Singapur 2017
Singapur Dzień po Dniu
Warszawa – Singapur
16 kwietnia 2017
Singapur po raz drugi. Wybraliśmy Singapur jako port przesiadkowy w drodze na Borneo. Zawsze staramy się spędzić co najmniej jeden dzień po przylocie z Europy i co najmniej jeden dzień przed wylotem w mieście, w którym ląduje nasz główny samolot – tak na wszelki wypadek, gdyby loty miały opóźnienie lub gdybyśmy z jakiegoś powodu nie dali rady dotrzeć na czas z powrotem. Najtańsze połączenia na Borneo są z malezyjskiego Kuala Lumpur ale to miasto nas jakoś nie zachwyciło przy pierwszej wizycie. Singapur natomiast pozostawił odczuwalny niedosyt. To państwo-miasto w jednym niby nie ma za wiele do zaoferowania: ani cudów natury, ani historycznych obiektów dziedzictwa narodowego (jedynym obiektem w Singapurze zarejestrowanym w 2015 roku na liście UNESCO jest ogród botaniczny). Jednak te zaledwie 719 kilometrów kwadratowych kraju ma w sobie coś takiego, że chciało nam się wrócić.
Dziwne to trochę, bo nie lubię szklanych, nowoczesnych miast Jednak w Singapurze jest inaczej i mogłabym tu wracać od czasu do czasu. Tłumaczę sobie, że jest to związane z polityką singapurskich władz – tzw. Singapore Green Plan zatwierdzoną po raz pierwszy przez Ministerstwo Środowiska w 1992 roku. Celem planu jest udostępnienie mieszkańcom (i przy okazji turystom) jak najwięcej zieleni, dostępu do oceanu, nie przytłaczanie cywilizacją. Polityka jest konsekwentnie realizowana do dziś a cele wyznaczone ma aż do 2030. Dodatkowo stosowanie zasad Feng Shui przy projektowaniu kolejnych inwestycji też jest nie bez znaczenia. Coś definitywnie w tym jest, bo działa. Przynajmniej w naszym przypadku. Podoba nam się tu.
Dodatkowo Singapur jest niezwykle tolerancyjny. Na jednej ulicy znajdziemy meczet, świątynie hinduską i buddyjską. Niby są osobne dzielnice hinduska, arabska, chińska ale wszyscy mieszają się ze sobą i żyją w radosnej symbiozie.
Tam już małe dzieci w szkole składają deklaracje, że zobowiązują się postępować tolerancyjnie i żyć w harmonii bez względu na rasę, pochodzenie i wyznanie. Można? MOŻNA! No po prostu lubimy to państwo-miasto bardzo.
Poprzednio wjechaliśmy tu pociągiem z Malezji, tym razem lądujemy na ponoć jednym z najpiękniejszych lotnisk na świecie Changi. Hmmm… Nie było złe, ale najpiękniejsze? Czy Ci co prowadzili ranking byli w Amsterdamie? Na pewno wyróżnia je to, że jest wyłożone wykładziną ?a pomimo tego czysto jest bardzo.
Ale co się dziwić. Na niemal każde 20 metrów kwadratowych dedykowany jest pracownik pilnujący porządku. W toaletach non stop ktoś sprząta. Wszystkie udogodnienia dla podróżujących na swoim miejscu. Rzeczywiście ciężko mu cokolwiek zarzucić.
Kontrola na lotnisku strasznie długa. Sprawdzają coś i sprawdzają. Każą skanować kciuki ale o nic nie pytają i puszczają dalej. Potem prześwietlanie bagaży. Mamy o 0.5 litra wódki za dużo ale przechodzi bez żadnych pytań. Czyżby Singapur przestał być już taki restrykcyjny jak podczas naszej pierwszej wizyty sześć lat temu?
Oznakowanie lotniska trochę kuleje. Lądujemy na terminalu pierwszym (T1). Szukając stacji metra straciliśmy dobrych 45 minut. Więc parę wskazówek dla myślących inaczej (czyli tak jak my ?). Tablice informacyjne kierujące do MTR (czyli stacji metra, którym najprościej, najtaniej i najszybciej dostać się do centrum) nie uwzględniają informacji, że najpierw trzeba podjechać darmowym pociągiem Sky Train do terminalu T2. My błąkaliśmy się między stacjami tego pociągu myśląc, że jest to jakiś pociąg płatny (a kas biletowych brak, kierowcy brak), jadący nie wiadomo gdzie. Dopiero pan w informacji turystycznej nas oświecił, że musimy go użyć, żeby zmienić terminal i dojechać interesującej nas stacji metra. Można się do niego pakować z wózkami bagażowymi więc warto takowy pobrać, żeby nie pokonywać tych (kilo)metrów z plecakiem na plecach po wykańczającym locie.
Za bilet na metro można zapłacić w automacie kartą więc nie jest konieczna wymiana waluty już na lotnisku, chociaż kurs nie jest wcale najgorszy. Z lotniska odchodzi tylko jedna linia metra: zielona. Nie ma znaczenia po której stronie peronu się wsiądzie. Metro z lotniska kursuje jedynie do stacji Tanah Merah i potem wraca więc trzeba tam wysiąść, przejść na drugą stronę peronu i wsiąść do innego pociągu tej samej zielonej linii zaczynającego stąd kurs do miasta. My musimy się przesiąść jeszcze raz, żeby dojechać do China Town (bilet docelowy kosztuje nas 2,50 SD/osoba).
Ważne, żeby wyjść z metra właściwym wyjściem (przechodzenie przez szerokie singapurskie ulice na ulokowanych w dużej odległości od siebie pasach też może irytować zmęczonego po podróży człowieka).
My już wiemy, że musimy szukać kierunkowskazu na Pagoda Street – czyli główny deptak China Town.
Pierwszą noc śpimy w 5footway Inn Project niemal naprzeciwko Sri Mriamman Temple. Pokój bez okien, łóżko na antresoli dostępne z metalowej drabinki, ze wspólnymi łazienkami za jakieś 200 PLN!!! Singapur to najdroższe państwo w Azji! Ale oczywiście czysto, miła obsługa i bardzo podstawowe śniadanie wliczone w cenę.
Dziś już tylko idziemy na spacer po China Town i na kolacje na Chintown Food Street – jednej z największych w Singapurze ulicznych stołówek z kilkudziesięcioma stoiskami z jedzeniem na świeżym powietrzu.
Rewelacyjne miejsce. System na China Food Street polega na tym, że cała ulica jest jedną wielką wspólnotą żywieniową. Są budki z sea foodem, z noodlami, z ryżem, z lokalnymi przysmakami. Można kupić sobie co się chce gdzie się chce i usiąść z posiłkiem przy dowolnym stoliku na całej ulicy.
Ulicę obsługują panie/panowie roznoszący piwo i inne napoje. Jest też wspólny dla całej ulicy serwis sprzątający. Panie/Panowie od piwa pojawiają się natychmiast jak człowiek usiądzie przy stoliku. Tak samo szybko zjawia się serwis sprzątający jak człowiek wstanie. Zastanawialiśmy się jak potem rozdzielają między właścicieli talerze jak wszyscy łażą i siadają gdzie popadnie ale widać jakoś to działa. Jedyny zakaz to wnoszenie na ulicę napoi i posiłków zakupionych poza ulicą. Piwo aż 8,5 SD – no cóż. Smażony ryż z warzywami 6 SD. Otwarte jest między 8 rano a 22 – ale różne stoiska mają swoje własne reguły.
Zjadamy jeszcze czekoladowe jajka i mini-keks z okazji świąt Wielkiej Nocy w hostelowej stołówce, popijamy wódką z colą dla zdrowotności i zwalczenia azjatyckich bakterii i idziemy spać. Lot nas jednak lekko zmaltretował.
Singapur
17 Kwiecień 2017
Rano po śniadaniu i 12 min przejażdżce jednotorową kolejką wyruszającą z centrum handlowego Vivo City znajdujemy się na sztucznie usypanej tropikalnej wyspie z kilkoma piaszczystymi plażami, palmami, barami na piasku, licznymi atrakcjami sportowymi czyli na Sentozie. Byliśmy tu już poprzednim razem i podobało się nam bardzo.
Tym razem pomyślałam sobie, że to jednak lekko dziwaczny pomysł. Usypanie sztucznej, piaszczystej wyspy tylko po to, żeby mieszkańcy miasta mieli plażę pod ręką skojarzyło mi się z japońskimi miejscami do spania w biurze, żeby człowieka nie za daleko od pracy odrywać. Z drugiej jednak strony mieć a nie mieć 10 min do plaży robi różnicę. Sentoza nie jest może jakoś specjalnie urocza, ale spełnia w 100% swoje wypoczynkowe przeznaczenie.
Dziś plażujemy i kąpiemy się w oceanie – baaaardzo nam brakowało słońca i ciepłej, morskiej wody po długiej polskiej zimie. To nasz pierwszy dzień po przylocie. Musimy się jakoś zregenerować, naładować bateryjki i pokonać jet lag.
Robimy jedynie mały spacer do fontann udających Gaudiego…
…i zasiadamy w przyplażowej knajpce, żeby kupić sobie po nieprzyzwoicie drogim piwie (18 SD za szklankę!). Na usprawiedliwienie mamy tylko to, że było zimne i spożyte w godnych warunkach.
Dzisiejszy dzień spełnił też moje marzenie, które siedziało mi w głowie od poprzedniej wizyty w Singapurze: kąpiel w Infinity Swimming Pool na 57 piętrze w 5* hotelu Marina Bay Sands.
Nie lubię hotelowców z setkami takich samych bezdusznych pokoi, nie lubię widoków na betonowe miasta i 'biurowców szklane drzwi’ ale widok z basenu Infinity i otoczenie Hotelu były naprawdę niesamowite.
Basen dostępny jest jedynie dla hotelowych gości więc 1500 PLN za najtańszy pokój było koniecznością.
Możemy zameldować się tu o 15.00. Jesteśmy punktualni co do każdej kosztownej minuty ? Nazwa hotelu wywodzi się z faktu, że jeszcze w 2009 roku było tu piaszczyste wybrzeże zatoki. Za około 8 miliardów dolarów amerykańskich w dwa lata przekształcono piaski na hotel z 2561 pokojami, kasynem, teatrem, restauracjami, barami, klubami fitness, galeriami handlowymi, kryształowymi halami i najwyżej położonym basenem ba świecie.
Konstrukcja hotelu obejmuje trzy 56 piętrowe szklane filary zwieńczone dachem w kształcie łodzi, na którym znajduje się platforma widokowa, restauracja i wspomniany już basen nieskończoności sprawiający wrażenie, że nie ma w nim granicy i woda przelewa się z wysokości prosto w miasto.
Tak naprawdę wypaść z niego oczywiście się nie da a widok naprawdę odbiera dech w piersiach. Smigus Dygus godnie odrobiony: w basenie siedzieliśmy tyle, że wyrosły nam płetwy. Jeszcze trochę i wyrosłyby nam skrzela.
Obsługa hotelu zrobiła nam z ręczników świątecznego zajączka i kurczaczka (chociaż zdania, czy nie poniosła mnie wielkanocna wyobraźnia, są podzielone).
Po przeciwnej stronie jest jacuzzi z widokiem na Gardens by the Bay. Jednak gorąca woda w takiej samej wysokości jak temperatura powietrza nam nie służy i szybko się ewakuujemy. Aczkolwiek widoki na ogrody piękne!
Dostaliśmy pokój z widokiem na Gardens by the Bay i miniaturowym balkonikiem zastawionym pięknymi kwiatami i bonzai. Hotel ma naprawdę klasę.
Na kolację wyszliśmy jednak na zewnątrz w obawie, że cen w hotelowych restauracjach możemy nie dźwignąć (albo mogą nas do nich nie wpuścić przez nasze wakacyjne ciuchy). Spacer po przyhotelowej promenadzie do ulicznej jadłodajni zdecydowanie wart polecenia.
Poszliśmy też na wieczorny spacer po Gardens By the Bay. Niesamowite, futurystyczne ogrody, do których prowadzi z naszego hotelu specjalnie dedykowana kładka. Wieczorem ogrody wyglądają zupełnie inaczej niż za dnia więc konieczne są minimum dwie wizyty.
Całość parku zajmuje ponad 100 hektarów. Powstał w ramach strategii nazwanej ‘Miasto w Ogrodzie’, której celem jest podniesienie jakości życia w mieście wprowadzając do niego jak najwięcej zieleni.
Chociaż najbardziej znanym widokiem są oranżerie w kształcie muszli i metalowe konstrukcje gigantycznych drzew to ogrody mają znacznie więcej do zaoferowania. Są tam stawy z hodowlanymi rybami, kaktusiarnie, całe mnóstwo oczek wodnych i fontann, rzeźby, wystawy, piękne nadwodne alejki. Wystarczy na dobrych kilka dni zwiedzania. Do ogrodów wstęp jest bezpłatny. Wieczorem wszystko cudownie oświetlone – otwarte do 22.00. Naprawdę warto zobaczyć!
Po kolacji i spacerze idziemy spać w naszym pięciogwiazdkowym łóżku ?.
Singapur
18 kwietnia 2017
Wymeldowanie z Marina Bay Sands do 11.00 więc jeszcze rano korzystamy z Infinity Swimming Pool
Następnie idziemy zwiedzać Gardens by the Bay za dnia.
Za 8 singapurskich dolarów udajemy się na spacer po SkyWalk czyli wąskim pięćdziesięciometrowym mostku zawieszonym między gigantycznymi futurystycznymi drzewami.
Drzewa to pionowe ogrody, które generują energię i służą jako wywietrzniki sąsiadujących konwersatoriów. Są też zbiornikami na deszczówkę. W celu wytworzenia energii elektrycznej 11 gigantycznych drzew jest wyposażonych fotowoltaiczne systemy solarowe, które zamieniają energię słoneczną w prąd wykorzystywany do oświetlenia i podlewania roślin w konserwatoriach.
To niesamowite, że w Singapurze nic nie jest przypadkowe i nic się nie marnuje. Konstrukcje, które właściwie mogłyby tylko fajnie wyglądać są ekologiczną atrakcją turystyczną i pomagają miastu w pielęgnacji egzotycznych ogrodów. Widoki ze Sky Walk bajeczne. Zielono, zielono i jeszcze raz zielono! W samym centrum miasta.
Następnie idziemy zwiedzać oranżerie. Wstęp tylko do Cloud Forest to 16 SD. Lepszą opcją jest zakup biletu do obu oranżerii – 28 SD. Niestety Flower Dome był akurat zamknięty – przygotowywano tam wystawę holenderskich tulipanów, którą obejrzeliśmy w drodze powrotnej.
Cloud Forest to 35 metrowa ekspozycja tropikalnej roślinności, dzbaneczników, mchów, drzew, porostów i sztuczny wodospad.
Wszystko to potem obejrzeliśmy ‘w naturze’ na Borneo ale wystawy świetnie opisane i dopracowane w każdym szczególe.
Następnie jedziemy metrem do Little India, czyli centrum życia społeczności hinduskiej w Singapurze. Kolorowe sklepy, domy, modlitwy dochodzące ze świątyń, aromaty kadzideł i egzotycznych przypraw – wszystko to przenosi nas w czasie i przestrzeni do Indii. A my Indie lubimy bardzo bardzo.
Dopadła nas tam prawdziwa tropikalna ulewa więc schowaliśmy się w restauracji naprzeciwko domu Tan Teng Niah – prawdopodobnie najbardziej kolorowego budynku w Singapurze.
Zbudowali go co prawda chińscy kolonizatorzy ale to hindusom zawdzięcza swoje tęczowe barwy. Było przepysznie, miło i niedrogo jak na Singapur! Bardzo polecamy to miejsce.
W Małych Indiach jest wiele naprawdę malowniczych świątyń. My odwiedzamy świątynie Sri Srinivasa Perumal, Sri Veeramakaliamman, Sakya Muni Buddha Gayajest – wszystkie piękne i warte odwiedzenia.
Trafiamy nawet na jakąś hinduską uroczystość
Piechotą idziemy na Arab Street. Labirynt jednopiętrowych, kolorowych domków na wąskich uliczkach jest urzekający. Na dole sklepiki albo knajpki, na górze mieszkania właścicieli.
Centrum dzielnicy wyznacza Meczet Masjd Sultan. Jego podświetlona złota kopuła wygląda nieco dziwnie na tle szklanych drapaczy chmur.
Siadamy w małej, przytulnej knajpce na piwo kiedy Muezin właśnie nawołuje do modlitwy nie możemy więc go zwiedzić od środka.
Obok nas rozkłada się kapela i już do końca wieczoru mamy muzykę na żywo.
Wracamy na naszą China Town i idziemy jeszcze na chwilę na Chinese Food Street – to miejsce jest uzależniające.
W jeden dzień odbyliśmy podróż po niemal całej Azji. To był bardzo obfity we wrażenia dzień.
Singapur
05 maja 2017
Ostatnią noc, już po przylocie z Borneo, w China Town śpimy w Zen Rooms Temple Street – znaczenie lepsza opcja niż poprzedni hostel. Jest okno balkonowe z widokiem na chiński rejwach i stragany, jest własna łazienka i jest nawet nieco taniej a do Chinese Food Street mamy dosłownie kilka metrów.
W naszą zieloną noc postanawiamy zakosztować trochę nocnego życia. Wieczór w Singapurze najlepiej spędzić na Clarke Quay – największej imprezowni miasta.
Wzdłuż wybrzeża rzeki Singapur ciągną się kluby, restauracje, dyskoteki wypełnione tłumem ludzi.
Zadaszone promenady zmieniają kolor oświetlenia, z knajp dochodzi muzyka na żywo.
Na mostach i na nabrzeżu tłumy młodych ludzi popijających alkohol – to wersja dla oszczędnych bo ceny drinków w klubach i restauracjach wołają o pomstę do nieba.
Alkohol na ulicy można pić legalnie do 22.30. Potem panowie policjanci podchodzą i grzecznie proszą, żeby butelki schować lub owinąć papierem. Gdzie ten Sinpapur sprzed lat: Fine City??? Nawet mam taki magnes na lodówkę a Seb koszulkę. Chyba mocno wyluzowali ostatnimi czasy. Atmosfera do zabawy naprawdę przednia! Singapur bawić się potrafi.
Piechotką z Clarke Quay do China Town to jakieś 15 minut. Gdy wracamy nasza dzielnica już cała śpi. Seven Eleven otwarte ale po 22.30 nie mogą sprzedawać alkoholu. No cóż idziemy spać chociaż nastroje mamy bardzo imprezowe. Qlarke Quay ma swoją magiczną moc.
Singapur
06 maja 2017
Rano zostawiamy spakowane już na podróż powrotną plecaki w hotelu i jedziemy metrem do Gardens by the Bay zwiedzić Flower Dome – zamkniętym przy naszej ostatniej wizycie.
Wystawiał akurat holenderskie tulipany. Nawet nie wiedziałam, że istnieje tyle odmian i kolorów.
Jedyne kolory tulipana niewystępujące naturalnie to ponoć tylko niebieski i czarny. Ze wszystkich wybrałam sobie ulubiony gatunek: Tulipa Adore. Mogę takie dostawać ?
Samo konserwatorium podzielone jest na strefy klimatyczne, w których rośnie roślinność, drzewa, warzywa, kwiaty charakterystyczna dla danej strefy. Więc znowu – to nie tylko piękna i przyjemna dla oka szklarnia ale również obiekt edukacyjny.
W Singapurze nie ma miejsca na przypadkowość – wszystko musi być zarówno piękne, pożyteczne jak i przemyślane. Między roślinami umieszczone są ciekawe rzeźby zwierząt skomponowane z naturalnego drewna i gałęzi.
Spędzamy tu znacznie więcej czasu niż pierwotnie planowaliśmy a i tak nie chce się wychodzić
Następnie spacerem idziemy do ścisłego centrum pożegnać się z Merlionem. Merlion to ryba z głową lwa. Korpus ryby nawiązuje do początków Singapuru jako wioski rybackiej. Głowa lwa związana jest z legendą mówiącą, że pierwszy król Malajów, Sang Nila Utama, wyruszył w podróż i odwiedził piękną, piaszczystą wyspę a na niej dziwne zwierzę, które poruszało się bardzo szybko, miało czerwony tułów, białą pierś i czarna głowę. Jeden z doradców króla oznajmił, że w czasach starożytnych tak opisywano zwierzę zwane lwem. Król zdecydował, że skoro na wyspie żyją tak piękne zwierzęta to należy ją koniecznie zasiedlić, co też uczynił i nazwał ją Singapurem: Miastem Lwa (po malajsku ‘singa’ oznacza lew, pura miasto). To trochę inna legenda, niż ta, którą słyszeliśmy przy naszej pierwszej wizycie ale ja lubię legendy i przecież wcale nie muszą być prawdziwe.
W 1997 Izba Turystyki uznała Merliona oficjalnym symbolem Singapuru.
Przy naszej poprzedniej wizycie był obudowany tymczasowym hotelem. Teraz podziwiamy go w pełnej krasie.
W pobliżu Merliona znajduje się więcej singapurskich symboli. Narodowy Teatr Esplanade nazywany jest ‘wielkim durianem’. Durian jest narodowym owocem Singapuru. Jest to mega śmierdzący owoc o smaku smażonej cebuli pomieszanej z mango. Paskudztwo! A śmierdzi tak okrutnie, że jest zakaz wnoszenia go do hoteli, metra i innych zamkniętych pomieszczeń. Seb oczywiście spróbował (lata temu w Wietnamie) i stwierdził, że dobre. Ja nie dałam rady. To znaczy spróbować dałam, ale wyplułam. Futurystyczny kształt teatru wzorowany jest na tym owocu i jego ‘kolczatej’ skórce.
Narodowym kwiatem Singapuru jest natomiast kwiat lotosu. Na jego wzór zaprojektowano budynek Art Science Museum przeznaczony na międzynarodowe wystawy. Inauguracja odbyła się pokazem prac mojego ukochanego Salvadora Dali. Znowu nie zdążyliśmy pójść. Znowu jest powód, żeby wrócić.
Postanowiliśmy przespacerować się uroczą Boat Quay z widokiem na rzekę i najdroższy i najstarszy w Singapurze hotel Fulerton.
Boat Quay to wąska promenada z kolorowymi restauracyjkami nad brzegiem rzeki Singapur. W latach 1860 była to najbardziej ruchliwa część portu Singapur obsługująca trzy czwarte całego handlu. Rzeka przypomina tu ponoć kształtem brzuch ryby, co według chińskich wierzeń symbolizuje bogactwo i powodzenie (przygotowując się na podróż po Chinach wyczytałam, że to dlatego w chińskich biurach i sklepach bardzo często można napotkać akwaria).
Na gwarantującej powodzenie Boat Quay upychano niegdyś malutkie sklepiki i warsztaty. Obecnie sklepiki przerobiono na bary i restauracyjki a Boat Quay to główna atrakcja turystyczna tej części miasta. Niestety też nie najtańsza. Ale z okazji końca podróży siadamy w ogródku jednej z malutkich restauracyjek i urządzamy sobie ucztę.
Następnie sprawdziliśmy jak imprezownia na Clark Quay wygląda za dnia – zupełnie inny świat! Cicho i pusto. W niczym nie przypomina zatłoczonej, głośniej i kolorowej klubowni.
Powłóczyliśmy się jeszcze trochę między budynkami w centrum. Zastanawiając się dlaczego szklane biurowce i centra handlowe nie wzbudzają we mnie tutaj aż takiej niechęci ponownie doszłam do wniosku, że po pierwsze upchanie na nich i między nimi zieleni, malutkich parków, ławeczek odciąża to co przytłacza człowieka na przykład na Manhattanie.
Jest dostęp do słońca i przestrzeni. Po drugie są one przetkane starą zabudową i kamieniczkami.
Kształty tych nowoczesnych nie są jedynie oczywistymi szklanymi kubiklami. Tam się coś dzieje, są przełamane tarasami, skosami, obłościami. Architekci w Singapurze to chyba sama śmietanka tego zawodu.
Odwiedziliśmy też największą buddyjską Świątynie z relikwią Zęba Buddy. Świątynia jest bardzo okazała i kolorowa. Do jej projektu podchodzono wiele lat z wielkim pietyzmem. Ceremonia otwarcia odbyła się w 2007. Świątynia została poświęcona Buddzie Maitreya, czyli Buddzie Współczującemu. Z zewnątrz ozdobiona jest balkonikami, daszkami, gzymsami i wygląda trochę jak ogromny pałac wciśnięty przez pomyłkę między chińskie stragany i szklane biurowce.
Wewnątrz króluje prawdziwy przepych. Gdzie się nie spojrzy figurki Buddy na różne dni tygodnia i okazje. Są ich setki. Pod nimi ofiary wiernych: owoce, kadzidła, olejki.
Można wykupić miejsce dla swojej figurki Buddy a ceny sięgają nawet tysięcy dolarów – w zależności od miejsca i rozmiaru.
Gdy wchodzimy trwa akurat nabożeństwo. W centralnej części Sali buddyści pochyleni nad książkami recytują mantry. Z przodu, gdzie złożona jest relikwia zęba Buddy, mnisi w żółtych szatach prowadzą modły. Czuć atmosferę skupienia nawet pomimo krążących po bocznych nawach turystów.
Wszystko tu aż ocieka od złota i czerwieni. Nie ma ani centymetra kwadratowego bez ornamentu, figurki, modlitewnego malowidła, ofiarnego naczynia. A wszystko owiane zapachem kadzideł, przy wtórze mantr – robi wrażenie!
Następnie idziemy kilkaset metrów dalej do hinduskiej świątyni Sri Mariamman. To pierwsza hinduska świątynia w Singapurze. Została zbudowana w 19 wieku przez hinduskich imigrantów. Wejście do świątyni (gopura) udekorowane jest sześcioma poziomami figurek z hinduskiej mitologii.
Warto przyjść tu wieczorem, kiedy odbywają się hinduskie rytuały. Powinno się zapłacić 3 SD za możliwość robienia zdjęć – ale jakoś to przeoczyliśmy a nikt nam nie zwrócił uwagi. W środku są znaki po za które turyści nie powinni się zapuszczać, niestety też je przeoczyliśmy. Nikt nas za to nie zlinczował ale zrobiło się nam głupio, że wleźliśmy za daleko.
Nabożeństwo samo w sobie bardzo ciekawe. Kapłani w nawach odsłaniają kolejne bóstwa i owiewają je kadzidłami. Wszystko do wtóru muzyki na żywo czegoś na podobieństwo klarnetu i bębna.
Robimy ostatnie zakupy na straganach China Town. Seb kupuje też prezenty w sklepie dla… zmarłych. Wszystkie produkty zrobione są tu z papieru.
Kupuje się je po to, żeby… spalić w piecyku w intencji zmarłej bliskiej osoby. Kryterium wyboru: to co może się zmarłemu przydać do egzystencji w tym innym świecie czyli to co najbardziej lubił za ziemskiego, doczesnego życia. Są koszule, smartfony, odtwarzacze DVD, sztuczne szczęki.
Seb kupuje papierosy i zapalniczkę. Sprzedawca trzy razy upewnia się, że rozumie, że nie jest to prawdziwe Marlboro.
Wciągnęliśmy ostatnią wieczerzę na naszej ulubionej chińskiej Food Street, odebraliśmy plecaki z przechowalni hotelu Zen Rooms i metrem pojechaliśmy na lotnisko.
W samolocie śpimy jak zabici. To była kolejna cudowna, pełna wrażeń podróż i nieostatnia w tym roku! Stay Tuned!
Przewodnik Lonely Planet po Singapurze kupisz TUTAJ.
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.