
Tonle Sap
Kampong Klug i pływająca wioska Kampong Khlaeng na jeziorze Tonle Sap
08 marca 2010
Wyprawa z Siem Reap na Jezioro Tonle Sap to był jeden z najpiękniejszych, najciekawszych i najbardziej pouczających dni naszej wyprawy.
Po śniadaniu w pensjonacie Gordona wsiadamy do Tuk Tuka i razem z parą Holendrów w drugim Tuk Tuku jedziemy w kierunku jeziora Tolne Sap – największego jeziora w Azji Południowo-Wschodniej.
Jego powierzchnia zmienia się od 2700 km2 i 1 metra głębokości w porze suchej do 16 000 km2 i 9 metrów głębokości w porze deszczowej. Znajduje się na nim wiele pływających wiosek, które przemieszczają się wielokrotnie w ciągu roku w zależności od poziomy wód. Najczęściej odwiedzaną przez turystów położoną najbliżej Siem Reap jest wioska Chong Kneas. Na szczęście nasz kierowca zawozi nas kawałek dalej do Kampong Khlaeng , gdzie turystów nie spotykamy i może dlatego mamy wrażenie, że naprawdę dotykamy prawdziwego i naturalnego rytmu życia prostych mieszkańców Kambodży.
Po drodze zatrzymujemy się przy straganach ulokowanych wzdłuż drogi, które oferują dziwne rurki podwędzane na małych paleniskach. Nasz przewodnik kupuje nam kilka takich tubek, mówiąc, że jest to tradycyjny kambodżański przysmak czyli ryż z przyprawami wędzony w bambusowej łodydze. Po instruktażu jak się zabrać do jedzenia potrawy próbujemy i jesteśmy pod wrażeniem – ryż jest przepyszny! Nie wiem czy to bambus czy tajemnicze czarne kuleczki w ryżu nadały mu taki aromat, ale smakuje wyśmienicie.
Jedziemy jakiś czas twardą asfaltową drogą, na której jedyną atrakcją jest obserwacja innych uczestników ruchu – w większości motorów/motorynek i małych półciężarówek, na których Kambodżanie przewożą wręcz nieprawdopodobne rzeczy w nieprawdopodobnych ilościach!
Widzimy na przykład 4 świnie leżące kopytkami do góry, grzbietami przywiązane do desek , związane ze sobą i przywiązane w całości do bagażnika skutera! Widzimy też 5 osobową rodzinę na małym skuterku, gdzie jedno z dzieci siedzi na stołeczku przywiązanym sznurkiem do dna skutera, w miejscu gdzie kierowca zwykle trzyma nogi. W innej kombinacji w tym miejscu siedzi niczym nie przywiązany pies! To, że widzieliśmy ogromną krowę w małym pickupie leżącą w dziwnej pozycji na pace już nas absolutnie właściwie nie zdziwiło. Jednak fakt, ile ludzi potrafi się zmieścić w, na dachu, plus podczepionych rękami do jednej półciężarówki cały czas jest dla nas niepojęte. I jeszcze lokalny patent – jak nie ma lub nie działają światła – wystarczy przyczepić z tyłu pojazdu płytę kompaktową
Po jakimś czasie zjeżdżamy z asfaltowej drogi na zwykłą glinianą szosę. I wtedy widoki robią się coraz bardziej niesamowite. Maluśkie wioseczki, domostwa, pola ryżowe. Większość jednoizbowych domów jest drewnianych na wysokich, kilkumetrowych palach – ściany i dach utkane z suchych liści.
Życie w porze suchej toczy się głównie pod domem, który chroni od palącego słońca. W domach zwykle się jedynie śpi. Po prowadzących do nich cienkich drabinkach nie potrafią lub po prostu nie wchodzą kąśliwe zwierzaki takie jak węże czy jadowite jaszczurki. Wszędzie pełno dzieci i starszych kobiet.
Zatrzymujemy się na polu ryżowym, gdzie nasz przewodnik opowiada nam o cyklach uprawy ryżu. W czasie naszej wizyty, czyli w marcu, jest pora zbiórki plonów. Na polu dwie kobiety sierpami koszą ryż i układają równe rzędy schludnych snopków. Część ryżu jest już wyłuskana i ułożona na drodze na długich płachtach materiału do wyschnięcia na słońcu. Nasz przewodnik pokazuje nam też ręcznie zrobione z suchych patyków sidła na ryby ze sprytnym mechanizmem w rodzaju labiryntu – jeżeli ryba tam wpłynie, ma problem, żeby znaleźć drogę powrotną i tak trafia na rodzinny stół. Ryż i to co żyje w jeziorze i okalających je kanałach to główne źródło pożywienia dla ludności.
W Kampong Kluk wsiadamy na łódź i wypływamy bardzo płytkim obecnie kanałem w kierunku jeziora Tonle Sap.
Ponieważ głębokość kanału ma obecnie może 1,5 metra co jakiś czas w ogon naszej long tail boat wkręcają się pędy Morning Glory lub po prostu śmieci, które mieszkańcy okolicznych wiosek wrzucają do brązowej wody.
Niestety świadomość ekologii w ogóle tu nie istnieje. Ale też ciężko się dziwić krajowi, który stracił w reżimie Pol Pota całą inteligencje a ludzie muszą utrzymać kilkunasto osobowe rodziny za mniej niż 1 dolara dziennie. Żyją z dnia na dzień i nie są zainteresowani przyszłością. Domy wzdłuż kanału stoją na kilkunasto metrowych nawet palach – co świadczy o tym, że jezioro w porze deszczowej potrafi podejść tu bardzo wysoko.
Najbardziej zadziwia nas mechanizm tak zwanych domków letnich – czyli mniejszych domków, znajdujących się 1-2 metry nad ziemią, w których rodziny gotują i prowadzą codzienne życie w porze suchej, które to w porze deszczowej są wciągane sznurami na wysokość domów właściwych, w których śpi się przez cały rok.
Pierwszy raz też widzimy zielone ogromne plantacje Morning Glory – czyli szpinaku morskiego – uprawianego na powierzchni wody.
Gdy dostajemy się na otwarte jezioro możemy podziwiać pływające domy skupione obecnie przy brzegu, przy pływającej szkole. Domy są niemalże otwarte i możemy zajrzeć do kuchni, salonów i szaf mieszkających w nich ludzi.
Szafy, przynajmniej w porze suchej, są ogólnie dostępne ponieważ ubrania wiszą na wieszakach zupełnie na zewnątrz po bokach domów.
Wiele tych większych domostw jest osadzonych na metalowych beczkach, pewnie dla większej stabilności.
Te najmniejsze to po prostu większe łodzie z obudowanym pokładem. Z wielu pływających gospodarstw oszczekują nas psy, w wielu widzimy malutkie dzieci chodzące w samopas na krawędzi jeziora i podłogi…
Przyglądając się temu życiu na wodzie podpływamy do pływającego targu rybnego i spędzamy tam prawie godzinę.
Obserwujemy niesamowity system podpływania i odpływania łódeczek pełnych różnych ryb, przeładowywania ryb z łódek do innych łódek, ważenia ich na dziwnych ręcznych wagach do których podczepiane są plastikowe torby.
Chociaż sprzedawcy wyglądają jak z poprzedniej epoki, wszyscy mają telefony komórkowe i komunikują się za ich pomocą między sobą. Na niektórych łodziach siedzą całe rodziny włącznie z kilkuletnimi dziećmi oporządzającymi ryby, żeby podnieść ich cenę. Odcinają im głowy i ogony, oczyszczają z łusek.
Ponoć w Kambodży dzieci chodzą do szkoły na 4 zmiany więc te, które akurat widzimy w pracy pomagające rodzicom, prawdopodobnie pójdą pobierać nauki jak z porannej zmiany wróci ich rodzeństwo. Ale chyba nikt tego nie jest w stanie skontrolować. Ilość dzieci w Kambodży jest powalająca. Jak gdzieś przeczytał Sebastian średnia wieku społeczeństwa to 16 lat!!! Na te statystyki ma z pewnością wpływ ludobójstwo Pol Pota z lat 70-tych, ale też fakt, że umieralność w przedwczesnym wieku jest ogromna.
Wracamy tą samą drogą i wychodzimy na brzeg w Kampong Klug – tam udajemy się na spacer główną arterią wioski.
Wszechobecne bose ale uśmiechnięte dzieciaki wołają za nami: Hi, Hello, What is your name? How are you? Where are you from? – ale to wszystko co potrafią powiedzieć. Bardzo żałujemy, że nie mamy nic co moglibyśmy im podarować. Nasi współ-wycieczkowicze oddają im swój ryż wędzony w bambusie – może dopiero co przyjechali do Azji i obawiali się wciąż o swój żołądek? My pożarliśmy wszystko w 15 min po otrzymaniu. Dzieci są już totalnie przekupione i chętnie pozują do zdjęć.
Nasz uśmiechnięty przewodnik zagaduje do napotkanych mieszkańców i pokazuje nam to, co się akurat uda: jakąś bardzo skromną ale i bardzo czystą kuchnie, gdzie zaprosiła nas napotkana mieszkanka wioski, pudła upchane wędzonymi małymi rybkami, które układa może 50-cio letnia bezzębna kobieta, całe płachty suszonych muszli prawdopodobnie ze ślimakami w środku, pompę ręczną jaką mieszkańcy doprowadzają wodę do wioski swoich kuchni. Niesamowite przeżycia.
Na końcu wioski czekają już nasze Tuk tuki i rozpoczynamy podróż powrotną.
To był naprawdę cudowny dzień. Zobaczyliśmy świat ludzi, którzy nie posiadają właściwie nic, mieszkają bez dostępu do udogodnień cywilizacji, właściwie – według naszych standardów – żyjących w skrajnej nędzy jednak absolutnie nie wyglądających z tego powodu na nieszczęśliwych. Żyją głównie z fizycznej pracy czyli połowów ryb na jeziorze Tolne Sap, w które zaopatrują ponoć 70% Kambodży, upraw Morning Glory i ryżu. Żyją w wielopokoleniowych, wielodzietnych rodzinach a ich uśmiech towarzyszył nam przez cały dzień. Nikt nie zasłaniał się od zdjęć, wszyscy patrzyli na nas, białasów, z niewinną ciekawością i machali do nas z pozdrowieniami. Nie doświadczyliśmy też typowego w turystycznych miejscach wyciągania rąk po jałmużnę czy nachalnych prób sprzedaży nam czegokolwiek. Naprawdę niesamowicie spędzony dzień!
Po powrocie do guest hausu naładowani pozytywną energią napotkanych Kambodżan jedziemy tuk tukiem do centrum Siem Ream i na targ. Jemy tam pyszną kolację, robimy niewielkie zakupy i wracamy do pensjonatu.
Wieczór kończymy zimnym piwem w hotelowej restauracji i rozmowami na skype z bliskimi w Polsce. Kolejnego dnia na 9.00 mamy już zamówioną taksówkę na tajską granicę. W tą stronę podróż jest tańsza – jedyne 30$. Przypominam, że to 160 km!
O naszych przygodach w Tajlandii można poczytać tutaj
Polecane książki
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.