Singapur 2011
Malezja, Kuala Lumpur – Singapur
08 marca 2011
Jak tylko dzwoni budzik zrywam się z mojej pociągowej pryczy kursu Kuala Lumpur – Singapur. Właściwie to nie mogłam się już doczekać poranka. Idę do naszej mikroskopijnej, kabinowej, prywatnej łazienki. Prysznic w jadącym pociągu to dość specyficzne przeżycie. Rzuca mną na wszystkie strony, a jak się ma mydliny w oczach to trudno się czegoś złapać po omacku. Na szczęście ścianki są tak blisko siebie, że daleko upaść nie mogę 🙂
Czyściutka i orzeźwiona wracam do sypialni a tam Seb pałaszuje już bułeczkę kokosową i zapija gorącym kakao, które w międzyczasie przyniosła obsługa pociągu. Sypialna kajutka w pociągu Kuala Lumpur – Singapur to naprawdę opcja warta swojej ceny. Orient Expres to nie jest ale zawsze coś. Swoją drogą wpisuje Orient Expres na listę naszych marzeń do spełnienia. Seb uwielbia pociągi a mi podróże pociągiem podobają się chyba najbardziej. Latać się boję (ale latam), azjatycki uliczny ruch drogowy potrafi zjeżyć nawet moje 50cm włosy (ale pomimo wszystko uczestniczę) a w pociągu czuje się zupełnie bezpiecznie. I jeszcze tak miło kołysze do snu…
Umyci, spakowani i pożywieni dojeżdżamy do Singapuru. Pociąg zatrzymuje się i stoi. My sobie leżymy na pryczach czekając nie wiadomo na co (nikt nas nie poinformował o co chodzi). Po chwili, lekko zaniepokojeni ale bardziej zaciekawieni, wychodzimy z kabiny sprawdzić co się dzieje i widzimy, że wszyscy współpasażerowie stoją w oszklonym budynku w kolejce do kontroli paszportowo-celnej. Na peronie mundurowi z psami czekają, żeby przeszukać pociąg. Czym prędzej bierzemy bagaże, paszporty z wypełnionymi kartami wjazdu, które wcześniej otrzymaliśmy od obsługi, i ustawiamy się na końcu kolejki. Kontrola paszportowa przechodzi gładko. Pan tylko potwierdza to co ma napisane na karcie wjazdu, a konkretnie, że z Singapuru wracamy do KL i już mamy pieczątki.
Następnie kontrola celna: bagaże przejeżdżają przez rentgen. Seb musi wyjąć z plecaka butelkę Luksusowej, w której zostało może ¼ objętości wódki. Na szczęście celnik macha na taką ilość ręką i mówi, że jest OK. Współpasażerki-Włoszki z wielkim żalem idą oclić dwie pełniutkie butelki Jeam’a Beam’a.
Dopiero potem wczytujemy się w plakaty rozwieszone w granicznej hali: zakaz przewożenia gum do żucia, każda ilość alkoholu podlega ocleniu: 50 dolarów singapurskich – nawet gdyby nasza flaszka była pełna bardziej by się nam opłacało ją po prostu wyrzucić 🙂
Witamy w kraju zakazów, restrykcji i kar! Fine City ?
Wsiadamy z powrotem do tego samego pociągu, który z 1,5h opóźnieniem dowozi nas do dworca. Za 10.5 singapurskich dolarów, zakupionych przezornie w KL (na dworcu nie ma bankomatu!), jedziemy taksówką do zarezerwowanego jeszcze w Polsce hotelu China Town Backpackers Inn.
Drzwi hotelu okazują się być zamknięte. Dzwonimy kilkakrotnie dzwonkiem, w końcu może po 10 min otwiera nam zaspany chłopak, pokazujemy mu wydrukowaną korespondencję mejlową odnośnie rezerwacji. Wpuszcza nas do sąsiedniego baru, gdzie zostawiamy bagaże i informuje, że pokój będzie gotowy dopiero o 13.00. Żaden problem, i tak zamierzamy wrócić dopiero wieczorem.
Idziemy gdzieś przed siebie w poszukiwaniu bankomatu. China Town o tej porze pusta, otwarte są tylko niektóre kawiarenki. TAK! TAK! Kawiarenki! Na dodatek czyste, zadbane, klimatyzowane, oszklone… Singapurskie China Town jest zupełnie inne niż wszystkie inne China Town, jakie do tej pory widzieliśmy. Gdyby nie znajome czerwone lampiony można by zwątpić czy jesteśmy we właściwym miejscu.
Szybko trafiamy na bankomat, a zaraz potem zauważamy wejście do stacji metra China Town.
Metro zorganizowane i oznakowane perfekcyjnie! Automaty z dotykowymi ekranami sprzedają karty przejazdowe. Wyświetlacze na bramkach informują ile pozostało na nich kredytu lub, że limit przejazdów został wyczerpany. Kartę należy zwrócić w automacie sprzedającym w zamian za depozyt w wysokości 1 S$. Kierunkowskazy kierują nas bezbłędnie do kolejnych celów, szybkie i częste pociągi wiozą sprawnie od stacji do stacji. W razie jakichkolwiek wątpliwości przyjazna obsługa udziela odpowiedzi na każde pytanie. Podróżowanie po Singapurze jest szybkie, łatwe i przyjemne.
Nasz pierwszy cel to wyspa SENTOZA, czyli sztucznie usypana tropikalna wyspa-kurort przeznaczona na ‘plac zabaw i rekreacji’ dla Singapuru.
Jest tam właściwie wszystko, czego człowiek podczas wypoczynku potrzebuje. Są drogie resorty, spa, sklepy, restauracje, trzy usypane, porośnięte palmami, plaże, sztuczna fala do ćwiczeń windsufringu, Wesołe Miasteczko Uniwersal Studio, 131 metrowa obrotowa wieża Tiger SkyTower, Królestwo Motyli i Insektów, mini Zoo, jedno z największych oceanariów na świecie, delfinarium, sportowe atrakcje z lataniem w powietrzu włącznie, skoki ze spadochronów, zjazdy na linach, piękne, zielone trasy do pokonania do wyboru: segway’em, rowerem, gokartem, kolejką linową, wojskowe forty, interaktywne muzea, historyczny fort Siloso, kino 3 i 4D, laserowe przedstawienia 3D dla dzieci, bajkowa trasa Merilliona z fontannami wyłożonymi kolorową mozaiką oraz wiele innych atrakcji. Można tam bez chwili nudy spędzić pewnie nawet tydzień.
Wstęp na wyspę to 3 Singapurskie Dolary. Dostać się tam można specjalną jednotorową kolejką w 10 min.
My dostajemy się tam Jewel Cable Car – czyli prawie okrągłym oszklonym wagonikiem sunącym wysoko w powietrzu na linie łączącej Singapur z Sentozą. Kupujemy łączony bilet na przejazd w obie strony i wejście do Oceanarium w kasie Cable Car Tower za 48,90 S$ za osobę.
My kierujemy się najpierw UNDERWATER WORLD, czyli oceanarium z egzotycznymi rybami. Zaczynamy od pokazu delfinów. Właściwie jest to karmienie – tyle że nie za darmo, bo delfiny muszą zasłużyć sobie na każdą rybę prezentując sztuczkę. Kręcą więc hula-hopem na głowach, robią piruety, grają w piłkę nożną i koszykową, wirują piłkami na dziobach, klaszczą płetwami i synchronicznie przeskakują przez kółka trzymane przez opiekunów. Całe przedstawienie trwa może z 15 min i odbywa się codziennie o 11.00.
Z delfinarium przechodzimy do akwarium. Hodowane tam stworzonka są naprawdę niesamowite. Meduzy, koniki morskie, kraby, ośmiornice, rybki przeróżnej maści – dziwaczne, kolorowe, potworne i prześliczne.
Super widoki! O 11.30 nurek wchodzi do głównego akwarium, pod którym biegnie 83 metrowy tunel widokowy, i karmi ryby.
Widzimy jak ogromne mureny, rekiny i inne morskie potworki przegryzają malutkie rybki na kawałki i pałaszują je na oczach odwiedzających.
Można tam też dotknąć egzotycznych ryb pływających w otwartym akwarium i dowiedzieć się trochę o podwodnym świecie. Bardzo nam się tu podobało!
Z akwarium idziemy do pobliskiej knajpki na lunch. Za dwa lokalne dania i dwa piwa płacimy 35 S$. Potem rozkładamy się na plaży SILOSO…
… i uprawiamy słodkie lenistwo: kąpiele w morzu, opalanie, czytanie, pisanie, drzemki. Pogoda genialna: słońce, upał, ciepła woda. Tego nam było trzeba po wielkomiejskim klimacie Kuala Lumpur.
Z plaży idziemy na spacer po MERLION WALK między fontannami i rzeźbami wykładanymi mozaiką (trochę przypomina nam to biedniejszą wersje ogrodu Tarota Niki de Saint Phallez w Toskanii skrzyżowaną z parkiem Guell Gaudiego w Barcelonie) i dochodzimy do 37 metrowego Merliona.
Wjeżdżamy ruchomymi schodami do miejsca, gdzie rano wysiedliśmy z kolejki linowej i wracamy do Singapuru zameldować się w hostelu.
Po drodze przechodzimy przez Pagoda Street, jednej z głównych ulic China Town. O tej porze dnia rozstawione są już tam barwne stragany.
Nie możemy się oprzeć. Kupujemy koszulki, magnesy, ja wynajduje super spodnie – ‘sindbadki’ za 10 singapurskich dolarów.
Pokój hostelowy za 55 singapurskich dolarów na ostatnim piętrze jest bardzo ciasny ale czysty. Okno niby jest ale okiennic nie da rady otworzyć więc tak jakoby go nie było ?
Łazienka jest wspólna. Do dyspozycji gości jest pokój komputerowy z darmowym Internetem, kuchnia, pralka, suszarka. Całkiem przyzwoite miejsce nawet na dłuższy pobyt.
Musimy zrobić pranie więc idziemy kupić proszek na sąsiednia Smith Street. Zostajemy tam też na kolację przy wystawionych na środek ulicy stołach. Panuje tam bardzo efektywny system: stoły są wspólne dla wszystkich stojących wzdłuż ulicy budek z jedzeniem. Są sprzątane przez jedną ekipę, obsługiwane przez jedną panią sprzedającą napoje – pełna specjalizacja. Po jedzenie podchodzi się według upodobania do wybranego stoiska serwującego zróżnicowane, własne specjały. Kolacja jest przepyszna!
Wracamy do hostelu i ładujemy pierwszą część prania do pralki. W międzyczasie się kąpiemy i idziemy do sąsiadującego baru KARAOKE, który bardzo dobrze słychać w naszym hotelu. W barze nie ma w ogóle innej muzyki niż Karaoke. Jeżeli nikt akurat nie śpiewa leci jedynie podkład, ale takich momentów jest niewiele. Goście wręcz przebierają nóżkami, żeby dostać mikrofon. Śpiewają wszyscy, włącznie z barmankami, które zachęcają także nas. Jednak się nie decydujemy. Zabawa trwa w najlepsze do 2 w nocy a ochota do śpiewania w ogóle nie maleje.
Idziemy spać, jak tylko kończy się ostatnie suszenie naszych brudów. Jutro znowu pakowanie, całodzienne zwiedzanie i nocny pociąg do Kuala Lumpur.
Singapur
09 marca 2011
Rano zostawiamy spakowane plecaki na korytarzu przy kuchni (zgodnie z ustaleniami z panią, która pojawiła się nas zameldować w naszym pokoju – recepcji tu nie ma).
Wyruszamy zwiedzać państwo-miasto SINGAPUR.
Jedziemy metrem na stację Raffles Place i urządzamy sobie spacer po centrum zaliczając kolejno atrakcje opisane w Lonely Planet.
Na pierwszy ogień idzie symbol Singapuru MERLION, czyli pomnik ryby z tułowiem lwa. Singapur nazywa się często Miastem Lwa. Legenda głosi, że Malajski książę podczas polowania na wyspie najprawdopodobniej pomylił zauważonego tygrysa z lwem i tak też nazwał wyspę: miasto (pura) lwa (singa). Od 1997 Singapurska Izba Turystyki używa wizerunku Merliona jako oficjalnego symbolu Singapuru. Dochodzimy do miejsca, gdzie powinien stać a tu zaskoczenie: zamiast ośmiometrowego plującego wodą rybo-lwa stoi malutki czerwony hotelik Merlion.
Na dole przez rusztowanie widzimy podstawę oryginalnego Merliona, a przez chwilę, gdy pani odsłania zasłony w oknie widzimy w samym środku jego ogromną, zajmującą prawie całą sypialnie głowę. Jak czytamy potem w Internecie jest to tymczasowe dzieło zaprojektowane przez Japońskiego artystę Tatzu Nishi specjalnie na festiwal sztuki Singapore Biennale 2011. Ma ono umożliwić kontakt twarzą w twarz z Lwem, który zwykle można oglądać tylko z dystansu.
Hotel można zwiedzać od 10.00 do 7.00 między 13 marca a 15 maja. Można było też wykupić tam nocleg za 150 S$ – jednak wszystkie 32 noclegi w jednym, jedynym apartamencie rozeszły się na pniu w ciągu kilku godzin po wystawieniu na sprzedaż.
Jako namiastka oryginału kilka metrów dalej stoi jego niepozorna miniatura. No to mamy już pierwszy dobry powód, żeby tu jeszcze kiedyś wrócić.
Idziemy w kierunku Raffels Place – miejsca, gdzie niegdyś wysiadł na ląd Brytyjczyk Sir Thomas Stamford Raffles, czyli ojciec dzisiejszego Singapuru.
W 1819 podpisał on z lokalnym sułtanem układ o budowie brytyjskiego portu na wyspie. Pod rządami Brytyjczyków port urósł w siłę i stał się głównym portem handlowym dla Indii, Chin i południowo-wschodniej Azji.
Po przeciwnej stronie znajduje się dzielnica BOAT QUAY zwana ‘brzuchem karpia’. Była to dzielnica zamieszkiwana niegdyś przez imigrantów przybyłych do pracy w błyskawicznie rozwijającym się porcie Singapur. Z dala od rodziny, w dzień ciężko pracowali a wieczorami palili opium upchani w małych izbach, które wynajmowali w kilkanaście nawet osób. Dziś to kolorowe miejsce wypełnione knajpkami, sklepikami z pamiątkami i hotelikami, kontrastujące stylem i ostrymi barwami ze szkłem i stalą wyrastających za nim drapaczy chmur.
Mijamy Muzeum Cywilizacji Azjatyckich, Stary Parlament, budynek Sądu Najwyższego i dalej promenadą Esplanade przechodzimy przez mały park do alei Raffles.
Rozciągają się stamtąd piękne widoki na centrum i budynek ESPLANADE, czyli Teatr i Halę Koncertową w kształcie Duriana, narodowego owocu Singapuru, który, paradoksalnie, jest w tym mieście prawie wszędzie zakazany 🙂 A to dlatego, że owoc okropnie śmierdzi.
Po drodze Seba kupuje sobie inny lokalny przysmak: lody kukurydziane w chlebie! Smakują dziwnie, ale nie są złe.
Kolejna atrakcja w naszym programie to SINGAPORE FLYER, czyli największy na świecie, mierzący 165m wysokości, diabelski młyn.
Płacimy 29,50 S$ za osobę i z jeszcze jedną turystką w kapsule wyruszamy w 45min podróż.
Dostajemy urządzenia, w których możemy posłuchać jak konstrukcja młyna wpisuje się w chińską filozofię Feng Shui. Feng Shui jest sztuką aranżacji przestrzeni w taki sposób, by w jej obrębie zharmonizować przepływ energii.
Flyer ma 28 kapsuł, mieszczących maksymalnie 28 osób. Ósemka na końcu nawiązuje do ośmiu kawałków tortu, czyli ośmiu kierunków skąd przychodzi energia. W 2008 roku mistrzowie Feng Shui przekonali zarząd Flyera do zmiany kierunku obrotu koła.
Ich zdaniem Flyer stoi w idealnym miejscu do pobierania dobrej energii Qi napływającej do Singapuru ale musi obracać się zgodnie ze słońcem, zagarniając energię do wewnątrz miasta. Ponoć dochody Flyera od tamtej pory bardzo wzrosły. Bogactwo i rozwój Singapuru też często tłumaczy się przestrzeganiem zasad tej starej chińskiej filozofii.
Jednodolarówka singapurska jest w kształcie Ba-Gua – ośmiokątnego symbolu Feng Shui.
Z wysokości widać jak ogromne znaczenie musi mieć port. Statkom stojącym na redzie końca właściwie nie widać.
Widać właściwie całą wyspę, która mierzy 41,8km długości i 22,5km szerokości. Jej linia brzegowa to jedynie 193 km. Dużą część wyspy zajmują tereny zielone, pozostałą w większości wysokie drapacze chmur – w końcu gdzieś muszą się pomieścić mieszkańcy wyspy. Jest to drugie pod względem gęstości zaludnienia państwo na świecie: 6573 osób na metr kwadratowy!
Jemy tu też pyszny i względnie tani obiadek w Singapure Food Trail – jadłodajni położonej centralnie pod diabelskim kołem. Nasze zamówienie to 2 x Hokkien Noodles (2 x 4 S$) i 2 piwka (2 x 7,5 S$). Wybór dań i kuchni jest spory, klientów (jednak głównie turystów) nie brakuje.
Idziemy zobaczyć najnowszy cud architektury Singapuru, niedawno oddany do użytku hotel MARINA SAND BAY Hotel ma kształt ogromnej łodzi opartej na trzech 55 piętrowych filarach.
Jest znacznie wyższy niż Flyer. Widoki stąd są lepsze, a wjazd ekspresową windą na podniebną łódź kosztuje mniej, bo tylko 20 S$/os.
Największą atrakcją tego miejsca jest Infinity Swimming Pool – czyli basen na samym skraju łodzi, który kończy się dosłownie w przestrzeni. Osoby pływające przy samej ‘burcie’ zdają się lawirować nad przepaścią na tle szklanych drapaczy chmur na dalszym planie. Coś niesamowitego!!!
Niestety, ku ogromnemu rozczarowaniu Seby, mogą się w nim kąpać jedynie goście hotelowi. Pytamy ile kosztuje najtańszy pokój – 500 S$… No cóż: kolejny powód, dlaczego tu jeszcze wrócimy: musimy się w nim wykąpać!
Z pod hotelu autobusem nr 97 za 2 S$ jedziemy do przystanku Vivo City Center – skąd odchodzi jednotorowa kolejka na Sentozę (3S$ /os).Tak nam się tam spodobało, że postanawiamy spędzić tam resztę dnia. Niestety pogoda jest fatalna: jest pochmurno, a jak wysiadamy na wyspie wręcz urywa się deszczowa chmura.
Chowamy się w restauracji Taste of Asia. Trochę drogo, ale nie chce nam się łazić w deszczu. Za dwa małe piwka, przystawkę, dwa dania i deser zostawiamy ponad 60 S$. Na szczęście było smacznie.
Niestety ciągle leje. Postanawiamy odwiedzić muzeum: IMAGES OF SINGAPURE, gdzie w przyjaznej, wizualnej formie, dowiadujemy się więcej o historii Singapuru i jego mieszkańców. Bilet kosztuje 10 S$ / os.
Zaczynamy od multimedialnego przedstawienia, w którym poznajemy ojców głównych singapurskich grup etnicznych Chińczyków, Malajów, Hindusów i Euroazjatów. Opowiadają o ‘Złotym Marzeniu’ rodzącej się wyspiarskiej społeczności: marzeniu o Rodzinie, Wspólnocie, Pokoju i Harmonii, które doprowadziło do powstania wielokulturowego, tolerancyjnego i bogatego współczesnego społeczeństwa.
Po tej zapowiedzi przechodzimy przez kolejne sale, w których przedstawiona jest historia wyspy.
Najpierw prosta wioseczka rybacka w dżungli, potem rządy Malajskich sułtanów i początek nowego Singapuru, czyli oddanie w 1918 wyspy w dzierżawę Brytyjczykom. Późniejsze sceny to czasy dynamicznego rozwoju portu, handlu i napływu pracowników z różnych stron świata.
W 1826 Brytyjczycy wykupili całą wyspę i stworzyli tu swoją główną bazę morską. Następnie wchodzimy do mrocznej dżungli gdzie świszczą japońskie kule i oglądamy serię smutnych scen z okrutnej japońskiej okupacji w latach 1942-1945. Końcówka przedstawionej historii to znowu, od 1946r, prosperująca kolonia brytyjska, następnie od 1959 członek Federacji Malezji, i wreszcie, od 1965 r., Niepodległa Republika Singapuru.
Sceny z współczesnego życia państwa-miasta obrazują różne święta i obrzędy mające swoje korzenie w wielokulturowej tradycji kraju – między innymi: chiński Księżycowy Nowy Rok, chrześcijańskie Boże Narodzenie, hinduski festiwal świateł Deepavali, muzułmańską celebrację zakończenia miesięcznego Ramadanu: Hari Raya Puasa i wiele innych. I tak żyje tam sobie we wspólnocie, harmonii i pokoju 43% buddystów, 15% muzułmanów, 15% chrześcijan, 15% ateistów, 8% taoistów, 4% hinduistów – żywy dowód na wypełnienie się ‘złotego marzenia’. Mogliby nauczyć resztę świata jak różnorodność religijna, kulturowa i etniczna potrafi łączyć swoją atrakcyjnością a nie, jak to niestety bywa, głównie dzielić.
Po wyjściu z muzeum już nie pada ale chmurzyska zostały. Tak czy owak, idziemy na plażę wykąpać się ostatni raz w morzu Południowo Chińskim. O 18.00 ratownik każe wszystkim wyjść z wody – zamykają kąpielisko. Grzecznie wychodzimy – w państwie Zakazów i Kar niesubordynacja może drogo kosztować 🙂 Zresztą zaczyna się ściemniać.
Wracamy do miasta jednotorową kolejką i metrem jedziemy na ORCHARD ROAD – czyli dzielnicy centrów handlowych, najlepszych marek i szklanych biurowców. Poza zatrzęsieniem neonów i nowoczesnych budynków nie ma tu nic ciekawego, więc po krótkim spacerze wracamy do China Town.
Robimy ostatnie zakupy na chińskich straganach, odbieramy plecaki, łapiemy taksówkę na dworzec i czekamy na pociąg do Kuala Lumpur. Odprawa oraz kontrola graniczna tym razem odbywa się już przed wejściem do pociągu – dziwne, najpierw przekraczamy granicę z Malezją a dopiero potem z Singapurem, bo, po może 20 min jazdy, musimy wysiąść w znanym nam już Singapurskim punkcie celnym na kontrolę paszportową. Nie trzeba już na szczęście wynosić bagaży. Czekamy tylko aż panowie z psami sprawdzą pociąg, wsiadamy i już nikt nam nie przeszkadza, nie licząc pociągowego stewarda, który przynosi ręczniki, kosmetyczki z przyborami do mycia i kolację. W tą stronę oboje śpimy jak zabici.
Odwiedziliśmy Singapur tak trochę ‘przy okazji’ – bo byliśmy w pobliżu, bo pewnie nigdy byśmy tam nie pojechali jako celu samego w sobie, bo nie lubimy nowoczesnych miast ze stali i szkła… A tu proszę: wyjeżdżamy zachwyceni!
W tym państwie-mieście wszystko ze sobą niesamowicie współgra: stare budynki są odnowione i zadbane, zestawione estetycznie z nowoczesnymi konstrukcjami i zielenią. Cała wyspa, ze swoją wiarą w harmonię i filozofię Feng Shui, ma w sobie coś niezwykłego, jest super zorganizowana, bardzo dobrze zarządzana i przyjazna społeczeństwu. Pomyślałam sobie nawet, że mogłabym tu mieszkać! Władze zachęcają obcokrajowców do pracy w Singapurze wierząc, że mieszanie kultur, obyczajów i różnych poglądów jest twórcze i zdrowe. Średnia pensja jest tam znacznie wyższa niż w Polsce – więc może warto się zastanowić 🙂
I jeszcze serwis. Hasło ‘klient nasz pan’ jest odczuwalne na każdym kroku, a pracownicy służb państwowych doskonale rozumieją, że pracują ‘w służbie’ obywateli. Wszyscy są pomocni, uśmiechnięci i naprawdę wyglądają na bardzo zadowolonych z tego co robią. Występując w roli klienta wszystkim odwiedzanym miejscom wystawiam ocenę 10 na 10! My jeszcze długo nie osiągniemy tego poziomu (jeżeli w ogóle).
Jedyne zastrzeżenia mam do pogody: przez półtorej dnia lało – cóż, mieliśmy po prostu pecha 🙁
Polecane książki
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.