Sundarban
Bangladesz Artykuły
dwiedź ten kraj zanim zrobią to inni
Rohingyas. Najbardziej prześladowana mniejszość narodowa na świecie
Wyprawa do Sundarban Dzień po Dniu
Dhaka – Hurlahat,
16 lutego 2015
Do Parku Narodowego Sundarban, czyli największych na świecie lasów namorzynowych (dzielonych z Indiami) wyruszamy z Dhaki stuletnim parowcem zwanym Rocket. Jest to najpewniej najprzyjemniejszy sposób dotarcia do parku. Bilety można kupić w Dhace w biurze Bangladesh Inland Waterway Transport Corporation.
Odnalezienie biura nie jest takie proste. Adres to:
Bangladesh Inland Water Transport Corporation (BIWTC)
5 Dilkusha, Dhaka.
Telefon: +88-02-9559779 (ale dzwonienie tam ma pewnie sens jedynie jak mówicie chociaż trochę w bengali)
Otwarte od niedzieli do czwartku, od 9.00 do 17.00.
Znajduje się 5 minut drogi piechotą od hotelu Pacific, w którym się zatrzymaliśmy, jednak jest fatalnie oznakowane.
Najprościej znaleźć trójkątne rondo z białym pomnikiem chyba pelikanów albo jakichś czapli. Stanąć tam przodem do siedziby narodowych linii lotniczych Bangladeszu Biman, pójść prosto ulicą, zostawiając Biman po lewej stronie i bacznie uważać na stronę prawą wypatrując niebieskiego szyldu z białymi literami BIWTC.
Jeżeli się da lepiej iść ulicą, wtedy łatwiej zauważyć szyld. My szliśmy po bożemu chodnikiem pod arkadami i szyld był dla nas stamtąd po prostu niewidoczny.
Pod arkadami jest również zawieszony pod sufitem znak z logo firmy BIWTC, czyli morskiego steru z wentylatorem w środku, jednak łatwo go przeoczyć, szczególnie kiedy pod arkadami tłok i człowiek skupia się na manewrach między ludźmi.
Następnie należy wejść gdzieś między kratami na piętro i poszukać ponownie logo biura nad małą kanciapą od strony ulicy, z której się wchodzi do budynku.
Bilety warto kupować z wyprzedzeniem. Kajut nie jest dużo a parostatków jedynie cztery w całej flocie. Bilet w obie strony w sypialnej kajucie pierwszej klasy do Hurlahat to koszt 3124 TK za osobę.
Rocket odpływa o 19.00, jednak w porcie powinno się stawić z godzinnym wyprzedzeniem.
Za czasów swojej świetności parostatek był najszybszą jednostka poruszającą się po bengalskich rzekach, stąd jego nazwa: Rakieta. Dziś napędzane parą 'młyńskie’ koła po obu burtach przegrywają z silnikami promów pasażerskich, jednak frajda z rejsu jest nieporównywalna.
Spędziliśmy na nim ponad 16h w kajucie pierwszej klasy, posiadającym nawet dzwonek na lokaja!
Kajuty pierwszej klasy są całkiem wygodne, chociaż nie ma co się zbytnio sugerować nazwą kategorii. Od czasów swojej świetności zostały może ze dwa razy maźnięte tu i ówdzie farbą. Wewnątrz kajuty mamy umywalkę. Toalety i prysznic są wspólne dla wszystkich pierwszoklasistów.
Kajuty położone są na skrajnych burtach z oknami oferującymi widoki na toczące się na brzegach życie prosto z naszych prycz. Płynąc w tą stronę okna się otwierają. W drodze powrotnej niestety nie, więc zależy jaki egzemplarz parostatku zostanie nam podstawiony.
Między kajutami, po środku pokładu, do dyspozycji pierwszoklasistów znajduje się coś w rodzaju wewnętrznego salonu.
Na dziobie jest otwarty pokład z fotelikami. Bardzo przyjemnie się tam odpoczywa.
Kajuty klasy drugiej są nieco mniejsze i nie mają okien. Są ulokowane po środku pokładu z wyjściami skierowanymi na burty. Okala je wąziutki korytarzyk, więc można sobie otworzyć drzwi kajuty i również podziwiać widoki. Toalety także wspólne dla drugoklasistów. Pryszniców brak.
Klasy trzeciej białasom nie sprzedają a jest to po prostu goły, zadaszony pokład, na którym rozkładają się na glebie Bengalczycy.
Klasa pierwsza znajduje się na dziobie parostatku, klasa druga na rufie, klasa trzecia między nimi. Wszystkie na górnym pokładzie.
Na dolnym znajduje się maszynownia.
Najwyższy, maluteńki pokład to królestwo kapitana i załogi sterującej.
Nasza Rakieta startuje z półgodzinnym opóźnieniem. Gapimy się więc na portowe życie i zacumowane obok regularne, żelazne, przerdzewiałe promy, na które pakuje się nieprawdopodobna liczba lokalesów. Czytaliśmy, że są dość niebezpieczne i wywrotne. Nawet w czasie naszego pobytu jeden taki zatonął, zabierając ze sobą dziesiątki ofiar.
W salonie serwują nam dodatkowo płatną kolację.
Poznajemy przy tej okazji przesympatyczną rodzinę biznesmena branży tekstylnej o imieniu Joy. Świetnym angielskim bardzo przybliżył nam sytuacje społeczną, polityczną i gospodarczą Bangladeszu oraz poopowiadał, a jakże, o swojej rodzinie. Ciekawe rozmowy przeciągnęły do późnej nocy. Kładziemy się spać w naszej kajucie już bardzo, bardzo późno.
Hurlahat – Mongla
17 lutego 2015
Wstajemy za to bardzo wcześnie pożegnać się z Joy’em, który bladym świtem wysiada w Barisal. Jedzie na pogrzeb swojego brata. My mamy jeszcze kilka godzin rejsu przed sobą.
Zostaliśmy w klasie pierwszej już właściwie sami, ponieważ oprócz naszej kajuty resztę wykupił Joy dla siebie i swojej licznej rodziny.
W drzwiach do obszaru klasy pierwszej stoi non stop odźwierny, pilnując, żeby nie wszedł nikt, kto nie wykupił odpowiedniego biletu.
Na śniadaniu spotykamy jednak białą parę. Spali w klasie drugiej na rufie parostatku, jednak śniadanie mogli spokojnie zjeść w salonie klasy pierwszej.
Za posiłki na Rakiecie płaci się dodatkowo, wyboru właściwie nie ma: jest albo posiłek lokalny albo europejski. Oczywiście można się wcześniej zaopatrzyć w prowiant samemu i nie przepłacać. Po śniadaniu idziemy zwiedzić dokładniej łajbę.
Jako zachodni,wyjątkowi, goście zostaliśmy zaproszeni przez lokaja do kokpitu i przedstawieni Kapitanowi. Standardowe rozmowy są tu natury osobistej. Dowiedzieliśmy się więc ile dzieci i w jakim wieku ma kapitan, gdzie i co studiują, co on studiował, gdzie mieszka, co robi jego żona, jak liczną ma rodzinę itp. Po czym my zostaliśmy przepytani w podobnych tematach.
Pozwolono nam przejść się kapitańską kładką, a nawet chwile posterować parostatkiem!
Do maszynowni parostatku ma dostęp każdy pasażer. Lokalesi rozkładają się tam nawet na całą długość rejsu, ewidentnie torując drogi ewakuacyjne i oddychając oparami jakichś smarów. Nam się tam robiło słabo po dziesięciu minutach. Piekielny gorąc i zaduch.
Maszyny wyglądały lekko przerażająco, jednak jak widać i maszynownia i parostatek dają ciągle radę. Do celu dopłynęliśmy cali, zdrowi i bardzo wypoczęci.
Płynęliśmy tak sobie kolejnych parę godzin. Parostatek pyrkał rytmicznie obracając kołami, po obu stronach sielskie krajobrazy nadrzecznych wiosek, rybaków przy pracy, transportowych łodzi z towarami oraz mniej sielskie przerdzewiałe pasażerskie promy, z których co chwilę wylatywały do rzeki puszki, kartony i inne śmieci.
Na dziobie przyjemna bryza i, co kto woli, słońce albo cień. Totalny błogostan.
Szczerze polecamy ten rejs. Po rozpędzonej Dhace zwolniliśmy i bardzo się wyciszyliśmy.
Parostatek wysadził nas w Hurlahat. Wychodząc należy mieć w ręku bilet. Przy wyjściu z przystani stoją panowie kontrolerzy, którzy wyrywają sobie jedną z kolorowych karteczek z biletowej książeczki.
Hurlahat to taka bardziej wieś niż miasto. Czekają tam już motoriksze, którymi można dostać się na dworzec autobusowy. To spory kawał drogi, więc wycieczka na piechotę raczej odpada.
Tu zaczyna się nasze prawdziwe wyzwanie. Bezpośredniego autobusu do miejscowości Mongla, do której chcemy dojechać, nie ma. Trzeba się kilkukrotnie przesiadać. Na placu, dumnie zwanym dworcem, stoi kilkanaście autobusów, nie ma kasy, rozkładu jazdy, informacji. Nikt nie mówi po angielsku i nie potrafi czytać naszych liter i liczb.
Podróżowanie po Bangladeszu ogólnie do łatwych nie należy. Znajomość angielskiego wśród lokalesów prawie zerowa. Informacje i ceny tylko w lokalnych szlaczkach, z liczebnikami włącznie. Brak innych turystów do wymiany doświadczeń. Trzeba szukać sobie lokalnych kolegów, którzy pomogą nie przepłacać i dojechać do celu. Na szczęście ich nie brakuje. Jeżeli nie mówią po angielsku trzeba im chociaż pokazać na mapie, gdzie się jedzie, iść za nim i mieć nadzieję, że zrozumieli, o co nam chodzi, bo niestety map czytać też często nie potrafią.
Mieliśmy tu nie lada zagadkę do jakiego autobusu wsiąść, ile powinien kosztować bilet. Zlokalizowaliśmy kasę biletową w postaci kilku lokalesów zgromadzonych przy małym, polowym stoliczku, na której mieli skrzyneczkę z biletami i pieniędzmi.
Po angielsku nie mówili nic. Na migi wytłumaczyli, że stąd dojedziemy tylko kawałek, potem musimy się przesiąść. Napisali jakąś wiadomość na odwrocie biletu szlaczkami – jak mniemam prośba, żeby nas pokierować do kolejnego autobusu. Domyśliliśmy się, że mamy to pokazać komuś jak wysiądziemy. Oni wytłumaczyli pierwszemu kierowcy, gdzie ma nas wyrzucić z autobusu.
W autobusie spotykamy parę Polaków! Jadą do Khulna, żeby stamtąd poszukać kilkudniowego rejsu do Sundarban. My też rozważaliśmy wcześniej taką możliwość, jednak barierą okazała się po pierwsze cena (od 280 USD za osobę w jednym z najbiedniejszych krajów świata!) i konieczność zamknięcia się na trzy dni na łajbie opuszczając ją jedynie całą turystyczną grupą na hasło przewodnika. Pachniało nam to lekką nudą i irytacją. Szanse zobaczenia tygrysa są w każdym przypadku bliskie zera (tu chodzi tylko o to, żeby gonić króliczka ?) więc stanęło ostatecznie na tym, że zorganizujemy sobie własna łódkę i własnego przewodnika na jednodniowy wypad z Mongla.
Po opuszczeniu autobusu pierwszego na przystanku wskazanym przez kierowcę okazało się, że to jakiś większy węzeł przesiadkowy gdzieś na rozstaju dróg po środku przysłowiowego niczego. Oczywiście totalnych chaos i brak jakichkolwiek informacji. Na szczęście zaopiekowali się nami dwaj chłopcy, którzy też jechali do Mongla a jeden z nich nawet mówił trochę po angielsku.
Już razem wsiedliśmy do kolejnego autobusu, gdzie chłopiec dumnie odpowiadał na pytania pozostałych pasażerów skąd jesteśmy, gdzie jedziemy i tłumaczył ewentualne kolejne pytania czyli standardowo: ile mamy lat, czy jesteśmy małżeństwem, ile mamy dzieci, gdzie jeszcze byliśmy w Bangladeszu, ile tu zostaniemy i tak dalej. Odpowiedzi były przekazywane metodą łańcuszkową na sam koniec autobusu i tak oto dostarczyliśmy rozrywki w podróży współpasażerom oraz tematów do opowieści o dziwnych białasach w lokalnym autobusie ich rodzinom i znajomym w rodzinnych wioskach.
Po wyjściu z drugiego autobusu jednak zong: pomocnik kierowcy, ten od biletów i usadzania ludzi w sposób jak najbardziej ergonomiczny i opłacalny dla przejazdu, uparł się, że mamy dopłacić dodatkowo za bagaże, które najpierw ‘siedziały’ na siedzeniach przed nami, a w miarę zapełniania się autobusu były przekładane z dziesięć razy żeby w końcu skończyć obok kierowcy jako siedzenie dla kilku innych pasażerów. Odmówiliśmy. Zrobiła się awantura, zleciało się pół wioski. Nasz chłopiec-pomocnik próbował dyskutować, potem wszyscy zaczęli ze wszystkimi dyskutować. Krąg wokół nas się zacieśniał. Cała afera warta była jakieś 3,5 PLN. Odpuściliśmy. Jednak nie ze względu na śmieszną kwotę, tylko dlatego, żeby nie stawiać naszego przewodnika-wybawcy w niezręcznej sytuacji. Nie wiedzieliśmy o co się kłócili, kto był po czyjej stronie, ale istniała możliwość, że nasz nowopoznany przyjaciel walczy sam przeciwko reszcie tłumu, a przecież jeszcze nie dotarliśmy do Mongla, więc ciągle bardzo go potrzebujemy.
Trzeba przyznać, że gdyby się nami chłopcy nie zaopiekowali, nie ogarnęlibyśmy przesiadek. Węzły przesiadkowe to jakieś zgraje pojazdów i ludzi gdzieś na skrzyżowaniach dróg. Prawdę mówiąc nie wiem jak lokalesi sami to wszystko ogarniają. Mam podejrzenie, że autobusy czy motoriksze odjeżdża wtedy, kiedy zapełnią się po sufit pasażerami i każdorazowo dostosowują trasę do pasażerów, tak żeby była najbardziej opłacalna.
Chłopcy poprowadzili nas do motorikszy jadącej już bezpośrednio do Mongla. Jednak nie odjeżdżamy od razu. Czekamy dobre 30 minut zanim chętni jechać w tamtym kierunku nie zajmą każdego centymetra sześciennego pojazdu plus centymetrów sześciennych przestrzeni poza rikszą, wystawiając części ciała, których się już nie dało upchać. My nasze wielkie plecaki musimy trzymać na kolanach.
W Mongla chłopcy przekazali nas prosto w ręce czającego się tam już przewodnika.
Pojawił się natychmiast, jak tylko wysiedliśmy z rikszy. Zaoferował, że zaprowadzi nas do wybranego przez nas hotelu, Pashur (znanego też jako Pariatan https://www.facebook.com/pages/Hotel-Pashur-Mongla/1474374672795804), obiecał oprowadzenie jeszcze dzisiaj po miasteczku oraz zorganizowanie łodzi na jutro i wycieczkę do Parku Narodowego Sundarban. Jako reklamę pokazał ksero kartek jakiejś poprzedniej edycji Lonely Planet, w którym jest polecany jako wiarygodny lokalny przewodnik. W naszej, świeższej edycji Lonely Planet czytaliśmy jednak, że o wycieczki najlepiej zapytać w recepcji naszego hotelu, gdzie znają wszystkich przewodników i ceny. Bez uzgodnionego dealu idziemy więc póki co za nim do hotelu, który okazuje się być dosłownie kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym wysadziła nas riksza.
Hotel Pashur jest zupełnie opustoszały, ale niesamowicie przyjemny. Przypomina bardziej jakąś kolonialną rezydencję położoną na terenie rozległej i zadbanej zieleni. Byliśmy bardzo mile zaskoczeni. Zupełnie nie spodziewaliśmy się takiego standardu w takiej dziurze. Dostaliśmy spory pokój z gankiem i widokiem na ogromny i swojski ogród kwiatowo-owocowo-warzywny. Lokalizacja idealna. Przystań, z której za kilka Taka można się przedostać do centrum Mongla, dosłownie 2 minuty drogi. Był to chyba najlepszy wybór w całej miejscowości.
Ogarnęliśmy się trochę, zjedliśmy lunch w opustoszałej, hotelowej restauracji. Wyglądała jak dancingowa świetlica w sanatorium po sezonie, ale jedzenie dobre i tanie.
Ceny: 1,5 litra wody w butelce: 50 Taka, Soft drinki typu coca-cola, fanta itp: 35 Taka, Kawa: 40 Taka, Herbata: 20 Taka, Lemoniada świeża: 50 Taka, Szklanka mleka: 50 Taka, Curry z baraniny: 400 Taka, Ryba: 500 Taka, Kraby: 1000 Taka, Krewetki: 200 Taka, Sałatki: 40 Taka, Biryani z kurczaka: 350 Taka, Biryani z baraniniy: 400 Taka, Zupy: 200 Taka, Desery: 120 Taka. Karta miała chyba ze dwadzieścia stron…
W recepcji dopytaliśmy o ceny przewodników i wycieczek do Sundarban. Były znacznie droższe niż te oferowane przez przewodnika z parkingu, więc podziękowaliśmy.
Poszliśmy na przystań przedostać się łódeczką na drugą stronę rzeki, gdzie mieszka znakomita większość mieszkańców i znajduje się epicentrum życia Mongla. Przewodnik czekał na nas w barze przy przystani. Dobiliśmy targu. Swoje usługi oprowadzenia nas po Mongla dziś wieczorem i całodzienne towarzystwo kolejnego dnia zażyczył sobie około 25 PLN. Dodatkowo wyszczególnił co do jednego Taka, co jeszcze wchodzi w koszt wycieczki, czyli wejścia do parku narodowego, wynajęta łódź, napiwek dla randżersa. Sytuacja czysta i klarowna. Tak lubimy najbardziej!
Popłynęliśmy razem na drugi brzeg. Razem z nami pakuje się spory tłumek, wszyscy na stojaka.
Połaziliśmy po lokalnych straganach, sklepikach i knajpkach. Przewodnik cały czas opowiada. Dowiadujemy się, że Mongla to wcale nie taka dziura a bardzo istotny dla Bangladeszu port. Jest to drugi po Chittagong najważniejszy port w Bangladeszu. Kompletnie nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy i kompletnie tego po miasteczku nie widać. Większość domostw skleconych z desek, uliczne stragany na glebie. Są też oczywiście murowane budynki, ale o biurowcach, drapaczach chmur czy nawet przeciętnych willach nikt tu jeszcze chyba nie słyszał.
Naszego przewodnika zagadują prawie wszyscy sklepikarze, przechodnie, klienci przydrożnych barów pytając ewidentnie o nas. Wyglądał na bardzo dumnego. Byliśmy zapewne największą sensacją tego dnia, jeżeli nie miesiąca, w całym Mongla.
Bardzo nam się tam podobało. Podglądanie rzeczywistego, nieudawanego, lokalnego życia to nasze największe hobby. Odwiedziliśmy lokalny targ, lokalną kafejkę, gdzie panowie omawiali nad herbatką swoje ważne sprawy, lokalne sklepiki i punkty usługowe. Następnie nasz nowy przyjaciel odprowadził nas na powrotną łódeczkę przepraszając, że już dalej z nami nie popłynie, jednak było późno i musiał wracać do domu. Umówiliśmy się na kolejny dzień na przystani po naszej stronie rzeki na wspólną wycieczkę do największych na świecie lasów namorzynowych.
Zmęczeni trudami podróży dzisiejszego dnia i dość długim spacerem po Mongla kładziemy się od razu spać.
Mongla – Sundanbarn
18 lutego 2015
Rano po śniadaniu przewodnik już na nas czeka na parkingu przed hotelem. Prowadzi nas na łajbę, którą wyruszamy w trzygodzinny rejs w jedną stronę do Parku Narodowego Sundarban.
Jeżeli ktoś koniecznie chce doszukać się w Bangladeszu atrakcji turystycznych to Narodowy Park Sundarban jest niekwestionowanym liderem. Został wpisany w 1997 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Jest to największy Mangrowy las na świecie i stanowi naturalne miejsce zamieszkania około 400 ostatnich dzikich królewskich tygrysów bengalskich. Więcej tygrysów mieszka jedynie w indyjskich rezerwatach. Na całym świecie zostało jedynie 2500 osobników a liczba cały czas maleje. Jest to najbardziej zagrożony wyginięciem gatunek dzikich kotów na świecie. Żeby je zobaczyć trzeba mieć niesamowite szczęście. Raczej stronią od ludzi, a słyszą ich z kilometrowej odległości. Ale czemu nie spróbować? Płyniemy więc naszą wynajętą łajbą w stronę lasów, gdzie żyją.
W Bangladeszu jest ponad 700 rzek, czyli więcej niż jakimkolwiek innym kraju na ziemi. Pływają po nich łodzie, statki, promy, tratwy przeróżnych kształtów i maści. Jest ich tak dużo, że można mówić o tłoku.
Jednak podróżuje się po nich znacznie przyjemniej niż zatłoczonymi autobusami po fatalnych drogach. Więc jeżeli się tylko da, warto przedłożyć drogę wodną nad lądową.
Można zakończyć wycieczkę w odległym o godzinę rejsu rezerwacie, tam też żyją tygrysy.
Jednak my decydujemy się na kolejne dwie godziny drogi do bardziej dzikiej części lasu namorzynowego, znacznie rzadziej odwiedzanego przez ludzi.
W Parku Narodowym po opłaceniu jakiejś masakrycznej rządowej wejściówki (prawie stówę na osobę w jednym z najbiedniejszych krajów świata!!!) przydzielono nam ochroniarza z giwerą, który miał za zadanie bronić nas przed dziką zwierzyną.
Tygrysa (co było do przewidzenia) nie zobaczyliśmy. Jaki tygrys o zdrowych zmysłach wyszedłby na spotkanie pana ze strzelbą!? Dodatkowo polują nocą, za dnia głównie drzemią. Ale pan pokazał nam poranne odciski łap między samosiejkami mangrowca na dowód, że rzeczywiście tu mieszkają.
Zobaczyliśmy za to pożywienie tygrysa. Tygrys najchętniej poluje na duże ssaki kopytne: sambary, gaury, bawoły, dzikie świnie. Zdarza mu się zabijać krokodyle, a nawet duże ryby, na które czatuje przy brzegu. Bestia świetnie pływa.
Nasz przewodnik okazuje się bardzo pożyteczny i wart swojej ceny. Pokazuje nam różne ptaki, w tym narodowego ptaka Bangladeszu drozda. Widzimy też sporo zimorodków, czyli ‘kingfisherów’.
Oprowadza nas po punktach widokowych.
Opowiada o roślinach.
Spotykamy najprawdziwszego krokodyla płynącego sobie rzeką.
Trzygodzinną drogę powrotną prawie przesypiamy. Upały dały się nam we znaki. Za to na łajbie bardzo przyjemny chłodek.
Przewodnik organizuje nam samochód na kolejny dzień, który odwiezie nas na powrotny rejs parostatkiem do Dhaka, skąd lecimy prosto na najdłuższą piaszczystą plaże na świecie Cox’s Bazar. I tak się rozstajemy.
My spać do hotelu, on spać do siebie.
Spacerek, bo umówmy się to był spacer (nie mylić trekkingiem!), po namorzynowych lasach był bardzo przyjemny, rejs łódeczką jeszcze bardziej. Miło spędzony dzień.
Mongla – Hurlahat – Dhaka – Cox’s Bazar
19 lutego 2015
Sytuacja polityczna w Bangladeszu zaogniona. W Mongla wszyscy straszą nas protestującymi anty-rządowymi bojownikami Nacjonalistycznej Partii Bangladeszu, którzy w rocznice wyborów wrzucają do autobusów benzynowe bomby. Ostatnio żywcem spłonęło siedem osób a dwadzieścia trafiło do szpitala z poparzeniami do 80% ciała. Od stycznia zginęło już ponad pięćdziesiąt osób. Postanowiliśmy wykorzystać to jako pretekst i zamiast tłuc się znowu autobusami zawieźliśmy nasze leniwe tyłki wynajętym samochodem 70km do najbliższego portu parostatkowego, Hurlahat.
Wracamy do Dhaki ponownie sypialną kabina pierwszej klasy. Okropne burżujstwo! Za to lunch zjedliśmy w lokalnej knajpie w Hularhat ghat. Zapłaciliśmy cale 22 Taka (ok 1,10 PLN) za dwie herbatki, cztery duże pierogi nadziewane ostro przyprawionymi warzywami i surówkę z ogórka i cebuli.
A jaki pan miał dzięki nam utarg! W mig zapełniły się wszystkie stoliki i ustawiła kolejka przed knajpką
Rakieta przypływa lekko opóźniona. Czekamy sobie przy blaszanej poczekalni.
Razem z innymi lokalesami i ich towarami.
Brzegi, mocno porośnięte (chyba) morning glory, czyli wodnym szpinakiem, zatrzymują między pędami wyrzucane do rzeki śmieci a nawet widzieliśmy napuchłego już jak balon utopionego kota 🙁
W końcu na horyzoncie pojawia się nasza Rakieta.
Na pokładzie klasy pierwszej z nami tylko kilku lokalnych biznesmenów i jakiś szejk ze służącymi. Seb został oczywiście otoczony nowymi przyjaciółmi, chcącymi koniecznie wiedzieć o nas wszystko.
Na mnie nie zwracali nadmiernej uwagi – plusy bycia kobietą w muzułmańskim kraju. Mogłam się w spokoju oddać podziwianiu widoków i opalaniu na pokładzie dla VIPów. Podróż upływa ponownie głównie na podziwianiu sielskich widoków za burtą.
Najedzeni do syta posiłkami na lądzie nawet nie zamawiamy kolacji. Idziemy spać do naszych burżujskich kajut gdy tylko zapada zmrok.
Wyprawa parostatkiem do namorzynowego lasu to był naprawdę świetny pomysł!
Dhaka – Cox’s Bazar
20 lutego 2015
Po dziewiątej rano opuszczamy parostatek i CNG jedziemy prosto na lotnisko. O 14.30 mamy samolot linii Novoair do Cox’s Bazar.
Mamy nadzieję, że na lotnisku, lub w jego pobliżu zjemy jakiś dobry lunch. Niestety. Lotnisko to taki mały dworzec. Nie ma tu kompletnie nic. Umilamy sobie czas rozmową z zapoznanym Amerykaninem, który do Bangladeszu przybył w celach biznesowych. Obiecuje pilnować naszych plecaków, kiedy my wyruszamy sprawdzić co się dzieje w okolicy. Otóż nie dzieje się nic i nie ma najmniejszego sensu z lotniska wychodzić. Same szerokie ulice z setkami samochodów, betonowe serpentyny a w około nic, nic, jedno wielkie nic… No cóż wracamy na nasz dworzec i czekamy pokornie do odlotu. Przynajmniej był punktualny.
Lot Trwał 55 minut. Z lotniska motoriksza zabiera nas na najdłuższą plażę na świecie mierzącą ponad 120 kilometrów naturalnego piasku. Liczymy teraz na parę dni lenistwa nad morzem.
O Cox’s Bazar można poczytać tutaj