Delta Mekongu
Na Trang – Sajgon – Can Tho (Delta Mekongu)
18 marca 2012
Rano w nocnym pociągu sypialnym z Na Trang budzi nas najpierw budzik, za chwile obsługa. Jesteśmy w Sajgonie. Dzisiaj naszym celem jest Delta Mekongu. Jest jeszcze ciemno, dopiero 4.30, więc najpierw idziemy do przydworcowego baru na kawę. Pani serwuje ją nam w postaci pustych filiżanek, na które nałożone są metalowe kocherki. Do tego saszetki z kawą i wrzątek. Ponieważ nie za bardzo wiemy co z takim zestawem zrobić siedzący obok gość pomaga nam je obsłużyć. Metalowy pojemnik w kształcie przypominającym puszkę z sitkowym dnem należy nałożyć na filiżankę/kubek, wsypać do niego porcje sypanej kawy, następnie włożyć do środka sitko z rączką, docisnąć, zalać wrzątkiem i przykryć pokrywką. Następnie poczekać aż wrzątek powoli przepłynie przez kawę, zdjąć pokrywkę, położyć na niej kocherek ze zużytą kawą i dawka płynnej kofeiny gotowa. Taki jedno-filiżankowy ekspres przepływowy. Niezły patent!
O 5.00 łapiemy taksówkę i jedziemy pod polecane na forach biuro The Sinh Tourists (www.thesinhtourist.vn ). Trzeba ponoć uważać, żeby trafić na właściwe, ponieważ podszywa się pod nie wiele innych agencji. W Wietnamie nie ma lub nie przestrzega się praw autorskich. Wykupiliśmy stąd kilka dni temu przez Internet trzydniową wycieczkę po delcie Mekongu z końcowym przystankiem w Phnom Penh w Kambodży. Pod biurem Sinh Tourist pełno turystów.
Co chwilę podjeżdżają i odjeżdżają autokary zbierając ich do Hanoi, Na Trang, Hue i wiele innych miejsc. Można zostawić plecaki, skorzystać z toalety i Internetu, pooglądać TV. System jak na lotnisku: należy zrobić checki-in, wymienić bilety na boarding passy, okleić bagaż do nadania do odpowiedniego autobusu.
My mamy problem: nie mamy wydrukowanego biletu, pani nie wystarcza elektroniczny zapis w systemie, nasze paszporty i karta kredytowa – koniecznie chce papier! Idziemy się rozejrzeć za kafejką internetową ale reflektujemy się, że jest przecież za wcześnie, żeby jakaś była otwarta. Wracamy do pani prosząc ją, żeby zawołała swojego menedżera. Magiczne słowo menedżer sprawia, że pani zmienia zdanie i już bez problemów sama drukuje nam potrzebne kwity. Autobus, zaplanowany na 7.30, przyjeżdża z 15 min opóźnieniem. Razem z nami wsiada para Irlandczyków, para Amerykanów i para starszych Belgów. To nasze towarzystwo na kolejne dni. Przewodnik mówi dość dobrze po angielsku – prawie wszystko rozumiemy, więc zapowiada się dobrze. Docieramy do przystani w prowincji Ben Tre i ponownie witamy się z Mekongiem.
Mekong jest najdłuższą rzeką Półwyspu Indochińskiego i dwunastą co do długości na świecie (ok. 4500 km). Swoje źródła ma na Wyżynie Tybetańskiej. Płynie przez Chiny, Laos (tu spotkaliśmy się po raz pierwszy), Kambodżę, a w Wietnamie dziewięcioma odnogami wpada do Morza Południowochińskiego. Dlatego Wietnamczycy często nazywają Mekong Rzeką Dziewięciu Smoków.
Mekong posiada drugą, co do wielkości deltę na świecie. Tworzy ją labirynt rzecznych odnóg, kanałów i jezior oplatających jak spaghetti małe skrawki lądu i wyspy. Panuje tropikalny klimat z wysokimi temperaturami, obfitymi deszczami i znaczną wilgotnością powietrza. Bagniste wybrzeża delty Mekongu porastają wiecznie zielone lasy namorzynowe. W pełnej krasie lasy widoczne są w porze suchej. W okresie deszczowym z wody wystaje jedynie ich wierzchołek. Brunatna, mętna woda kryje w sobie całe bogactwo wodnego życia.
Znajduje się tu ponad 1200 gatunków ryb w tym największa ryba słodkowodna pangazy osiągająca wagę nawet 300 kg. Żyją tu nawet krokodyle i delfiny! (nam nie udało się zobaczyć). Dla Wietnamczyków Mekong jest źródłem życia. Bagniste tereny, użyźniane cennym mułem nanoszonym przez rzekę, pozwalają na uzyskanie nawet trzech zbiorów ryżu rocznie. To jeden z największych terenów uprawy ryżu w Azji nazywany spichlerzem Wietnamu. Przynosi ponad połowę krajowych zbiorów. Nie dziwi nas więc, że w krajobrazie delty Mekongu dominują poletka ryżowe obok palm kokosowych, sadów owocowych, trzciny cukrowej i ogrodów warzywnych.
Z rzeką Mekong związane jest też mnóstwo legend. Ponoć w rzece mieszka niebezpieczny wężopodobny smok Phaya Naga, a fale w Mekongu wzburza odrodzona pod postacią delfina ciężarna Wietnamka, która utopiła się w rzece po porzuceniu przez ukochanego. Wzburza fale i cieszy się swoją zemstą, ilekroć tonie w nich mężczyzna.
Wsiadamy do motorowej łodzi, którą płyniemy najpierw do fabryki cegieł. Seb początkowo szydzi, że mało go interesuje jak Wietnamczycy robią cegły, ale okazuje się to całkiem interesujące miejsce.
Cegły wypieka się całe miesiące w ogromnych piecach do których ‘strażniczka ognia’ dosypuje 24h na dobę drewnianą łopatą ryżowe łuski.
Drzewo jest zbyt drogim materiałem opałowym. Lepiej wykorzystać nikomu niepotrzebne odpady. Ponadto las pełni ważną rolę dla wybrzeża Wietnamu. Chroni wnętrze kraju przed cyklonami i tsunami. Odporny na działanie soli morskiej chroni wybrzeże przed erozją, a podwodne korzenie działające jak filtr zatrzymują zanieczyszczenia i słoną wodę więc szkoda marnować go na opał. Brawo dla fabryki cegieł. Niestety coraz częściej w imię rozwoju następuje degradacja środowiska w wyniku wycinania drzew pod hodowlę krewetek a wietnamskie lasy powoli zaczynają przegrywać z ludzką zachłannością.
Przepływamy obok plantacji kokosów. Tu też nic się nie marnuje. Oprócz wykorzystania mleka i miąższu, skorupki przerabia się na sznurki, worki, pozostałościami pali się w piecach.
W delcie Mekongu życie toczy się wokół rzeki. Tutaj się mieszka…
… pracuje…
… odpoczywa.
Na powierzchni 60 tysięcy kilometrów kwadratowych zamieszkuje 17 milionów ludzi żyjących z rolnictwa i rybołówstwa. Rzeka daje prace, pieniądze, jedzenie. Głównym środkiem transportu są łodzie.
Przewodnik mówi, że w całym Wietnamie jest 27 tysięcy rzek, z czego większość właśnie tutaj, w delcie Mekongu. Zanim powstały drogi, których w dalszym ciągu jest niewiele, towary ludzie poruszali się prawie wyłącznie łodziami. Do tej pory do wielu wiosek można dostać się jedynie łodzią. Domy, szkoły, urzędy, świątynie stoją przy brzegu lub pływają na powierzchni wody.
Na wodzie widać setki kutrów, łodzi i łódeczek. W miejscach, gdzie rzeka jest bardzo szeroka, kursują promy. Należy docenić kunszt Wietnamczyków w bezkolizyjnym poruszaniu się po rzece tych dziesiątek łodzi, stłoczonych obok siebie, większych i mniejszych, załadowanych wiele razy do granic zatonięcia różnymi produktami – ananasami, pomelo, arbuzami, pomidorami, cebulą, ryżem, kokosami, drewnem.
Ludzie w Delcie Mekongu są uśmiechnięci, dzieciaki machają wesoło do każdej przepływającej łodzi z białasami. Gdzie biedniej i bliżej natury to ludzie szczęśliwsi i bardziej otwarci. Ta zasada sprawdza się w każdym kraju.
Wpływamy w coraz węższe i kręte kanały. Otaczają nas tylko wodne palmy kokosowe – sceneria jak z ‘Czasu Apokalipsy’ F.F Coppoli. Przepięknie!
Nasz drugi przystanek to poczęstunek wietnamską herbatą i owocami. Po raz pierwszy jemy Longan – pyszny, malutki okrągły owoc z pestką w środku oraz rambutany.
Smakują nam też bardzo kandyzowane cukierki z miąższu kokosa, kandyzowany imbir i orzechy w karmelu z dodatkiem chili. Kupujemy kilka paczek do Polski.Do przekąski przygrywa nam wietnamski zespół ludowy na lokalnych instrumentach i zawodzą dwie Wietnamki. Przedstawienie dość marne, zresztą nie lubimy takich turystycznych szopek. Chociaż koleś grający na jednostrunowych ‘skrzypcach’, które wyglądały bardziej jak łuk – zrobił na mnie wrażenie wydobywając z instrumentu całkiem niespodziewane (jak poziom skomplikowania instrumentu) dźwięki. Wracamy do łódeczki i płyniemy dalej do rodziny, która produkuje cukierki z kokosów. Najpierw przewodnik pokazuje nam jak się obiera orzechy, jak z miąższu specjalną maszyną wyciska się mleko kokosowe a miąższ szatkuje na wiórki.
Kolejnym trybem linii produkcyjnej jest Wietnamka przy wielkim garze na ogniu mieszająca wiórki z mlekiem i cukrem, rozrabiając je na jednolitą masę. Do masy dodaje się następnie różne dodatki – kakao, orzechy, duriany itp. i przelewa do prostokątnych foremek.
Po ostygnięciu panie kroją bloki na kwadratowe cukierki i zawijają, najpierw w papierek ryżowy, dla przedłużenia przydatności cukierka do spożycia, potem w normalny papier. Dostajemy do spróbowania jeszcze cieplutką masę – przepyszna! I jak tam przepięknie pachnie – wróciły mi wspomnienia ze zwiedzania elbląskiej fabryki cukierków chyba w pierwszej klasie podstawówki, którą mój mózg odłożył gdzieś na zupełnie zakurzoną półkę. Znowu nasze plecaki są cięższe o kilka zakupionych paczek.
Przesiadamy się na rowery i jedziemy na przejażdżkę po okolicznych wioskach. Mijamy malutkie gospodarstwa, punkty usługowe, sklepiki, pola ryżowe – wszystko otoczone ‘dżunglową’ roślinnością. Niesamowite widoki, super przejażdżka.
Dojeżdżamy do miejsca, gdzie serwują nam lunch pod strzechą z liści bananowca. Dostajemy pyszne sajgonki, które pani zawija naszych oczach. Ogromną i pyszną grillowaną rybę Catfish, zupę i sałatki. Za piwo, które sobie zamówiliśmy, musimy dodatkowo zapłacić 20 000 Dongów.
Po lunchu spacerkiem idziemy do miejsca, gdzie czekają na nas malutkie łódeczki z Wietnamskimi wioślarkami.
Łódeczkami, jeszcze węższymi kanałami, płyniemy do większej motorowej już łodzi, która zabiera nas do busa. W nim spędzamy kolejne 2 h kierując się do stolicy delty Mekongu miasta Can Tho. Po drodze przejeżdżamy przez ogromne, bardzo wysokie mosty: Rach Mieu, My Thuan i Can Tho Bridge nad kolejnymi dopływami Mekongu. Są tak wysokie, że nawet w busiku czuję się bardzo nieswojo z moim lękiem wysokości. Meldujemy się w hotelu Hoa Phuong (http://www.hotels-cantho.com/Hoa_Phuong_hotel ) wybranym dla nas przez organizatorów wycieczki. Hotel mniej niż przeciętny, ale bez tragedii. Trochę za daleko od centrum jak na moje standardy i trochę za ciemno-buro-stary, bez jakiegokolwiek klimatu. Zza plątaniny kabli i gałęzi rozglądamy się z ogólnie dostępnego balkonu gdzie jesteśmy – hmm, no chyba nic ciekawego w okolicy nie znajdziemy.
Wychodzimy natychmiast na spacer w kierunku rzeki, gdzie znajduje się epicentrum turystycznego życia Can Tho.
Na chodniku, tuż przed naszym hotelem, pan i pani sprzedają Duriany. No to chyba już wyraźny znak dla nas, że tym razem musimy się odważyć i spróbować. Zbieraliśmy się na odwagę w Tajlandii, w Malezji, w Singapurze (to ich owoc narodowy). Jakoś tak niby nie wychodziło, a to się spieszyliśmy, a to przecież najedzeni jesteśmy a przecież nie można tego do żadnego zamkniętego pomieszczenia wnosić pod groźbą kary a to jednak tym razem wolimy arbuza…
… tym razem nie tchórzymy: kupujemy połowę potwora.
Zapach rzeczywiście odrzuca. Próbuję jedynie odrobinę. Smakuje bardziej jak zgniłe mięso niż owoc a śmierdzi jeszcze gorzej. Seb zjada więcej. Według niego smakuje smażoną cebulką i serem. Co więcej, twierdzi, że mu smakuje! No jakoś mu nie wierze bo połowa zakupionej porcji ląduje w śmietniku.
Can Tho, dumnie zwane stolicą Delty Mekongu, to małe, nawet miłe miasteczko – ale nic powalającego. Nie różni się wiele od innych odwiedzonych przez nas przeciętnych azjatyckich miasteczek. Taki sam zgiełk, takie samo zatrzęsienie skuterów na drogach, taka sama średnia zabudowa. Za małe, żeby równać się z wielkomiejską atmosferą Sajgonu, za duże, żeby stawać w szranki z klimatycznym Hoi An. Siadamy na kolacje w knajpce z widokiem na oświetlony pomnik wujaszka Ho Chi Minh’a. Kolacja średnia, ale miejsce fajne i pełne białasów. Żadna to była turystyczna restauracja, bardziej gar kuchnia ale widać ciągnie swój do swego.
Po kolacji wracamy spacerkiem do hotelu i zasypiamy przy TV. Pierwszy raz w życiu śpimy w pokoju bez okna! Dlatego tej nocy, żeby nie czuć się klaustrofobicznie, TV z jakimś wietnamskim ‘niewiadomoczym’ działało całą noc i było naszym oknem na świat. No to zaliczyliśmy dziś parę ładnych ‘pierwszych razów’. Uwielbiam ‘pierwsze razy’! Uważam, że każdy PRZYNAJMNIEJ raz w miesiącu powinien zrobić coś pierwszy raz. Cokolwiek. Niekoniecznie w podróży.
Can Tho, Delta Mekongu
20 marca 2012
Wstajemy znowu wcześnie – w tej podróży mamy chyba szczególnie dużo wczesnych pobudek. Po śniadaniu w hotelu busik transportuje nas na przystań, skąd motorowa łódź zabiera nas na Cai Rang – największy pływający targ w delcie Mekongu.
Przewodnik tłumaczy, że sprzedaje się tu jedynie hurtowe ilości towaru więc nie będziemy mogli nic kupić, chyba że od razu z łodzią.
Pływające Łodzie-Sklepy specjalizują się przeważnie w jednym typie towaru. Przedstawiciel asortymentu: arbuz, kokos, pomidor, ananas, itp. sterczy nad łodzią na wysokim palu informując z daleka, gdzie można dostać interesujący klienta towar.
Opływamy targ kilka razy obserwując transakcje wymienne ‘z łodzi do łodzi’, ważenie towaru ale też, niestety, wyrzucanie ‘wadliwych’ egzemplarzy prosto do rzeki.
Następnie płyniemy do ogrodu owoców tropikalnych. Ogród wygląda jak zwykła działka z grządkami i alejkami ale drzewa i krzaki z owocami są dla nas bardzo egzotyczne. Widzimy jak rośnie ananas, papaja, największe owoce rosnące na drzewach czyli JackFuity, banany, rambutany, smocze owoce a nawet kwiaty lotosu, które hoduje się w celu składania ofiar buddzie ale też w celach konsumpcyjnych – ich nasiona i kwiatostany są jadalne.
Są tu też piękne lilie wodne, których, dla odmiany, kwiaty hoduje się jedynie dla ozdoby natomiast łodygi zjada.
Zostajemy poczęstowani tymi owocami a następnie mamy godzinę czasu dla siebie na indywidualną rundkę po ogrodzie i zdjęcia.
Z łodzi przesiadamy się do autobusu i kierujemy do miasteczka, w którym tego dnia jemy lunch. W restauracji poleconej przez przewodnika jest dość elegancko, jak na azjatyckie warunki, ale jedzenie okazuje się bardzo dobre i niedrogie. Dziś w cenie wycieczki mamy tylko kolacje, więc za lunch płacimy sami. Mamy 1,5 h czasu na wizytę na lokalnym markecie, gdzie sprzedają warzywa, owoce, przyprawy ale też przysłowiowe mydło i powidło.
Miasteczko jest wypadkową zmiany oryginalnego planu ze względu na remont portu Victoria, gdzie powinniśmy dobić jeszcze rzeką. Dlatego jest jeszcze zupełnie nieskomercjalizowane a turyści są większą atrakcją dla mieszkańców niż odwrotnie.
Po lunchu i wizycie na targu wyruszamy busikiem w drogę do Chau Doc, czyli miasteczka położonego w pobliżu granicy z Kambodżą. Jedziemy tam prawie 3 h.
Jeszcze przed zalogowaniem w hotelu odwiedzamy świątynię Mieu Ba Chua Xu – Świątynię Kobiet. Legenda głosi, około 200 lat temu posąg świętej i obdarzonej wielkimi mocami Pani został znaleziony i zniesiony z pobliskiej góry Sam przez dziewięć dziewic. Od tamtej pory w okolicy Chau Doc zapanował dobrobyt. Wokół powstania posągu i jego dziejów krąży też wiele innych legend.
W świątyni tłum pielgrzymów. Przed małą kapliczką na dziedzińcu akurat składają w ofierze ogromnego pieczonego prosiaka. Chcę mu zrobić zdjęcie, bo wygląda imponująco, ale nie chcę przeszkadzać w odbywających się gorących modlitwach, więc wchodzimy najpierw do świątyni. Tu na ołtarzu leży już kilka takich okazów, ale niestety robienie zdjęć jest zabronione.
Gdy wychodzimy ze świątyni, okazuje się, że modlący się przy ofierze już się rozeszli a prosie jest właśnie pakowane do kartonu i wynoszone w nieznane. Przewodnik wyjaśnia nam tajemnicę nurtującą mnie od pierwszej podróży do Azji: co dzieje się z ofiarami żywności stawianymi pod posągami. Nigdy nie mieściło mi się w głowie, że w krajach dość biednych i dbających o każdy kawałek pożywienia marnuje się je karmiąc pomniczki. Otóż wszystkie składane ofiary są później odbierane i spożywane przez darujących. Przez fakt, że postoją trochę przy posążku bóstwa czy buddy są jakby ‘poświęcone’ i nabierają rangi ‘komunii’ . Darujący spożywa je potem z wielką czcią – jakby to budda czy inne bóstwo mu je podarowali.
W pobliżu świątyni zatrzęsienie sklepików z ofiarnymi koszyczkami gotowymi do zakupu i transformacji w święconkę.
Jadąc w kierunku hotelu możemy obserwować wnętrza domów mieszkańców, ponieważ wszystkie są otwarte na ulice. Na parterze frontowa ściana to po prostu rozsuwane na całą szerokość drzwi. Jak w wielkiej komunie: każdy widzi co dzieje się u sąsiada, zawsze może wejść na pogaduchy, ale nawet niekoniecznie musi bo wszyscy doskonale się słyszą po prostu krzycząc do rodzin zamieszkałych z naprzeciwka. W środku, w centralnym miejscu, koniecznie przodem do ulicy stoi telewizor. Na sofach, ale częściej na środku na dywanie, siedzi rodzina i popijając herbatę gapi się w szklany ekran lub na uliczny ruch. W głębi wąziutkie schody na górę prowadzące do sypialnianej, tej intymniejszej przestrzeni. Chciałam zrobić zdjęcie, ale nie starczyło mi odwagi. Wszystkie oczy z salonów przez cały czas zwrócone były na ‘białą wycieczkę’.
Dość przyzwoity Hotel Ngoc Phu okazuje się być w samym centrum miasteczka.
Jest Wi Fi ale Facebook znowu nie działa. Tu w końcu pan z recepcji tłumaczy mi dlaczego: Facebook w komunistycznym Wietnamie jest zakazany! Oto uzasadnienie dla reklamacji znajomych dlaczego nie umieszczam na bieżąco zdjęć i komentarzy: CENZURA. Coś co się jeszcze powinno pamiętać z domowego podwórka. A jednak łatwo się zapomina i wydaje się to tak totalnie niewiarygodne! Są oczywiście strony z instrukcjami jak tą cenzurę obejść ale mają po dziesiąt centymetrów tekstu – aż tak bardzo nie jesteśmy zdeterminowani, żeby utrzymywać resztę świata w kontakcie z nami.
Dziś mamy kolację wliczoną w cenę wycieczki więc idziemy ze wszystkimi do restauracji. My idziemy tak jak przyjechaliśmy – szkoda nam marnować czyste ciuchy, których liczba mocno już ograniczona a nie wiemy jak będzie z pralnią. A i tak nawet po krótkim spacerze w upalny wieczór przez azjatycki syf będzie się trzeba wykąpać a ciuchy wrzucić do wora z brudami. Natomiast Irlandka przebrała się w syfonową elegancką sukienkę, Francuzka, która dołączyła tego dnia do naszego busa, zaopatrzyła się w malutką wizytową torebusię. Chyba się zdziwiły jak wylądowaliśmy w typowej azjatyckiej jadłodajni wypełnionej kuchennymi oparami, wentylowanej jedynie niewydajnym wiatrakiem. No restauracja to to nie była 🙂 Jedzenie zaserwowali bardzo dobre, ale gorąco tam było jak diabli, więc po posiłku wychodzimy jako pierwsi trochę odetchnąć świeższym powietrzem.
Zagłębiamy się w wąskie uliczki. Chau Doc to typowe azjatyckie miasteczko, z syfkiem, klimatem, straganami. Podoba nam się znacznie bardziej niż Can Tho bo jest mniejsze i bardziej kambodżańskie niż wietnamskie.
Siadamy w jakiejś knajpce na piwo, która wygląda jak zrobiona w garażu. Panowie w środku piją piwo, grają w karty i palą, więc wystawiliśmy sobie stolik na chodnik (kto Białasom zabroni :D).
Nagle jesteśmy świadkami niecodziennej, przynajmniej dla nas, awantury. Dwie Wietnamki po przeciwnej stronie ulicy zaczynają się tłuc. I to ostro: okładają się butami po głowach, ciągną za włosy, wywracają a przy tym wrzeszczą jak opętane. A co na to świadkowie? Panowie z naszej knajpy przerywają grę i wystawiają ciekawskie łby. Ruch uliczny zamiera: wszystkie skuterki stają (a na samym skrzyżowaniu to było) i bez żadnej krępacji przyglądają się przedstawieniu. Z okolicznych sklepów wylewa się obsługa. Nikt absolutnie nie interweniuje. Po prostu wścibstwo wietnamskie w najlepszym wydaniu. Po 15-minutowej awanturze jedna z potarganych pań idzie w swoją stronę a druga odjeżdża w swoją na skuterku z malutkim dzieckiem na kolanach. Gapie odpalają swoje maszyny i rozjeżdżają się powoli do swoich spraw. Przedstawienie skończone. Panowie w knajpie-garażu wracają wyraźnie ucieszeni do swojej gry.
Po piwku włóczymy się jeszcze trochę po ulicach i targu.
Po czym wracamy do hotelu spać zakochani w Delcie Mekongu, autentyczności jej mieszkańców i ich sposobie życia. Kiedyś tam jeszcze pojedziemy bez biura – na własną rękę, w końcu znamy już parę kątów. Ciekawe co jeszcze można tam odkryć?
Wietnam, Chau Doc – Kambodża, Phnom Penh
21 marca 2012
Wstajemy rano i schodzimy na śniadanie do hotelowego foyer. Jesteśmy trochę za wcześnie więc idziemy jeszcze na spacer po pobliskich uliczkach. Jak bardzo inaczej Chau Doc wygląda w świetle dnia. Drzwi otwarte na ulice, w drzwiach trwają przygotowania do śniadania, wyprawienia dzieci do szkoły, otwieranie interesów. Wszędzie widać więcej prawdziwych mieszkańców niż wieczornych imprezowiczów. Po śniadaniu wyruszamy busikiem na przystań, gdzie do większej łodzi pakujemy nasze plecaki a my wsiadamy do malutkich łódeczek, operowanych przez wietnamskie wioślarki. Płyniemy obejrzeć pływające wioski.
Wioski znacznie mniejsze niż te, które widzieliśmy na Tonle Sap w Kambodży i o wiele bliżej miejskiej cywilizacji.
Pierwszy raz widzimy hodowle ryb w drucianych klatkach pod, lub obok pływających domów.
Na początku wyglądają jak zwykłe prostokątne dziury w podłodze, ale gdy przewodnik wsypuje tam garść karmy woda dosłownie wrze. Ścisk tam potworny – właściwie to więcej ryb niż wody.
Ogromne Cat Fish walczą na powierzchni o kulki pokarmu. Jedna nawet tak zawzięcie, że zdołała wyskoczyć na podłogę i prześlizgując się między nogami lekko przestraszonych turystów, kończąc swój niewolniczy żywot wolna w otwartej rzece. Nasz przewodnik dostaje chyba za to rugi od właściciela hodowli, bo chwilę wymieniają jakieś wietnamskie pyskówki bez cienia uśmiechu.
W tak brudnej wodzie (spływają tam przecież wszelkie nieczystości związane z „życiem wodnym” Wietnamczyków) hodowana jest bardzo popularna w Polsce ryba Panga. Już dawno nie jem ale teraz to na pewno nie ruszę. Dodatkowo w celu szybkiego wzrostu, rybom podaje się hormony, ekstrakty, witaminy i inne substancje. Ryby rosną jak na drożdżach. Niestety resztki tych substancji dostają się też do Mekongu co stanowi wiadome zagrożenie dla środowiska.
Hodują też ptactwo. Trochę smutno wyglądają w ciasnych klatkach.
W pływających wioskach ludzie trzymają też psy, które w obronie domostwa obszczekują nasze łódki. Ciekawe gdzie wychodzą na spacer i załatwiają swoje fizjologiczne potrzeby?
Po wizycie we wiosce płyniemy kawałek dalej do wioski mniejszości etnicznych Cham. Przyglądamy się jak pani na krośnie tka szale.
Oczywiście można te szale tam kupić. I oczywiście kupujemy kolejne cztery do sporej już kolekcji zebranych suwenirów. Są śliczne.
Z wioski podpływamy już tylko kawałek do większej łódki, gdzie rano włożyliśmy nasze plecaki i płyniemy nią kolejne 2,5 h na kambodżańską granicę do Vinh Xuong.
Rejs jest super atrakcją. Siedzi się wygodnie – na rozkładanych drewnianych krzesełkach. Jesteśmy osłonięci od słońca brezentową plandeką. Mijamy totalnie zagubione gdzieś w delcie wioseczki.
W wodzie moczą się wodne bawoły.
pływają gęsiego pomarańczowe kaczuszki.
Dzieciaki machają do nas rozbawione, a nawet skaczą z drzew do rzeki obok naszej łódki, żeby nas dla rozrywki ochlapać. Jeżeli im się uda mają ogromną radochę.
W domach otwartych na rzekę toczy się codzienne wiejskie życie: mycie naczyń, pranie, gotowanie.
Na granicy Wietnamsko-Kambodżańskiej nasz przewodnik zbiera nasze paszporty i znika organizować dla nas wizy. (UWAGA: na tym przejściu granicznym e-wizy nie są honorowane. Trzeba zapłacić 20 USD za standardowe. Nasi irlandzcy współpodróżnicy musieli zapłacić podwójnie).Tymczasem my czekamy w knajpce na granicy w przedziwnie nowoczesnym jak na okoliczności przyrody budynku – jesteśmy przecież gdzieś w środku niczego na Mekongu! Jemy obiad i spijamy zimne piwo.
Po godzinie przewodnik wraca z owizowanymi paszportami i piechotą w 35 stopniowym upale musimy podejść jakieś 300 m do kambodżańskiej kontroli granicznej. Podczas gdy smutny pan w budce sprawdza pieczołowicie nasze paszporty w ogrodzie inni całkiem już weseli celnicy jedzą lunch popijając whisky – niezła fucha.
Nasz wietnamski przewodnik żegna się z nami, wraca łódką z powrotem do Chau Doc, a my z nowym, kambodżańskim przewodnikiem pakujemy się do nagrzanego do granic możliwości vana. Jedziemy w tym piekarniku kolejne 2h do Phnom Penh umilając sobie przejazd rozmowami z Irlandzką parą.
Na kilka dni żegnamy się z Wietnamem. Good Bye Vietnam! Witaj Kambodżo! Nasza relacja z pobytu w Kambodży tutaj
Polecane książki
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.