusowej wody zatoki.
W przewodniku czytamy, że na terenie zatoki oficjalnie zamieszkane są jedynie dwie duże wyspy Tuan Chau oraz Cat Ba. Znajdują się na nich obiekty turystyczne, hotele i wspaniałe plaże.
Od lutego do kwietnia w tym regionie pogoda jest często chłodna i pochmurna. Pojawiająca się mgła powoduje niską widoczność. Polecamy zdecydowanie odwiedzić to miejsce w innej porze roku. W dniu naszej wycieczki zatokę spowija mgła gęsta jak śmietana, jest ciemno przez burzowe chmury, ale i tak objawiające się nam widoki są nieziemskie.
To takie tajskie Phi Phi podniesione do potęgi. Skały są opisywane przez naszego przewodnika w bardzo obrazowy sposób. Tu widzimy niby całujące się kury 😀
Płyniemy wśród skał do największej w zatoce jaskini Dau Go. Wejście do niej znajduje się na wysokości kilkudziesięciu metrów ale prowadzą do niej wygodne schody.
Jaskinia zapiera dech w piersiach. Jest kolosalna. Stalaktyty i stalagmity w trzech ogromnych komorach tworzą scenerię jak z filmu science fiction. Coś takiego widzimy pierwszy raz w życiu. Kosmiczne wrażenia wspomagają kolorowe reflektory podświetlające wapienne rzeźbione półki i wgłębienia. Nie wiem czy to dyskotekowe oświetlenie to akurat najlepszy pomysł ale nasz odbiór jaskini jest jak najbardziej pozytywny.
Po kolejnych godzinach rejsu po zatoce przesiadamy się na mniejszą łódkę a potem kajaki. To było coś! Między skalistymi wysepkami Ha Long panuje taka cisza, że słychać szelest skrzydeł ptaków stacjonujących na skałach.
Kajakujemy sobie przez godzinę między tymi cudami natury mijając wspomniane wcześniej pływające wioski.
Podglądactwo lokalnego życia w każdych okolicznościach przyrody to zdecydowanie moje ulubione zajęcie.
Jest to zdecydowanie najlepsza część wycieczki.
Po kajakowaniu na naszym ekskluzywnym statku serwują nam podwieczorek w postaci kawy/herbaty i świeżych owoców. Następnie zawożą nas i parę Czechów na wyspę Cat Ba. Pozostałe 14 osób śpi na statku. W porcie czeka na nas rozklekotany busik, którym jedziemy do typowego hotelowca Holiday View . Jest już ciemno więc niewiele po drodze widzimy. Hotel jest czysty, wygodny i zupełnie bezosobowy. W cenie mamy kolacje. Dosiadamy się do stolika naszych Czechów, ale ciężko idzie z nimi rozmowa. Okazuje się, że po prostu bardzo słabo mówią po angielsku. Dogadujemy się znacznie lepiej w polsko-czeskiej mieszance słów. Kolacja jest bardzo smaczna i obfita. Oprócz nas w hotelowej restauracji bardzo międzynarodowe towarzystwo.
Wychodzimy na spacer po wyspie. Hotel położony jest nad samą wodą i blisko głównego molo.
Promenadą idziemy w stronę centrum. Miasteczko wydaje się dość wymarłe. Mijamy dużo knajp, ale są już raczej zamykane. Typowy kurort po sezonie. Siadamy w knajpie na parterze jakiegoś hotelu. Zapełniona jedynie mocno już rozbawionymi białymi. Spijamy piwko i spacerem wracamy do naszego hotelowca. Wcześnie rano czeka nas pobudka i powrót na statek.
Ha Long Bay
28 marca 2012
Rano jemy, ku naszemu zdumieniu, przepyszne orientalne śniadanie (hotelowiec dla białasów nie rokował zbyt dobrze). Widoki z okien okazują się całkiem niezłe (wyobraźcie je sobie bez mgły, chmur, w pełnym słońcu!)
Następnie bus zabiera nas z powrotem do portu. W drodze obserwujemy zatopioną wczoraj w ciemnościach wyspę. Jest na prawdę boska! Wygląda jak Ha Long Bay w wydaniu lądowym. Na prawo i lewo wysokie wapienne skały. Jest pięknie zielono i dziko – warto tu spędzić parę dni z naturą. Żałuję, że nie mieliśmy okazji głębszej eksploracji i że pogoda tak nam nie dopisała. Znowu bardzo pochmurno, znowu mgły.
Dowozowa łajba wiezie nas na zupełnie inny statek, chociaż mijamy również nasz ekskluzywny żaglowiec. Trochę się martwię, że Azjaci coś pokręcili i nie będziemy mieli zapewnionych opłaconych w ramach wycieczki miejsc w autobusie do Hanoi. Pakują nas na zdezelowaną łajbę pełną wesołych backpackersów. Pewnie my też za taką właśnie zapłaciliśmy, tylko przez przypadek znaleźliśmy się na tej luksusowej.
Zdezelowana łajba to jednak znacznie lepszy wybór. Ludzie tu wyluzowani, rozbawieni, zagadują się nawzajem, dzielą wrażeniami, walają się w przenośni i dosłownie po pokładzie – wszędzie wesoło i bez spinki. Na takiej łajbie moglibyśmy nawet spać – tu nocna impreza na bank była przednia. Warunki może i drugorzędne ale kogo to w sumie obchodzi.
Zajmujemy leżaki na górnym pokładzie, wyciągamy książki i udajemy się w drogę powrotną do miasteczka Ha Long.
Nagle nasza łajba w coś uderza i niebezpiecznie przechyla się na bok. Przerażenie na twarzach wietnamskiej obsługi udziela się również nam. Czyżbyśmy mieli dziurę? Zewsząd słychać żartobliwie wymawiane słowo ‘Titanic’ z akcentem we wszystkich językach. Pomimo kolizji ze skałą, udaje się nam jednak w całości dopłynąć do brzegu. Uff.
Pilot prowadzi nas do knajpy, w której jemy wliczony w cenę taki sobie lunch i spotykamy naszych współpasażerów z ekskluzywnego statku. Opowiadają, że po kolacji wszyscy rozeszli się do swoich kajut i nie było ani wędkowania, ani karaoke, ani wspólnego piwa. O jak dobrze, że podtrzymaliśmy decyzje o podróży na wyspę.
Wracamy do Hanoi. W hotelu Heart odbieramy bagaże z przechowalni i lokujemy się w pokoju trochę mniejszym i ze znacznie gorszym widokiem niż ten, który mieliśmy poprzednio. Z balkonu możemy obserwować jedynie patio mieszkalnego domu, gdzie właśnie oczyszcza ryby drobna wietnamka. Jeziora Hoan Kiem, chociaż to po jego stronie tym razem śpimy, również nie widać. II piętro to za nisko, trzeba być chyba co najmniej na IV (hotel w sumie ma osiem). Nam widok przesłania budynek pokryty czarną folią – chyba jakaś budowa.
O dziwo mamy jeszcze siły na zakupy. Krążymy między straganami i sklepikami starego miasta. Kupujemy przepiękną drewnianą maskę, kubraczki na butelki, kolejne kawy i kawowe kocherki.
No i te owoce od ulicznych sprzedawców!
Błądzimy jeszcze trochę po ulicach Old Quarter. Na kolację siadamy w knajpie z widokiem na główne rondo przy jeziorze. Obserwowanie ulicznego ruchu jest naprawdę fascynujące.
Tym razem najbardziej dziwi mnie stragan z francuskimi bagietkami ulokowany niemal w centrum ronda, gdzie średnio przejeżdża setka skuterków na minutę. Bułeczki o smaku spalin pokryte ulicznym kurzem cieszą się jednak popularnością a ich stos ułożony na przenośnym stoliku na kółkach maleje z każdym kęsem naszej kolacji.
Po smacznym posiłku i Hanoi Beer wracamy do hotelu. Pakujemy bagaże. Jutro już nasz ostatni dzień w Wietnamie.
Co porabialiśmy w Hanoi można się dowiedzieć tutaj
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.