Dhaka
Bangladesz Artykuły
Odwiedź ten kraj zanim zrobią to inni
Rohingyas. Najbardziej prześladowana mniejszość narodowa na świecie
Dhaka Dzień po Dniu
Nepal, Katmandu – Bangladesz, Dhaka
15 lutego 2015
Do, stolicy Bangladeszu, Dhaki przylecieliśmy z Nepalskiego Katmandu bezpośrednim samolotem linii Biman Bangladesh Air w półtorej godziny.
Pan na stanowisku kontroli paszportowej wypytuje się, jakie biznesy nas tu sprowadzają i kim są nasi biznesowi partnerzy. Gdy słyszy, że przyjechaliśmy tu na wakacje, bo sobie tak po prostu podróżujemy po Azji, chyba ciężko mu w to uwierzyć. Jednak po dogłębnym przestudiowaniu naszych licznych wiz i pieczątek w paszportach dostawia nam swoją, odbieramy bagaże i znajdujemy się w samym środku jakiegoś obłędnego chaosu. Trzeba przyznać, że Indie to przy tym ‘pikuś’ przez małe ‘p’! Otacza nas nagle setka wszelkiej maści przeładowanych do granic możliwości pojazdów, setki świateł i ludzi, klaksonów i pokrzykiwań, korków i rozbiegany we wszystkich kierunkach tłum.
Jest już wieczór. Do 3* hotelu Pacific www.hotelpacificdhaka.net polecanego przez Loneny Planet dostajemy się taksówką za z góry ustaloną cenę 600 Taka. ‘Taka’ w języku bengali oznacza dosłownie ‘waluta’ i jest oficjalną walutą Bangladeszu.
Hotel Pacific to nieprzytulny wieżowiec. Można go i okolice obejrzeć doskonale na Street View.
Uroku nie ma za grosz, idealną czystością też raczej nie grzeszy. Korytarze straszą jakimiś niedoróbkami i pomieszczeniami, które bardziej przypominają magazyny czy powierzchnie gospodarcze a nie gościnne wnętrza… Jednak za 1700 TK nie ma co narzekać.
Jest położony w tak zwanej Nowej Dhace. Kwatery na starym mieście odradzali niemal wszyscy podróżnicy ze względu na hałas, przerwy w dostawie wody, prądu i bardzo kiepskie warunki bytowania. Chociaż pierwotnie to właśnie tam mieliśmy szukać noclegu, skutecznie nas zniechęcili.
Dostajemy bardzo podstawowy pokój z mini-balkonikiem gdzieś na ostatnim piętrze z widokiem na miasto. Przynajmniej tyle.
Kolacje jemy w zupełnie pustej hotelowej restauracji. Jest nawet smacznie i niedrogo. Zupy kosztują w granicach 200 Taka, sałatki około 100 Taka, dania główne od 200 do 400 Taka, przykładowo biriani (zapiekane warstwowo ryż, mięso i dodatki) z kurczakiem to koszt 260 TK, z baraniną 350 TK, w zestawie jest też sałatka.
Po krótkim czasie dołącza do nas grupa lokalnych biznesmenów. Przynajmniej miejsce trochę ożyło.
Jest już ciemno. Chaos i zgiełk panujący te ileś pięter poniżej trochę nas onieśmiela. Postanawiamy iść spać. Damy szanse miastu dopiero za dnia.
Dhaka
16 lutego 2015
Rano po śniadaniu wyruszamy w miasto ogarnąć misję numer jeden: znaleźć bank i wymienić dolary na Taka.
Myśleliśmy, że o azjatyckim ruchu drogowym wiemy już wszystko, jednak bardzo się myliliśmy! Piesi dosłownie walczą tu o przetrwanie. Przechodzenie przez ulice w Sajgonie to przy Dhace bulka z masłem.
Ulice w Nowej Dhace są bardzo szerokie, co stanowi nie lada wyzwanie dla pieszych pragnących przedostać się na przeciwną stronę. Tak jak w innych częściach Azji, pieszy ma tu najniższy priorytet. Przejść dla ludzkości albo nie ma, albo nie są w żaden sposób honorowane przez kierowców. Nie zwalniają nawet wtedy, kiedy człowiek lawiruje już między wielopasmowymi drogami.
Na szczęście dla nas jesteśmy tu jedynymi białasami i mamy trochę łatwiej: kierowcy zwalniają, żeby się na nas pogapić:). Niemniej jednak i tak pobijaliśmy tu nasze życiowe rekordy odwagi.
A gapią się na nas wszyscy i wszędzie.
Nasze poprzednie podróże przyzwyczaiły nas, że biały kolor skóry wzbudza w Azji zainteresowanie. Jednak to nic w porównaniu z zainteresowaniem okazywanym w Bangladeszu. Nasze pojawienie się powodowało niemal zawsze zbiegowisko i ostentacyjne niczym nieskrępowane GAPIENIE.
Tam, gdzie zatrzymywaliśmy się coś zjeść, właściciel miał natychmiast kilkudniowy utarg z głowy. Nagle zapełniały się wszystkie stoliki, robiły się kolejki a przed wejściem gromadził się ciekawski tłumek.
Ci najmniej odważni robili nam komórkami zdjęcia z ukrycia. Ci bardziej odważni prosili o pozwolenie. Gorzej jak chcieli zdjęcia razem z nami. Raczej nie mogłabym być celebrytką. Nic mnie bardziej tu nie męczyło, niż pozowanie do setek zdjęć dziennie, a przecież nie można mieć zniechęconej miny na zdjęciu, na którym komuś tak bardzo zależy.
Najodważniejsi do prośby o zdjęcie dodają jeszcze przynajmniej dwa pytania: ’your country?’ i ’your name?’. Jeżeli zdarzy się, że ktoś zna angielski w stopniu bardziej komunikatywnym, zaczynają się wywiady, zaproszenia do domu, oferty oprowadzenia po mieście, wymiany fejsbukowych namiarów i całe sesje zdjęciowe.
Jednak czemu się tu dziwić. W ciągu całego pobytu spotkaliśmy jedynie dziewięć białych twarzy, z czego pięć w hotelu Pacific polecanym przecież przez Lonely Planet, na dodatek w stolicy, w której zapewne każdy przyjezdny zaczyna swoją przygodę z Bangladeszem.
Udaje nam się odnaleźć wśród tego rozgardiaszu bank. Pan ochroniarz prowadzi nas prosto do najważniejszej osoby w banku, dyrektora oddziału. Kolejki do okienek są widocznie tylko dla miejscowych. Zostaliśmy zaprowadzeni na pięterko do backofficu, zabrali fotele dwóm pracownikom, posadzili nas w boksie, dostaliśmy wodę, herbatę i ciasteczka, a wymianą zajmowały się ze cztery osoby. Proces wymiany dolarów kontroluje cały czas sam pan dyrektor.
Zaopatrzeni w gotówkę wyruszamy w kolejną misję: odnalezienie biura Bangladesh Inland Waterway Transport Corporation sprzedającego bilety na prawie stuletni parowiec, Rocket, którym chcemy jeszcze dziś wyruszyć w ponad szesnastogodzinny rejs w kierunku największych na świecie lasów namorzynowych: Sundarban i żyjących tam dziko ostatnich 400 (liczba maleje z dnia na dzień) bengalskich tygrysów.
Odnalezienie biura okazuje się nie lada wyzwaniem. Pytania o drogę okazują się bezużyteczne. Albo nikt nas nie rozumie, albo nie mają pojęcia, że w ogóle posiadają w swoim mieście taką atrakcje, albo kierują nas byle gdzie, wskazując jakąkolwiek drogę, żeby pozbyć się kłopotu. Błąkamy się, łazimy w kółko chyba ponad godzinę, pomimo, że mamy to miejsce oznaczone na GPS i powinno znajdować się 5 minut drogi od naszego hotelu.
W końcu jakimś cudem i bardziej chyba przez przypadek odnajdujemy wiszące gdzieś w arkadach nad tłumem ludzi czekających na jakiś autobus małe koło sterownicze z logo Rocket.
Byliśmy tam już wcześniej jakieś dziesięć razy, jednak zauważenie wejścia to prawdziwy test na spostrzegawczość. Dodatkowo wejście nie przypomina w niczym wejścia do biura. Ale to przecież Bangladesz…
Najpierw chwilę rozglądamy się zdezorientowani dokoła po otaczających nas nastu różnych biurach, ale już po chwili jacyś pomocni Bengalczycy bez zbędnych pytań prowadzą nas od razu na piętro do kilkumetrowej kanciapy, gdzie udaje się nam kupić bilety. Widocznie białasy trafiają tu tylko i wyłącznie w tym jednym celu.
Bilet powrotny w sypialnej kajucie pierwszej klasy do Hurlahat to koszt 3124 TK za osobę. Czas rejsu 16h. W porcie musimy stawić się o 18.00
Możemy się udać już spokojnie na zwiedzanie starego miasta stolicy. Postanawiamy dojechać tam najbardziej popularnym środkiem transportu: rowerową rikszą.
‘Kareta’ rikszy to doskonałe miejsce do obserwowania lokalnego stylu życia bez potrzeby skupiania się na manewrowaniu wśród masy ludzi i pojazdów.
Riksze rowerowe można zobaczyć w całej Azji ale te w Bangladeszu są najbardziej kolorowe i jest ich zdecydowanie więcej na metr kwadratowy niż gdziekolwiek indziej na świecie. Stanowią dosłownie integralną część życia Bengalczyków.
Właściciele prześcigają się w przystrajaniu swoich pojazdów i są bardzo dumni z pokrywających je ręcznych malunków.
Biorąc pod uwagę liczbę riksz przewalających się po bengalskich ulicach malarz riksz musi być bardzo popularnym zawodem.
Oczywiście zaraz po zawodzie rikszarza. Przeważnie są to napływowi rolnicy szukający swojego szczęścia w stolicy. A to jak potrafią manewrować zarówno po wąskich zatłoczonych uliczkach jak i po wielopasmowych ulicach między stojącymi w korkach pojazdami naprawdę zasługuje na uznanie. Nasz dowozi nas głównymi i bocznymi uliczkami w same centrum starego miasta.
O starym mieście Dhaki Lonely Planet pisze (w wolnym tłumaczeniu): 'Dla jednych to obraza zmysłów nie do wytrzymania. Dla innych to właśnie ten niewyobrażalny chaos wciśnięty w wąskie uliczki starej Dhaki jest główną atrakcją stolicy. Nieważne skąd się przyjechało i jakie wielkie miasta się wcześniej odwiedziło Stara Dhaka powala swoimi zatłoczonymi uliczkami, szalonym ruchem ulicznym, nieustannym hałasem i zamieszaniem’. Trudno o bardziej trafny opis. Myślałam, że żadna miejska dżungla już mnie nie zaskoczy, jednak Dhaka naprawdę dała radę.
Centralnym punktem Starej Dhaki jest Sadar Ghat nad rzeką Buriganga. Jednocześnie jest to najbrudniejsze miejsce jakie w życiu widziałam. Coś, co kiedyś pewnie można było nazwać piaszczystym brzegiem rzeki wygląda jak wysypisko śmieci nad mętnym ściekiem pokrytym warstwą wszystkiego, co już przestało być potrzebne podróżującym łodziami i promami Bengalczykom.
W Porcie przy Sadar Ghat właściwie trudno dostrzec granicę między śmieciami na lądzie a śmieciami unoszącymi się na tafli wody.
Wodne taksi, statki i promy są w Bangladeszu bardzo popularnym środkiem transportu ludzi i towarów. Siatka rzek dorównuje długością siatce dróg, które są w fatalnym stanie. To tłumaczy ten niewyobrażalny wręcz tłok na przyległych do portu i rzeki uliczkach starego miasta. Ludzie przypływają, odpływają, rikszarze ich przywożą i odwożą, handlarze sprzedają im towary a wszystko wciśnięte między domy, warsztaty, metalowe budy z chińszczyzną i przekąskami. Nie ma miejsca, żeby się wyminąć. Zmiana kierunku w przesuwającej się masie graniczy z cudem.
Stara Dhaka to z pewnością najbardziej zatłoczone miejsce w jakim kiedykolwiek byliśmy. Cały czas trzeba przeciskać się między rikszami, wózkami i ludźmi. Jeśli dodać do tego jeszcze kakofonię głośnych lokalesów, ryczące statki i klaksony a wszystko w 35 stopniowym upale i kurzu powstaje mieszanka wybuchowa. Prawdziwy raj dla kolekcjonerów doznań, ale my wytrzymaliśmy tam tylko trzy godziny i (wstyd się przyznać) uciekliśmy do naszego hotelu. Stara Dhaka nas po prostu pokonała.
Na nasze usprawiedliwienie dodam, że od chaosu starego miasta nie ma nawet chwilowej ucieczki. Nie ma tu zacisznych uliczek, kafejek czy restauracji. Znaleźliśmy jedynie coś, co przypominało bar szybkiej obsługi, wypełniony po brzegi samymi mężczyznami. Salą zarządzało chyba z piętnastu kelnerów. Tempo jedzenia i podmianki kolejnych gości było imponujące! Najpierw szybka dedukcja, gdzie najwcześniej zwolni się miejsce, potem sadzanie tam nowo przybyłych i zabranie niemal z przed nosa talerzy poprzednim. Nas zaprowadzono do strefy VIP, nikogo nam do stolika nie dosadzono i nikt nam nad głową nie stanął, jednak i tak trudno mówić o komforcie posiłku, kiedy wokoło jak w mrowisku.
Aczkolwiek było smacznie! W Dhaka jadłam (i widziałam) największe królewskie krewetki jak do tej pory.
Drugim, co do popularności środkiem transportu w Dhaka, po barwnych rikszach rowerowych, są C.N.G, czyli lokalne zielone motoriksze. Każdy szanujący się azjatycki kraj posiada swoją odmianę tego pojazdu. Charakterystyczną cechą tych bengalskich jest to, że są okratowane.
W pierwszym momencie zastanawialiśmy się dlaczego. Ale po kilku chwilach wszystko było jasne. W Dhace więcej stoi się w korkach niż jedzie, co skrzętnie wykorzystują miejscowi żebracy i mobilni sprzedawcy sznurka, mydła i powidła. Kraty chronią pasażerów przed ich nachalnością. A może też przed kradzieżami? Chociaż my czuliśmy się tam bardzo bezpiecznie. Nie zmienia to faktu, że próbowano nam sprzedać podręczniki do nauki angielskiego, zabawki dla dzieci, jakieś dziwne chrupki, lokalne gazety i inne zupełnie zbędne nam towary. Nie obyło się też bez wyciągania rąk po Taka. Kraty spełniły więc swoje zadanie.
Ostatecznością w poruszaniu się po mieście są miejskie autobusy. Są tak przepełnione, że ludzie dosłownie wystają z każdego otworu.
Ich stan jak na załączonym obrazku. Niesamowicie poobijane, przerdzewiałe, często z powybijanymi szybami.
System rozkładowo-przystankowy nie istnieje. Pasażerowie wsiadają i wysiadają w biegu lub na skrzyżowaniach. Nawet nie próbowaliśmy go zrozumieć, a tym bardziej z autobusów skorzystać.
Mignęły nam też dwupoziomowe pamiątki po brytyjskich kolonizatorach, pamiętające na pewno ich czasy.
Im dalej od Starej Dhaki i portu tym luźniej i bardziej przyjaźnie dla przyzwyczajonego do jako takiej przestrzeni osobistej białasa.
Ulice szerokie, wielopasmowe. Zdarzają się nawet szklane biurowce.
Jednak to, co w Bangladeszu uderzyło nas najbardziej to brak ulicznego życia, tak bardzo typowego dla Azji. Ludzie nie jedzą na ulicach, nie spotykają się siedząc na małych plastikowych stołeczkach, popijając powoli herbatkę i gapiąc się na przechodniów. Tam wszyscy gdzieś biegną, coś w pośpiechu załatwiają, a potem chowają się w swoich domach i zamykają za sobą drzwi.
Na dodatek są to głównie mężczyźni. Bangladesz jest w 90% Muzułmański, jednak nigdzie indziej jak dotąd patriarchat nie rzucił nam się aż tak bardzo w oczy.
Ludzie są tu bardzo pomocni, jednak nie uśmiechają się tak często jak w innych azjatyckich krajach. Dowiadujemy się później od poznanych na parostatku biznesmenów, że uśmiech w Bangladeszu jest często postrzegany jako infantylizm, dlatego dorośli wolą być poważni, a już w szczególności jak widzą egzotycznych białasów, chcą trzymać fason.
Poznani przez nas lokalni biznesmeni byli zawsze uśmiechnięci, ale dopiero na uniwersytetach nauczyli się, że łatwiej nawiązuje się kontakty, czy też robi interesy z białasami prezentując uśmiech od ucha do ucha.
Zamawiamy C.N.G, które wiezie nas do portu w starej Dhace.
Tu pakujemy siebie i nasze plecaki na nasz stuletni parostatek.
To najprawdziwszy parostatek zbudowany na początku XX wieku, zwany hucznie Rocket, czyli Rakieta.
Jest już 18.00. Na statku spędzimy kolejne naście godzin naszego pobytu w Bangladeszu, głównie w drodze do Hurlahat, skąd podążymy dalej do największego na świecie lasu namorzynowego w poszukiwaniu ostatnich, żyjących tu dziko, 400 bengalskich tygrysów. Więcej mieszka ich jedynie w Indiach.
O tym jak było na rejsie i poszukiwaniach tygrysów bengalskich, można poczytać tutaj
Cox’s Bazar – Dhaka
23 lutego 2015
Do Dhaki wracamy ponownie po tygodniu samolotem bengalskich linii lotnicznych Novair. Wylatujemy z Cox’s Bazar o 12.15, żeby po 55 minutach wysiąść w tej najbardziej z chaotycznych stolic.
Jednak tym razem jesteśmy skazani na luksus. Sebastiana dopadła jakaś grypa czy infekcja. Ma wysoką gorączkę i potwornie się czuje. Odpuszczamy sobie więc tani hotel Pacific i jedziemy do czterogwiazdkowego hotelu FARS (Fars Hotel and Resorts 212, Shahid Syed Nazrul islam Sharani, Bijoynagar, Dhaka-1000. Purana Paltan Road www.farshotelbd.com.) Skoro ze zwiedzania dzisiaj nici, to ponudzimy się chociaż w komforcie.
Z restauracji i basenu na dachu rozciągają się genialne widoki na uliczną dżungle.
Te z naszego okna też niczego sobie.
Podglądam swoim zwyczajem, co się dzieje na betonowych podwórkach blokowisk.
Basen tak naprawdę trafił się jedynie przy okazji, Sebastian i tak nie jest w stanie się wykąpać, jednak mi bardzo się przydał w tym upale. Na dodatek miałam go tylko i wyłącznie dla siebie 🙂 Muzułmanie nie są fanami pływania.
Seb łyknął antybiotyki, trochę pospał, zjadł pyszną kolację w restauracji na dachu i od razu zrobiło mu się lepiej. Jutro chyba jednak uda się wyjść na miasto.
Dhaka
24 lutego 2015
Nasz ostatni dzień w Bangladeszu, w najbardziej zatłoczonej miejskiej dżungli, jaką odwiedziliśmy. Upłynął nam głównie… W KORKACH! Korki są tu zawsze i wszędzie. Do tego smog, spaliny i upał.
Objeździliśmy przepłaconymi po trzykroć rikszami markety, żeby kupić jakieś prezenty i pamiątki. Niestety takich towarów tu po prostu nie ma! Natomiast chińskiej i bengalskiej tandety aż nadto. Zakupy skończyliśmy z paroma koszulkami i książką. Może na lotnisku uda się znaleźć przynajmniej magnez na lodówkę.
Mieliśmy jechać do Shankharia Bazar zobaczyć małe, kolorowe warsztaty, produkujące latawce i kapelusze. Mieliśmy odwiedzić malownicze i nastrojowe ruiny Lalbagh Fort i przepłynąć na drugi brzeg rzeki Buriganga mała, drewnianą łódeczką. Mieliśmy obejrzeć najstarsze w Dhace budynki Mogołów i podejrzeć na Bangshal Road jak uliczni malarze malują wizytówki kraju: kolorowe riksze.
Jednak po godzinach w korkach i spalinach mamy serdecznie dość. Postanawiamy resztę dnia pokręcić się piechotą w okolicach naszego hotelu.
Zaglądamy w różne kąty i podglądamy życie na bocznych uliczkach.
Uliczny maszyno-pisarz czeka na zlecenia klientów. Nie potrafię odczytać reklamowych szlaczków, ale zapewne oferuje usługę pisania urzędowych pism dla niepiśmiennych. Było takich stanowisk całkiem sporo. W Bangladeszu jedynie 50% ludności potrafi czytać i pisać!
W parkach na wypalonych słońcem trawnikach śpią (chyba) bezdomni. Nie ma tu spacerowiczów, bawiących się matek z dziećmi, piknikujących rodzin. Jest za to kupa śmieci i kompletnie zapuszczona infrastruktura. Wygląda na to, że element przestrzeni w postaci miejskiego parku nie ma zbyt wielu fanów wśród lokalnej społeczności.
Przechodnie czytają wiadomości z rozklejonych na murach wczorajszych gazet. Ci, których nie stać na zakup dzisiejszych, nadrabiają wiadomości z jedno lub kilkudniowym opóźnieniem. W Bangladeszu wydaje się ponad dwa tysiące różnych periodyków i dzienników, które kupuje mniej niż 15% mieszkańców.
Na główniejszych ulicach demonstracje. Ciągle trwa hartal, czyli antyrządowy protest. Demonstracje nie są jakieś bardzo liczne i ograniczają się do transparentów i przemarszów małych grupek z liderem wygłaszającym jakieś hasła czy przemówienia przez megafon.
Ponieważ nie ma tu właściwie turystów, sprzedawcy nie nauczyli się jeszcze wciskać białasom swoich towarów. Chociaż spotkaliśmy jedną wyjątkowo przedsiębiorczą jednostkę, która nieśmiało zaczepiła Sebę na ulicy. Niestety pan trochę źle trafił, proponując białasowi muzułmański, modlitewny dywanik. Nie kupiliśmy.
Wpadliśmy też na bengalskie pączki do ciastkarni. Były pyszne, a nie wszyscy Azjaci potrafią piec słodkości.
Zakończyliśmy dzień na piwie w polecanym na forach barze Sakura, opisywanym w opiniach jako urocze miejsce.
Otóż była to totalna speluna. Ciemna, bo przecież Muzułmanom pic nie wolno. Twarze ukryte w mroku, przyciemnione lampki gdzieś z boku, absolutnie nie nad stolikami. Okna, jeżeli w ogóle były, przykryte szczelnie nieprzepuszczającymi światła kotarami. Wszystko zatopione w kłębach gęstego dymu, bo palić, dla odmiany, tu wszędzie wolno. Nad szklaneczkami z alkoholem sami mężczyźni, bo kobietom wolno głównie siedzieć w domu. Zmęczyliśmy jedno piwo i cali śmierdzący papierochami zwialiśmy do hotelu. Wspomniany na forach ‘urok’ Sakury musiał najwidoczniej polegać na tym, że było to jedno z bardzo nielicznych tu miejsc, w którym sprzedaje się piwo, czy alkohol w ogóle.
Nasz hotel, chociaż 4*, alkoholu nie serwuje, ponieważ w bliskim sąsiedztwie znajdują się dwa meczety – za blisko wzroku Allaha.
Może to i dobrze. Jutro samolot do Indii już o 8.30. Czeka nas bardzo wczesna pobudka.
Ogólnie podróżowanie po Bangladeszu to wyższa szkoła jazdy. Infrastruktura turystyczna praktycznie nie istnieje. Poza Dhaką wszystkie oznakowania w szlaczkach. Po angielsku nie mówi prawie nikt, jednak wszyscy chcą koniecznie porozmawiać, zrobić sobie z nami zdjęcie lub przynajmniej trochę na nas popatrzeć. Pozytywne było to, że nie patrzyli na nas (jak to często w Azji bywa) jak na chodzące worki pieniędzy, a jak na prawdziwe zjawisko, nie mogąc się chyba nadziwić, co my tu właściwie robimy.
Czy warto było przyjechać? Na pewno! To było jedno z najbardziej autentycznych miejsc, jakie do tej pory odwiedziliśmy. Wrażenia niezapomniane.
Bangladesz, Dhaka – Indie, Bombaj
25 lutego 2015
Bardzo rano wyruszamy CNG na lotnisko. Chcemy zamówić regularną taksówkę w recepcji, jednak recepcjonista bardzo się dziwi, po co chcemy przepłacać. Wychodzimy przed hotel, ale ulice o tej porze puste, jest piąta rano! Wracamy do recepcji skarżąc się, że chyba jego porada nie była najlepsza, na co on gdzieś biegnie i po kilku minutach wraca z CNG i kierowcą. Czy ludzie tutaj nie są niesamowici?
Lot Biman Bangladesh Airlains z Dhaka startuje o 8.30. W Kalkucie jesteśmy po 50 minutach. Różnica czasu to 30 minut, wiec oficjalnie lądujemy o 8.50.
Kolejny lot do Bombaju mamy dopiero o 15.40. Tym razem lecimy Jet Airways. Lot trwa aż trzy godziny. W Bombaju jesteśmy więc dopiero o 18.40. Tym sposobem cały dzień straciliśmy na lotniskach i w samolotach. Niestety takie połączenie wychodziło najtaniej.
W Bombaju mieszkamy tam gdzie w zeszłym roku, jemy tam gdzie w zeszłym roku, słonce takie samo piękne jak w zeszłym roku, a po Bangladeszu w Indiach czujemy się jak w zupełnie innym świecie… cywilizowanym! Nie do uwierzenia po zeszłorocznym szoku kulturowym. Nic tak nie poszerza horyzontów, perspektyw i światopoglądu jak podróże!
Są też legalne ‘Kingfishery’.
Jednak najwięcej kingfisherów widzielismy w bengalskim Sundabarns – tych prawdziwych, pogwizdujących wesoło, kolorowych.