Ayutthaya
Tajlandia Artykuły
Subiektywny ranking tajskich wysp
Ayutthaya Dzień po Dniu
Ayutthaya
05 marca 2010
Do Ayutthaya wybieramy się z Bangkoku ze zorganizowaną wycieczką wykupioną w Biurze Podróży. Zaczynamy bardzo wczesną pobudką o 5.00. Przed wyjazdem chcemy jeszcze zjeść śniadanie na parterze naszego hotelu i musimy podejść kilkadziesiąt metrów do sąsiedniego hotelu na naszej ulicy skąd ma nas odebrać kierowca. Na śniadanie schodzimy o 5.30 – znowu nie ma espresso (tak trudno naprawić ekspres???) wiec znów zamawiamy paskudną kawę z ekspresu przelewowego. Ja jem miseczkę świeżych owoców polanych jogurtem a Seb tosty z kurczakiem. Kupujemy tez szklankę orzeźwiającego napoju z egzotycznego owca o nazwie, której nie udało mi się zapamiętać. Oboje wychodzimy zadowoleni, no może poza kawą.
W knajpie o tej porze głównie niedobitki z wczorajszych imprez – prawie sami panowie w towarzystwie Tajek. W naszym hostelu jest tabliczka: No Thais in Rooms (czyli Tajom do pokoi wstęp wzbroniony). Panowie albo chcą tylko porozmawiać albo są z innych hoteli a do naszej restauracji przyszli na kolacje i drinka. Stolik obok siedzi mocno wstawiony Anglik z mocno wstawiona Tajką. Bardzo głośno dyskutują na bardzo poważne tematy: religii, kultury, tolerancji. Przy innym stoliku siedzi Szwajcar – zupełnie trzeźwy i poważny tak jak i jego Tajka. Jedzą bardzo późną kolacje, bo na śniadanie ich posiłek raczej nie wygląda. Wyglądają jakby siedzieli razem za kare – pewnie są w trakcie obowiązkowej kurtuazyjnej sponsorowanej kolacji przed lub po wspólnej wizycie w hotelu.
Ogólnie dzielnica absolutnie nie śpi. Snuje się trochę podpitych ludzi z otwartymi butelkami piwa w rękach (można tu legalnie pic alkohol na ulicy), chodzą turyści z plecakami, którzy właśnie przyjechali i szukają hotelu, lub właśnie wyjeżdżają i szukają taksówki. Tajowie pchają swoje stragany na kolkach, mnisi mają właśnie swój poranny ‘żebraczy’ obchód. W ramach kolekcjonowania dobrych uczynków Tajowie wrzucają mnichom pieniądze do okrągłych, dość dużych złocistych baniaków lub/i wręczają plastikowe siateczki pełne jedzenia. Po tym procederze kłaniają im z szacunkiem w podziękowaniu, że otrzymali możliwość poprawienia swojej karmy. Wszystko odbywa się w milczeniu. Mnisi chodzą tak na boso przez cały poranek i chowają zdobycze pod fałdami swoich pomarańczowych o tej porze roku habitów.
Po śniadaniu jeszcze krótka wizyta na Khao San Road we wszechobecnym Seven Eleven w celu zakupu wody na wyjazd oraz zimnego espresso w puszcze (może będzie lepsze niż hotelowa lura), krótka wizyta w bankomacie i idziemy na miejsce zboru. Kierowca jest idealnie punktualny. Wsadza nas do busa i jedziemy po kolejne osoby przy okazji przejeżdżając jeszcze dwa razy obok naszego hotelu (system nie do ogarnięcia). Po zapełnieniu busa jedziemy przesiąść się do dużego autokaru i wyruszamy w drogę do Ayutthaya.
W autokarze wita nas nasz tajski English-speaking przewodnik, który po angielsku mówi z takim akcentem, że nawet Seb tym razem nie daje rady. Rozumiemy ogólnie może 25% przekazu – domyślając się kolejnych 10% – reszta informacji niestety nas omija.
Krajobraz tym razem zupełnie inny niż w drodze do Kanchanaburi. Widzimy wioski i wioseczki – prawie wszystkie domki stoją na palach.
Jedne bardziej ‘wypasione’ z samochodami zaparkowanymi miedzy palami, odmalowane, czyściutkie i porządne inne sklecone z byle czego, nierówne, wyglądające jakby miały się zaraz zawalić – ale na pewno zamieszkane o czym świadczyły przedmioty codziennego użytku rozwieszone na, przy i pod domostwem oraz zwierzęta kręcące się w pobliżu.
Mieszkańcy chyba w większości w pracy. Widzimy mnóstwo rolników uprawiających pola. Najbardziej podobają nam się pola zanurzone w wodzie, po których jeżdżą maluśkie i bardzo proste pługi z parasolkami w zestawie.
Tajowie nawigują długim palem – szczególnie musza się namęczyć gdy chcą zawrócić o 180 stopni i ‘zaorać’ sąsiedni pas.
Mijane wioseczki są zróżnicowane: chińskie, muzułmańskie, buddyjskie, hinduskie, bardziej lub mniej bogate, ale świątyń jest w nich zdecydowanie więcej niż kościołów w Polsce.
To właśnie po architekturze świątyń rozróżnia je nasz przewodnik. Większość z mijanych domów posiada domki dla duchów. Z tego co rozumiemy naszego przewodnika stawia się duchom osobne domy, żeby mogły w nich spokojnie mieszkać i nie wpraszały się do domów żyjących. Niestety nie zatrzymujemy się nigdzie po drodze wiec tych widoków nie uwieczniliśmy na zdjęciach – przez przyciemnianą szybę autokaru nie wiele można było zarejestrować.
Punktem pierwszym wycieczki jest Bang Pa In Palace – pałac letni Króla Tajlandii, ok. 20 km od Ayutthaya. Miejsce bajkowe – trawa przystrzyżona jak od linijki, wszędzie przepiękne kolorowe kwiaty i drzewa, krzewy przycięte na kształt słoni, węży, królików, żab… ogólnie spacer w królewskim parku to naprawdę przyjemność dla oka i obiektywu. Jest trochę jak w warszawskich Łazienkach ?
Zwiedzamy tam też budynek Phra Thiang Wehat Chamrun o typowo chińskiej architekturze – czerwień, czerń i złoto aż bije po oczach. Jest tam ekspozycja chińskich mebli i wystroju pokoi o różnym przeznaczeniu – od salonów po sypialnie. Niestety nie zrozumieliśmy przewodnika skąd i dlaczego się tam znalazł (kompletnie nie pasuje do reszty). W jego opisie przewijały się kilka razy słowa ‘prezent’, ‘król’, ‘chińscy kupcy’.
Można wejść jeszcze do kolorowej wieżyczki, przypominającej latarnie morską, z której rozciągają się piękne widoki na ogród i budynki królewskie, do których turyści wstępu nie mają. Trzeba pokonać kręte i wąskie schody – ale nie jest to zbyt meczące i na pewno warto – można zrobić bardzo malownicze zdjęcia. Wieżyczka też tam właściwie nie pasuje – wygląda bardzo europejsko.
Trafiliśmy w ogóle na dzień wycieczek szkolnych – przez cały dzień co chwile mijają nas, doganiają, wyprzedzają grupy tajskich dzieciaków w jednakowych dla danej grupy mundurkach. Mijały nas grupy białe, żółte, fioletowe, niebieskie, amarantowe… Widok był dość zabawny: dzieci i tak trudne dla nas, farangów, do rozróżnienia ze względu na swoją rasę (nam nawet dorośli Tajowie wydawali się tacy sami – ciężko było rozróżniać recepcjonistki, kelnerów, kierowców), dodatkowo identycznie ubrane i poruszające się w zwartej zdyscyplinowanej kupie. Dane obiekty, na przykład mostek, altana, alejka – zalewała fala identycznych postaci – co chwila w innym kolorze. To co nas zaintrygowało najbardziej to jak one odnajdują swoje jednakowe dla danej grupy buty, które trzeba zostawiać przed wejściem do świątyń czy innych obiektów???
W sumie w na terenie pałacu są tak odmienne architektonicznie budynki, że nie wiadomo właściwie czy to Tajlandia, Europa czy Chiny. Wszystko w jednym miejscu. Ale spacerowało się miło.
Z pałacu jedziemy już do Ayutthaya obejrzeć pierwszą świątynie Wat Chai Wattanaram w stylu Khmerskim. Jest imponująca! Najpierw leżący budda – ale o wiele mniejszy niż ten w Wat Pho w Bangkoku i zrobiony (jak wszystkie posążki buddy w tej świątyni) z kamienia.
Potem wspinaczka po stromych schodach głównej pagody. Wieży gdzie w najwyższym, dostępnym punkcie znajduje się ciemna maleńka kapliczka z posążkami buddy a w niższych partiach dostępne są tarasy z przepięknym widokiem na cały kompleks.
Na koniec spacer wzdłuż ustrojonych w żółte szaty posążków okalających główna świątynie.
I przejazd do kolejnej świątyni, Wat Phra Sri Sanphet.
Wat Pha Sri Sanphet to właściwie malownicze ruiny. Posążki, które w niej ocalały rzadko są kompletne – nie maja głów czy rak ale spacer po ruinach bardzo przyjemny. Sama świątynia bardzo fotogeniczna.
20 metrów obok znajduje się czynna świątynia z pomalowanym na złoto posagiem buddy – jeżeli dobrze zrozumieliśmy przewodnika – tak naprawdę zrobionego z mosiądzu.
W pobliżu świątyń jest mały stragan, gdzie zadziwiają nas ceny – połowę niższe niż w Bangkoku – a można się domyśleć, że jeszcze i tak mocno wywindowane z powodu bliskości jednych z ważniejszych atrakcji turystycznych Ayutthaya.
Niestety to nie nasz czas na zakupy. Kupione przedmioty musielibyśmy jeszcze wozić przez kolejne 3 tygodnie w plecakach. Kupujemy więc tylko przepyszny lodowato zimny sok świeżo wyciśnięty z mandarynek i pakujemy się do autokaru.
Autokar zawozi nas na statek i rejs powrotny do Bangkoku. I tu ogromne rozczarowanie: myśleliśmy, że będzie to rejs statkiem z otwartym pokładem, z którego będziemy mogli podziwiać brzeg rzeki Chao Phraya i zmieniający się płynnie krajobraz z wiejskiego na miejski. Dodatkowo liczyliśmy na podsmażenie się na słoneczku i powdychanie rzecznej bryzy. Niestety pakują nas do klimatyzowanej pływającej luksusowej restauracji!
Otwarte są może 2 m kwadratowe na dziobie, które okupują kolejno palacze. No wiec zdjęć nie ma, jedzenie wcale nie powala, 2,5 h rejs nudny jak diabli – bo co to za przyjemność siedzieć w zamkniętej puszce i patrzeć na brzegi znad stolika przez ramie turystów siedzących przy szybie.
Na domiar złego małe piwo kosztowało 140 BTH – czyli okropne zdzierstwo! Nauczka dla innych: koniecznie sprawdzić jakiego rodzaju statkiem są powrotne rejsy. Płynąc widzieliśmy też takie, na jakie sami mieliśmy ochotę: na pierwszym poziomie klimatyzowana restauracja, ale na dachu otwarty pokład, gdzie można po obiedzie spędzić miło czas.
Pomimo tego, że mijamy po drodze molo, znajdujące się 5 min spaceru od naszego hotelu spływamy rzeką dużo dalej i w okropnych korkach busiki odwożą nas do hoteli, na co tracimy prawie godzinę.
Dla zachowania równowagi pyszną kolację jemy w ulicznej gar-kuchni gdzieś w pobliżu Khao San. Po krótkim spacerze wracamy do hotelu. Dziś dzień pakowania – jutro wyruszamy do Kambodży.
Zamawiamy taksówkę w recepcji i idziemy położyć się do pokoju.
O naszej wyprawie do Kambodży można przeczytać tutaj
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.