Koh Lipe
Tajlandia Artykuły
Subiektywny ranking tajskich wysp
Koh Lipe Dzień po Dniu
Koh Muk – Koh Lipe
26 stycznia 2018
Na wyspę Koh Lipe docieramy po trzygodzinnym rejsie motorówką z wysepki Koh Muk. Wysiadłam w dość kiepskim humorze po paru nieprzyjemnych wpadkach i wypadkach tego dnia.
Okazuje się niestety, że nie był to koniec katastrof. Zarezerwowana bambusowa chatka w Forra Dive Resort Sunrise okazała się wcale nie być na plaży, tylko jakieś 200 metrów dalej w głąb wyspy.
Założyliśmy, że skoro to centrum nurkowe to przecież musi być na plaży. Założenie poniekąd słuszne, ponieważ centrum rzeczywiście było na samym piasku, jednak przynależne do niego bungalowy już nie. Strasznie było tam duszno. Powietrze po prostu stało w miejscu. Nie mieliśmy czym oddychać. Wiatrak nie dawała rady. Klimatyzacji nie było, jednak i tak nie miałaby sensu: szpary między liśćmi bananowca i bambusowymi konstrukcjami nie zatrzymałby we wnętrzu nawet stopnia temperatury. Za to było bardzo przestrzennie i uroczo. (ja chyba dziś po prostu muszę pomarudzić, przez tą wywrotkę na kajaku)
Idziemy coś zjeść do restauracji Forra Dive Resort Sunrise. Najpierw mijamy szkolne boisko, na którym odbywają się jakieś poważne zawody. Pełno przejętych dzieciaków, bębny, megafony i na pewno płynące z nich ważne komunikaty.
Jemy dość kiepski lunch. Green curry seafood, watermelon shake, mały chang, bruschetta za 440 THB. Nie było tragedii, jednak pyszne też nie było (czy ja znowu marudzę???).
Następnie idziemy zwiedzić wyspę. Bardzo tu dużo turystów.
Bardzo dużo knajp, sklepików, hotelików i resortów. Jednak po pobycie na wyspach, na których po jednym dniu odwiedziliśmy już właściwie wszystkie kąty, a po trzech dniach nie wiedzieliśmy już co ze sobą zrobić, co zjeść (jedna knajpa z tym samym menu), z kim porozmawiać (ciągle ci sami ludzie do dyspozycji) była to dla nas swego rodzaju miła odmiana.
Tu na Walking Street napotkaliśmy kuchnie z całego świata. Były frytki, gofry, bajgle, pizza, lody, steki, owoce morza, hamburgery, spaghetti…
Tak, tak, tak. Było tłoczono i komercyjnie. Tylko nikt nikogo przecież nie zmusza, żeby w tym centrum siedzieć. My musieliśmy zjeść w końcu coś innego. Jak zobaczyliśmy indyjskie chlebki ‘nany’ nie mogliśmy się po prostu oprzeć.
Przy czym nie jest to nawet miasteczko. Walking Street to zaledwie jedna ulica przecinająca wyspę, mająca swój początek w jej środku wyspy, kończąca się na plaży.
Przypomina ulicę Portową w Krynicy Morskiej jednak różnorodność kuchni, asortyment sklepików i atmosfera bije ją na głowę.
Po zabiciu pierwszego głodu w indyjskiej restauracji, idziemy dalej do knajpki Barracuda poleconej przez recepcjonistkę naszej noclegowni. Knajpa prowadzona była przez Francuza. Recepcjonistka też była z Francji. Chyba padliśmy ofiarą kumoterstwa, ponieważ zaserwowany nam ‘red snipper’ był drogi i gumowy. Podłubaliśmy, podłubaliśmy i totalnie zdegustowani wróciliśmy położyć się spać do naszego piekarnika. A mijaliśmy po drodze tak pięknie pachnące restauracyjki z grillowanymi rybami, wypełnione klientami po kokardę.
Czasem jednak warto zaufać własnemu nosowi i intuicji, niż polegać na poleceniach.
No cóż, podobno nie ma złych i dobrych dni, jest tylko nasze do nich nastawienie. To ja ewidentnie nastawiłam się do dzisiejszego niewłaściwie i bardzo się cieszę, że już się skończył, bo ciągle marudzę. Mam tylko nadzieję, że jakoś zasnę w naszej saunie.
Koh Lipe
27 stycznia 2018
Wstajemy bardzo wcześnie rano obudzeni przez odgłosy dochodzące z wioski położonej tuż za naszym płotem. Dzieciaki się drą, panie stukają garami, panowie rąbią bambusy czy cholera ich tam wie co jeszcze. Płot jest tak wysoki, że nic nie widzimy. Słyszymy za to każdy ruch i każde słowo. Ma się wrażenie, że wszyscy siedzą w naszej łazience… Idziemy na śniadanie na plażę.
Na Koh Lipe są trzy główne plaże. Nasza: Sunrise Beach, zastawiona long tail boats, w ogóle nie zachęca do kąpieli.
Piasek trochę szorstki od korali, jednak rafy w pobliżu na pewno nie zawiodą.
Kolejna, Pattaya, pokryta jest piaseczkiem drobniusim jak mąka.
Łódek jeszcze więcej, jednak jest obszar wydzielony dla ludzkości, stąd ludzkości na niej najwięcej i w wodzie, i na plaży, i w otaczających ją gęsto resortach.
Mi się podobała najmniej, jednak uwierzcie do tłoku w polskich czy egipskich kurortach jeszcze jej bardzo, bardzo daleko.
Ostatnia, najmniejsza, Sunset Beach jest najbardziej zaniedbana.
Trochę bałaganu. Może z 5 long tail boats, jednak one będą wszędzie. Lokalesi nimi wypływają na ryby, na handel, wożą turystów.
Jedynie kilku ludzi czytających książki, zamiast słuchać muzy na głośnikach telefonów i drzeć się do siebie po kilku browarach za dużo. Żadnych natarczywych decybeli dochodzących z barów.
Cisza, spokój, piękne warunki do pływania. Więcej kamieni i skał, za to rafy tuż pod nosem.
Potem przeleźliśmy przez skały i odkryliśmy skarbek z jedną pusta prostą knajpką, jednym turystą z książką, jedną long tail boat i pięknymi rafami.
Tam zostaliśmy najdłużej.
Po kilku kolejnych skałach dostaliśmy się z powrotem na naszą plażę i jej znacznie przyjemniejszy (bo bez łódkowy) koniec po lewej stronie od naszego wyjścia przy w Forra Diving and Bamboo Resort
Na rybę na Walking Street poszliśmy przez lokalną wioskę. Mijaliśmy proste domki, kobiety karmiące dzieciaki na ulicy, biegającą trzodę, panów reperujący skutery. Trafiły się nawet jakieś tańce i karaoke na podwórku. Chyba jakaś rodzinna uroczystość.
Ludzie uśmiechnięci do nas od ucha.
Połaziliśmy więc w tę i z powrotem, dożywiliśmy się w lokalnym sklepiku, nawet obejrzeliśmy parę ciuchów i wróciliśmy na naszą spokojną część wyspy. Konieczne były latarki. Drogi nie są tu oświetlone a pod nogami można napotkać spore przeszkody, kałuże i… śpiące beztrosko zwierzęta.
To wszystko (spacery, kąpiele na wszystkich plażach, posiłki i nawet przebieżka po biurach podróży) zajęło nam jeden krótki dzień. Wysepka Koh Lipe jest naprawdę malusia, za to bardzo różnorodna. Nie ma tu właściwie dróg mieszczących samochody. Większość transportu obsługują skuterki z przeróżnymi przyczepkami (lub bez) i long tail boats.
Jednak kupiliśmy bilety na łódkę na wyspę Langkawi w Malezji już na kolejny dzień. Każdy lubi to co lubi, wtedy kiedy lubi. Chyba przyszedł nasz czas na jeszcze odrobinę więcej cywilizacji. Chcemy błyskawicznie działającego Internetu, chcemy klimatyzacji w pokoju, chcemy ciszy po zamknięciu hotelowych drzwi, chcemy zrobić pranie.
Tajlandia, Koh Lipe – Malezja, Langkawi
28 stycznia 2018
Wstaję bardzo wcześnie. Jakoś nie mogę spać w tym bambusowym domku. Duchota okropna. Jeden wiatrak ewidentnie nie daje rady. Materac niewygodny.
Na dodatek od samego rana znowu strasznie hałasują mieszkańcy sąsiadującej płot w płot wioski morskich cyganów.
(bosze, czy ja znowu narzekam???)
Widzę z naszego ganku, że po sąsiadów przyjechała motoriksza-taksówka. Podczepiają się kolejni turyści, zamawiając jeszcze jedną, i jeszcze jedną, wiec również idę do pani w recepcjo-barze, zamówić takową dla nas na 10.30. Pani mówi jednak, że jeszcze jest za wcześnie. Tu taksówki zamawiać należy dopiero na 5-10 minut przed przyjazdem. Tajowie zapominają, zasypiają, łapią inny kurs i potem jest kłopot. Obiecuje, że zadzwoni jak nadejdzie właściwy moment.
Musimy się wymeldować do 10.30, więc o 9.00 budzę Sebę (jak mój zimnolubny monsz może tak długo spać w tej duchówce???). Pakujemy się i punktualnie jesteśmy gotowi do wyjazdu.
Taksówka rzeczywiście przyjeżdża w ciągu 10 minut po telefonie. Mówimy, że chcemy jechać do Imigration. Pan (albo pani, czasami bardzo ciężko to tu stwierdzić) o coś pyta po Tajsku. Więc uparcie powtarzamy Imigation. Dopiero za chwilę domyślamy się, że pan(i) tłumaczy nam, że na wyspie są dwa Imigration i prosi, żebyśmy pokazali bilety. Po ustaleniu, na który nas powinien(nna) zawieźć, pakujemy się z naszymi czterema plecakami do rikszy i po błotach i dziurach jedziemy dokładnie w to samo miejsce, gdzie przypłynęliśmy ostatnio z Koh Muk. Płacimy standardowe 200 BTH (tu chyba każdy kurs po prostu kosztuje 200 BTH) i żegnamy się z panem(nią).
Na przystani jak zwykle stoi tłumek turystów. Trwa przemiał łódek i promów. Lokalesi starają się jakoś to wszystko ogarnąć z lepszym lub gorszym skutkiem.
Podchodzimy do Imigration zapytać, czy możemy się już za–check–in–ować, jednak pan mówi, że za wcześnie, że teraz ten wcześniejszy prom ma swój termin. Każe wrócić o 13.00.
Pytamy, czy możemy zostawić bagaże i pójść na śniadanie. To pytanie już za trudne. Woła do pomocy dwie tłumaczki. Jakoś się dogadujemy, że tak. Ustalamy miejsce, gdzie je zostawić i dostajemy naklejki z napisem Langkawi, żeby je okleić.
Obserwujemy chwilę, co się dzieje na plaży. Ludzie i ich plecaki małymi Long Tail Boats dopływają do sporego promu stojącego w odległości ponad 100 metrów od brzegu. Pani porządkowa krzyczy ‘Langkawi, Langkawi’ Panowie bagażowi ‘sprzątają’ plażę z bagaży. Trochę się obawiamy, że jak zobaczą nasze opuszczone plecaki, oklejone taką naklejką, to nadgorliwie je zaniosą na wcześniejszy prom. Postanawiamy popilnować.
Jak wydaje się, że już jedynie ostatki ustawiają się do łódek stwierdzamy, że chyba jednak możemy już iść. Na wszelki wypadek naklejamy jeszcze na nasze plecaki post-ity z informacją, że te bagaże płyną promem o 15.00 i wyruszamy na poszukiwanie miejsca na śniadanie.
Sprawdzamy kilka knajpek na plaży. Strasznie drogie, więc postanawiamy pójść na Walking Street. Tam też drogo, jednak Seb znajduje lokalny warung.
Było lekko taniej ale: dostał słodką kawę, chociaż prosił bez cukru; dostał jajko sadzone z ciekłym żółtkiem, którego nie cierpi, chociaż prosił o omlet; dostał najgorszej jakości niedopieczone tostowe pieczywo. Cały zestaw za xxx. Właściwie to jedynie smoothies były dobre z tego wszystkiego. Morał jest taki, że czasem lepiej dopłacić w turystycznej knajpie i przynajmniej zjeść ze smakiem niż zaoszczędzić dosłownie parę złotych. W porównaniu do wczorajszego śniadania na plaży dzisiejsze nawet nie spało w nogach.
Wracamy na plażę, gdzie rozkładamy się pod drzewkiem, w pobliżu hotelu z ogólnie dostępnym prysznicem i resztę naszego czasu na Lipe kąpiemy się w morzu, ja się trochę opalam, gadamy z Justą na Skype, obserwujemy załadunki i rozładunki lokalnych łódek oraz złodziejskie psiaki, wykradające turystom zapasy z niepilnowanych toreb.
Wracamy pod Imigration, przepakowujemy plecaki i punktualnie o 13.00 idziemy wykonać Check In. Procedura jest dziwna. Najpierw urzędnik Immigration sprawdza bilety, paszporty, zabiera karty wyjazdowe z Tajlandii, stawia pieczątki wyjazdowe i daje naklejki, których nie mamy sobie gdzie jeszcze przykleić (poszliśmy do okienka w mokrych strojach kąpielowych). Pan sobie nie radzi z sytuacją bo już odkleił papierek pod naklejką więc dajemy sobie przyczepić naklejki na torebki z dokumentami.
Następnie w okienku obok pan nam zabiera paszporty, wydając w zamian plastikowe pomarańczowe numerki. Hmmm, nie lubimy tracić paszportów z oczu, jednak dyskusja chyba nie ma sensu więc dajemy sobie spokój.
My się idziemy przepakować, ubrać i oporządzić.
Po chwili zaczyna się zarządzanie ruchem przez energiczną panią na plaży. Po wykrzyczeniu ze 20 razy słowa ‘Langkawi’ pokazuje, w którym miejscu trzeba złożyć bagaże.
Następnie wyczytuje po kolei numerki (te z pomarańczowych taloników, które dostaliśmy wcześniej) i w takiej kolejności pakujemy się do łódki dopływowej, do której (o dziwo!) wsiadamy z plastikowego pomostu, bez konieczności brodzenia po pas w wodzie, do czego byli zmuszeni nasi poranni poprzednicy.
Mała łódka wiezie nas na klimatyzowany prom i tam czekamy na start. Start nam się jednak opóźnia, ponieważ okazuje się, że brakuje rejestracji dwóch paszportów w Immigration. W końcu dwie Niemki orientują się, że to one nie dopełniły procedury w okienku drugim (ciekawe jak weszły na pokład bez pomarańczowego numerka!). Muszą wrócić i dopełnić formalności, a my czekamy w zimnym jak lodówka promie. Na szczęście przezornie zawsze już wożę bluzę, chustę i skarpety w małym podręcznym plecaku. Nigdy nie zrozumiem fenomenu ustawiania klimatyzacji na minimalną temperaturę w azjatyckich środkach lokomocji. Seb uparcie marznie.
W końcu Niemki wracają a Pan z obsługi z plikiem paszportów w ręku wymienia głośno kraje, których przedstawiciele są ich właścicielami. W ten sposób dowiadujemy skąd są nasi współpasażerowie. Z Polski jesteśmy tylko my. Oprócz tego zapamiętałam Kanadę, Francję, Niemcy, Włochy, Belgię, Szwecje, Tajlandię i Malezję. Reszta, jeżeli występowała, mi umknęła.
Zaczynamy naszą prawie dwugodzinną podróż do Malezji. To będzie już nasz trzeci raz w tym kraju.
O naszych wojażach w Malezji można poczytać tutaj