Dili
Timor Leste
Artykuły
Timor Leste, Dili Dzień po Dniu
Indonezja, Bali, Denpasar – Timor Wschodni, Dili
30 marca 2018
Do stolicy Timoru Wschodniego przylatujemy z indonezyjskiej wyspy Bali. Linie NamAir latają tu trzy razy dziennie. Za bilety zapłaciliśmy 4 292 000 Indonezyjskich Rupii za dwie osoby w obie strony. Bardzo drogo, jednak tańsze opcje najzwyczajniej nie występują.
Darmową wizę na okres trzydziestu dni dla obywateli Unii Europejskiej odbieramy na lotnisku.
Głównym powodem, dlaczego tu jesteśmy, była konieczność opuszczenia Indonezji, gdzie możemy przebywać bez wizy maksymalnie 30 dni. Do Timoru było blisko, wszędzie naokoło już byliśmy. Dlaczego więc nie odwiedzić kolejnego, zupełnie nieznanego nam kraju?
Timor Wschodni powitał nas zamkniętymi knajpami, sklepami, centrami handlowymi. Jest Wielki Piątek. Widać Timorczycy poważnie podchodzą do świąt wielkanocnych, ponieważ Timor to w 97% kraj katolicki. Wszystko za sprawą Portugalczyków, którzy do 1975 roku sprawowali tu kolonialną władzę.
Z maleńkiego lotniska do hotelu Lecidere jedziemy zdezelowaną, żółtą taksówką. Można wybrać bardziej luksusową, niebieską za dwukrotnie większą cenę. Za naszą płacimy 5 amerykańskich dolarów. To tu jedyna obowiązująca waluta.
Pojęcia nie mam dlaczego timorski rząd podjął akurat taką walutową decyzję. Bliżej im przecież do Australii. Waluta równie stabilna, może nawet bardziej, bo mniej zależna od chińskiej ekonomii.
Wyspę Timor państwo Timor Leste dzieli z Indonezją, która do 1999 roku okupowała kraj. Pewnie prościej byłoby pozostawić w obiegu indonezyjskie Rupie. Na razie jeszcze nie mogę się doszukać racjonalizacji tego wyboru w Internecie.
Po angielsku dogadać się ciężko. Znacznie więcej osób mówi po portugalsku, to tu język urzędowy. 50% społeczeństwa nigdy nie przekroczyła progu szkoły i posługuje się jedynie lokalnym językiem tetum. Nie mają czasu się uczyć. Jest tu tak po azjatycku biednie, aczkolwiek jakby czyściej.
Lokalni ludzie są tacy malutcy, że wyglądamy przy nich jak Shrek i Fiona
Trafiamy do jednego z najtańszych hoteli Hotel Lecidere. Warunki bardzo podstawowe, za to cena co najmniej australijska! Płacimy 42 USD za dobę za pokój z łazienką.
Łóżko w dormitorium można znaleźć już za 15 USD. Dla backpackersów z większymi wymaganiami jest bardzo mało opcji do wyboru. Jest za to zadziwiająco dużo gwiazdkowych hotelowców.
Okazuje się, że w Timorze Leste jest bardzo dużo białasów. Przyjeżdżają na intratne kontrakty i są tu prawdziwymi krezusami. Za tak zwane ‘ciężkie warunki’ pracy dostają tysiące dolarów, nawet pięciokrotnie więcej niż zarobiliby w swojej ojczyźnie na podobnym stanowisku.
Jeżdżą wypasionymi furami. Timorczyk jeździ rowerem albo zdezelowanym Mikroletem (małe busiki wypełnione po sufit)
Chodzą do ‘białych’ knajp. Timorczyk musiałby wydać na lunch w takim miejscu swoją tygodniową pensje, więc je w domowych garkuchniach.
W supermarketach płacą za australijskie produkty jeszcze więcej niż w samej Australii. Timorczyk sam hoduje jedzenie i wypełnia deficyty własnymi nadwyżkami na targach.
Na ulicach spotykają się światowe marki i bardzo skromnie ubrani Timorczycy.
Tworzą dwie zupełnie inne rzeczywistości w stosunkowo niewielkim przecież kraju.
Jedyne wytłumaczenie to, że potrzebna im jest doświadczona kadra menedżerska do zarządzania wydobyciem ropą i gazu, budowania dróg i całej infrastruktury. Zanim wykształcą własną trochę lat jeszcze minie a Timor i tak długo czekał na jakiekolwiek inwestycje.
Wydaje się, że istnieje tylko świat bardzo bogatych ekspatów i bardzo biednych lokalesów. Środek pożarły krokodyle.
Szkoda, że turystyka nie ma takiego priorytetu, bo przyrodę mają piękną: zielone, wysokie góry, czyste morza, piękne rafy. Małe hosteliki zarabiają jedynie od czasu do czasu na zabłąkanych turystach. Żeby jakoś podtrzymać biznes i zakleić wakaty, których pewnie więcej niż obłożenia, muszą i mogą utrzymywać tak wysokie ceny.
Za ‘powiedzmy’ jedynym ‘oknem’ w łazience naszego pokoju (niby jest jakiś otwór wysoko w ścianie, zakryty jedynie moskitierą, kratami i zasłonką, z którego dochodzi resztka światła) mieszka typowa timorska rodzina. Nie widzimy ich, ale słyszymy. W szczególności słyszymy ich świnie, które bez przerwy chrumkają. Najintensywniej kwiczą podczas karmienia. Na szczęście nie docierają do nas jakimś cudem zapachy z chlewika. Widocznie świnie też tutaj mają czyste. Koguty natomiast zupełnie rozregulowane. Zamiast piać na pobudkę, pieją cały dzień.
Pierwszy spacer po Dili dość rozczarowujący. Zamknięte na cztery spusty bramy, mieszkańcy pochowani gdzieś za nimi. Ulice nieoświetlone, w chodnikach pełno dziur do których można swobodnie wpaść po pas w płynące pod nimi ścieki albo nadziać się na sterczące niebezpiecznie pręty. Latarka to po zmroku konieczność.
Kręcimy się po dzielni ponad godzinę w poszukiwaniu bankomatu. Ludzi tyle co kot na płakał, nie ma kogo zapytać o bardziej wiarygodne instrukcje, niż te ściągnięte z Google. Bankomatów w Dili jest bardzo dużo, ale tylko kilka przyjmuje zachodnie karty. By móc korzystać z pozostałych trzeba mieć konto w ich banku. My wypłacaliśmy w bankomatach ANZ. Jeden znajduje się niedaleko Archives & Museum of East Timorese Resistance. Jest też na pewno na lotnisku.
Cudem znajdujemy otwarty chiński bar szybkiej obsługi Eastern Burger Restaurant. Na Chińczyków jednak zawsze można liczyć. Wielkanoc ich nie interesuje. Biznes to biznes.
Knajpa zupełnie bez klimatu i charakteru. O menu i cenach lepiej nie wspominać. Ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Zostajemy na kolacji i piwie. Zamawiamy dwa beefburgery, zupę tom-yam i dwie małe puszki Tigera. Całość kosztuje nas 19 USD. Za tak przeciętny posiłek to właściwie cały majątek.
Pomimo, że jakieś wyjątkowo smaczne to nie było, jednak uratowali nam życie.
Po kolacji idziemy jeszcze do małego sklepiku, z którego ciągle dobiega muzyka a metalowe żaluzje jeszcze nie zasunięte. Za ladą oczywiście Chińczyk. Ratujemy się słodką bułką, chlebkiem ryżowym, dwoma puszkami coca-coli i dwoma soczkami w kartoniku. Całość zakupów 10 USD. Ceny są póki co zatrważające.
Rzekomy Internet w cenie pokoju działa tak, że jedna strona otwiera się średnio 13 minut (obliczone metodą ekspercką 😀 ). To nie na nasze nerwy. Do Timoru koniecznie trzeba przyjechać z opracowanym planem podróży. My niestety się nie przygotowaliśmy. Internet nas też na razie nie wspomoże.
Postanawiamy iść spać. Świnie za naszym niby-oknem też na szczęście też już śpią.
Dili
31 marca 2018
Niestety świnie dostają jeść około 6 rano. Osiągają wtedy szczyty swoich wokalnych możliwości. O spaniu już nie może być mowy. No cóż, wczesne pobudki też mają swoje zalety.
Knajpa w naszym hotelu okazała się atrapą. Niby istnieje, jednak nie serwuje nic oprócz śniadań, czyli kawy, herbaty i jakichś podstawowych tostów i jajek. Ale przynajmniej ma ogródek z widokiem na ulice. Pogapimy się na lokalne życie do porannej kawy.
Pogotowiem jedzeniowym okazuje się być znowu wynaleziony poprzedniego dnia Chińczyk. Otwarty od samiuśkiego rana.
Oddajemy rzeczy do hotelowej pralni. Drogo, bo 5 USD za kilogram za ekspres (odbiór tego samego dnia) i 3 UDS za standard, do odbioru dnia następnego. W Indonezji byśmy wyprali za to cały nasz podróżny dobytek. Niestety czyste ciuchy się skończyły akurat teraz, więc nie mamy wyboru.
Trwa Wielka Sobota. Na ulicach Dili nic się w dalszym ciągu nie dzieje. Pusto, sennie, gorąco. W obawie, że wszystkie muzea będą dziś zamknięte, planujemy zwiedzić dziś zewnętrzne atrakcje.
Szukamy Taksówki. Pierwsza napotkana w stanie opłakanym: przednia szyba potłuczona w pajączki, tylna kanapa mocno zdezelowana, za to taksiarz przemiły. To jeden z tych prawdziwych mieszkańców stolicy, którzy cieszą się z każdego dolara.
Ustalamy cenę na 5 USD za zawiezienie nas do Timor Plaza, gdzie ponoć uda nam się kupić karty SIM nawet dziś, w Wielką Sobotę. Bez Internetu jesteśmy tu jak dzieci we mgle. Następnie taksówka ma nas odstawić do Tasitolu oddalonego jakieś 8 kilometrów od Dili.
W Timor Plaza (centrum handlowe) rzeczywiście punkt obsługi Telcomcel otwarty, tylko kolejki masakryczne. No cóż. Czekamy. Taksiarz czekał cierpliwie z nami, pomógł przeprowadzić przez cały proces rejestracji, sprzedaży i uruchomienia na naszych telefonach (trwało to chyba ponad godzinę!). Zapłaciliśmy 13 USD za 1,1GB na dwóch telefonach. Doładowania do komórki można kupić u chłopców, którzy sprzedają je na ulicach.
Następnie, bez żadnego jęknięcia, zawiózł nas do Tasitolu. Nawet nie napomknął, że zmarnował na nas tyle czasu, nie wyciągał łapek po dopłatę. Jednak nam było głupio płacić mu jedynie ustalone 5 dolków. Proponujemy, żeby woził nas już do końca dnia za dodatkowe 10 USD. Bardzo chętnie się zgadza. Zapewniliśmy jego rodzinie pewnie tygodniowe wyżywienie.
Tasitolu znaczy dosłownie ‘trzy wody’. Nazwa wzięła się od znajdujących się tam trzech słonych jezior, położonych na mokradłach nad brzegiem morza. Cały obszar jest objęty ochroną przyrodniczą.
Odwiedzamy tam pomnik papieża Jana Pawła Drugiego.
Został wzniesiony przez władze Timoru w 2008 roku dla upamiętnienia mszy, którą papież odprawił w tym miejscu podczas swojej pielgrzymki w 1989 roku. Jego kazanie miało ponoć zainspirować Timorczyków do walki o wyzwolenie się z indonezyjskiej okupacji i odzyskanie niepodległości 13 lat później. Pomnik papieża jest swego rodzaju symbolem narodowej determinacji Timorczyków do walki o należne im prawo do wolności.
Pomnik postawiony jest na wzgórzu. Trzeba się tam wspiąć w upale po dziesiątkach schodów. Widoki z góry przepiękne, aczkolwiek często mocno przysłonięte przez krzaki i porastające stoki drzewa. Miejsce wygląda na mało zadbane. Pomimo tego spotkaliśmy na szczycie sporo lokalnych turystów. Na szczycie jest też zamknięta na cztery spusty świątynia i otwarta, czysta toaleta.
Jedziemy na lokalną Golgotę na spotkanie z wizytówką Timoru: pomnikiem Jezusa Chrystusa, Cristo Rei, wzorowanym na tym najsławniejszym, brazylijskim z Rio de Janeiro. Ma 27 metrów wysokości.
Jest piąty co do wysokości na świecie. Dla porównania ten z Rio De Janeiro ma 38, nasz świebodziński ma 36. Polacy to mają jednak rozmach w takich tematach 🙂
Na górę wchodzimy mijając kolejne stacje drogi krzyżowej.
Dzień wcześniej szły tędy ponoć prawdziwe tłumy, pewnie dlatego nie było nikogo na ulicach. Dziś nie było aż tak tłoczno. Wdrapywały się jedynie pojedyncze rodzinki.
Tu już znacznie bardziej turystycznie.
Sprzedawcy sprzedawali gadżety i wodę. I dobrze, bo było baaaaardzo gorąco. Widoki zapierały dech w piersiach.
Na dole plaża, piękne morze, na horyzoncie góry.
Odreagowaliśmy naszą mini-wspinaczkę w orzeźwiającej morskiej wodzie.
Plaża naprawdę piękna i pusta
Woda czyściuteńka i bajecznie turkusowa.
Na plaży znalazło się nawet parę drzew zapewniających trochę cienia
Zregenerowaliśmy się. Pomimo naszego obozowiska pod drzewem piekielne słońce dało nam mocno w kość. Uroczy pan taksówkarz gotował się tam gdzieś w aucie na parkingu. Powoli robiliśmy się głodni. Zakupiona ‘pod Jezusem’ woda się skończyła (na plaży nie ma kompletnie żadnej infrastruktury). Trzeba było się zbierać.
Zostawiliśmy panu taksówkarzowi tonę piasku w samochodzie i mokre siedzenia po naszej morskiej kąpieli. Jeździł z nami od 11-stej do 17-stej. W pełni zasłużył na swoje 15 USD.
Zamelinowaliśmy się w pokoju, odpaliliśmy klimę i padliśmy na półtorej godziny w celu regeneracji na chłodno. Naprawdę było tego dnia gorąco. Po zmarchwiwstaniu wybraliśmy się na kolacje do Golden Star Restaurant, polecanej przez Lonely Planet. Bardzo mocno średnia. Witają nas jakieś złote obrusy, krzesła przewiązane szarfami… Czujemy się jak na tanim weselu.
Zamawiamy chicken veg sup za 4,5 USD, Timor fish Sour Soup za 8 USD, veg curry za 6 USD, porcję ryżu za 1 USD, dwa Bintangi za 6 USD, zieloną herbatę za 2,5 USD. W sumie 28 USD a było bardzo rozczarowująco.
Ponad 120 PLN za przeciętną kolację w Azji w zupełnie pustym lokalu wizualnie wołającym o pomstę do nieba to lekki dramat.
Na pocieszenie kupujemy w lokalnym sklepie puszkę tuńczyka za 1,25 USD (tuńczyk z puszki w sosie własnym nie ma możliwości zawieść), dużą wodę za 2,25 USD. Z alkoholem nie ma tu problemu, jest dużo sklepów gdzie można się zaopatrzyć.
I to wszystko upchane na może 10 metrach kwadratowych. Na zakończenie wieczoru idziemy do mijanego po drodze Gloria Jeans Coffee na małego Heinekena za 3,5 USD i zieloną herbatę za 2,95 USD. Tu akurat było bardzo miło.
Słońce nas dziś trochę przegrzało. Padamy spać.
Dili
1 kwietnia 2018
Dziś Wielkanoc. Świnie-sąsiadki skutecznie budzą nas o brzasku swoją euforią po otrzymaniu wielkanocnego śniadania. Widać najwyższy czas zacząć zwiedzanie. Po kawie i herbacie w naszej hotelowej restauracji-atrapie idziemy piechotą na zlokalizowany w pobliżu cmentarz Santa Cruz.
To bardzo ważne miejsce dla Timoru Leste. 12 listopada 1991 roku w drodze na ten właśnie cmentarz z kościoła Motael indonezyjscy żołnierze rozstrzelali ponad 250 uczestników (głównie studentów) pokojowej demonstracji, odprowadzającej ciało Sebastião Gomes’a, zwolennika niepodległości Timoru, zastrzelonego przez indonezyjskiego policjanta. Zginęło wtedy również dwóch amerykańskich dziennikarzy, starających się odgrodzić timorskich cywilów od indonezyjskich agresorów. Masakrę po kryjomu sfilmował dziennikarz Max Stahl, pracujący dla Telewizji Yorkshire. Nagranie udało się przeszmuglować do Australii i zmontować dokument ‘In Cold Blood: The Massacre of East Timor’, OBEJRZYJ TUTAJ , Został wyemitowany w światowych mediach i wzbudził falę oburzenia na świecie. Przyczynił się bardzo do międzynarodowego wsparcia timorskich dążeń do niepodległości.
Sam cmentarz bardzo kolorowy.
Przyjemnie sobie po nim pospacerować.
Postanawiamy zwiedzić główną katedrę stolicy. Taksówka z cmentarza kosztuje nas 3 USD. Niestety, jest zamknięta! Timorczycy nie święcą jajek??? Czy to może raczej my nie możemy znaleźć otwartych drzwi do środka? Tego się już nigdy nie dowiemy. Obeszliśmy ją dookoła, obstukaliśmy, nie otworzyła się. Mamy podejrzenia, że akurat była w remoncie, bo jak to tak zamknięta w Wielkanoc… Bawo
Katedra Dili jest źródłem timorskiej dumy i duchowego wsparcia. Została zbudowana w 1984 roku i jest największą katedrą katolicką w kraju. Drugą największą w całej południowo-wschodniej Azji po filipińskiej Batangas.
Z okazji świąt wielkanocnych i tradycyjnego, polskiego lenistwa towarzyszącego świętom postanawiamy spędzić resztę dnia na plaży Areia Branca.
Taksówka kosztuje nas 5 USD. Plaża jest bardzo przyjemna. Morska bryza, czysta woda, szeroki piasku łan.
Zakupujemy Bintangi za 5 UDS każdy. Krzesełka i stoliki na piasku w cenie.
Obiad zjadamy w Dili Beach Side Restaurant.
Jest bardzo gorąco, więc zadowalamy się jedynie zupą pomidorową za 6 USD porcja, kolejnymi Bintangami i kawą za 3 USD.
Jak słońce ma się już tego dnia ku końcowi wracamy taksówką za 5 USD do hotelu. Tu chyba nie ważne skąd i dokąd, taksi musi kosztować 5 USD.
Wychodzimy jednak jeszcze na kolację do Chińczyka. Nie chce nam się siedzieć w pokoju. Internet nam teraz śmiga więc możemy jeszcze poczytać sobie o kraju. Zamawiamy spicy fish rice za 6 USD, herbal local chicken soup za 5 USD i jednego, małego Bintanga za 2,5 USD.
Na koniec życzenia wielkanocne na Skype z rodziną. Internet może nie śmiga ale jest wystarczający.
Wesołych Świąt Wielkiej Nocy!
Dili, Lany Poniedziałek
02 kwietnia 2018
Jeden z najbardziej zmarnowanych dni podczas tej podróży. Zmarnował nam go przewodnik, który ściemniał, że przyjedzie po nas rano i zawiezie na bajeczne rafy koralowe wyspy Jako. Wymeldowaliśmy się więc i czekaliśmy na dziedzińcu. Nie pojawił się, nie odbierał telefonów. Ściemniał tylko SMSowo, że będzie już dosłownie za chwile. Wydaliśmy więc 1,5 USD za coca-colę, 2 USD za kawę w naszym hotelu.
Potem przenieśliśmy się do Eastern Burger Restaurant, czyli do naszego zaznajomionego już Chińczyka, na obiad za 12 USD. Bagaże zostawiliśmy pod opieką obsługi hotelu. Wtedy się w końcu łaskawie pojawił. Tłumaczył, że były korki na drogach, wracał z lotniska po odwiezieniu poprzednich turystów, tylko co nas jego brak organizacji właściwie obchodzi? Świetnie znał angielski, dużo wiedział o historii Timoru. Trochę nas tym zmanipulował. Pomimo wkurzenia zgadzamy się jechać z nim na wyprawę na Jako. Jest tańszy o 100 US$ od kolejnej oferty, którą znaleźliśmy. I tak płacimy za tą wycieczkę kosmiczną cenę 270 USD! Kompletnie nie rozumiem o co chodzi tutaj z tymi cenami dla białasów! Są po prostu nieracjonalne jak na Azję.
Ponownie meldujemy się w tym samym hotelu, przynajmniej pokój nam posprzątali i mamy znowu świeżą pościel i ręczniki.
Świnie chrumkają, rodzina wciąga seriale. My też postanawiamy powciągać filmy, w końcu mamy działający Internet.
Jednak dzień ewidentnie zmarnowany.
Jutro wyruszamy na wyspę Jaco. Relacja z naszej wyprawy dostępna tutaj.
Dili
05 kwietnia 2018
Rano od 5 godziny za naszym niby-oknem trwa budowa. Koniec świąt Wielkanocnych najwidoczniej zakończył również odpoczynek. Pan rąbie drewno, coś struga, montuje, wierci. Obudził świnie, które kwiczą i chrumkają jak wściekłe, domagając się najprawdopodobniej śniadania. No to nici ze spania. Na pocieszenie w klimatyzacji wyschły wszystkie nasze rzeczy przemoczone deszczem podczas wczorajszej przeprawy plecaków z Jako do Dili na samochodowej otwartej pace. O 10-tej rano otwierają obiekty turystyczne. Wyruszamy zwiedzać.
Nadmorska promenada idzie na pierwszy cel.
\
Siedzą sobie tam ze swoimi straganikami na trawie pod drzewami lokalesi. Inni siedzą na barierce odgradzającej promenadę od wody. Jeszcze inni zbierają coś na zielonych kamieniach plaży.
Starsza pani wykopuje coś z piachu. Promenada średnio ładna, jednak najwidoczniej bardzo wśród lokalesów popularna. Jest tu pomimo środka tygodnia i wczesnej pory całkiem spory tłok.
Służby porządkowe na kolanach wyrywają chwasty z pomiędzy chodnikowych płytek. Ciekawe dlaczego o zwykłe chodniki, dziurawe po pas, ulokowane zaraz za rogiem, nikt już tak nie dba. Promenada widać cieszy się wyjątkową atencją władz. Ja bym w pierwszej kolejności załatała niebezpieczne dziury a nie dbała o to, żeby rośliny nie rosły sobie tam gdzie chodnikowe płytki szczelnie i misternie ułożone.
Dochodzimy do pomnika ku czci poległych Timorczyków. Historia tego państwa jest dosyć krwawa i dramatyczna, ale o tym potem.
Planowaliśmy zwiedzić pałac prezydencki. Lonely Planet podaje nawet godziny otwarcia. Idziemy w upale spory kawał a na miejscu klops: pan z budki strażniczej puka się w głowę. Do pałacu wchodzić nie wolno! Mówimy, że przecież w przewodniku jest napisane…, że my tu specjalnie szliśmy godzinę, że może jest jakieś inne wejście dla turystów. Pan twardo utrzymuje, że do pałacu wchodzić nie można, chyba że na specjalne zaproszenie prezydenta. Nie wierząc do końca w jego zrozumienie tematu obchodzimy płot prawie dookoła. No przecież Lonely Planet aż tak nie kłamie. Otwartych bram jednak brak. Wszędzie umundurowani strażnicy. Nikt chętny do wpuszczenia nas na posesję. No widać jednak nie wolno…
Dziękujemy ci Lonely Planet za zmarnowanie sporo ponad dwóch godzin podróży. Chociaż może nie były aż tak bardzo zmarnowane. Podglądanie mijanych domostw i lokalnego życia było warte tego spaceru.
Trochę jednak zawiedzeni wchodzimy do mijanego supermarketu dla białasów Pate w celu podbudowania humorów. Wchodzimy właściwie kupić tylko coś zimnego do picia, jednak znajdujemy sekcje z lokalnymi produktami, które warto sprezentować po powrocie rodzinie i przyjaciołom. Kupujemy timorską kawę. Timor z niej słynie i kawą bardzo pachnie. Warto też kupić lokalne przyprawy i sól. Wychodzimy ze sporą siatką prezentów.
Zostajemy na małego Tigera przed sklepem. Tak, tak, można sobie tu pod supermarketem wypić zimne napoje! Wokół nas sami obcokrajowcy. Lokalesów nie stać tu na zakup produktów. Supermarket iście europejski, właściwie australijski. Można kupić dosłownie wszystko, na co się ma ochotę. Od pikli po świeże truskawki czy sok z jabłek. Naprawdę dziwny jest ten kraj. Jedynie kapusty kiszonej i ogórków nie znaleźliśmy.
Kontynuujemy zwiedzanie w Chega! Exhibition Comarca Balide Prison, byłego więzienia politycznych skazańców, utrzymywanego podczas indonezyjskiej okupacji. Obecnie znajduje się tu Muzeum Historii Wyzwolenia Timoru.
Właściwie powinno być zamknięte na czas sjesty. Panie z obsługi siedzą w ogrodzie na ławeczkach przed wejściem i jedzą lunch, jednak bez problemu wpuszczają nas na teren obiektu.
Jesteśmy w nim kompletnie sami. Niestety jest ciemne, nieinteraktywne i mało obrazowe. Wszystko trzeba sobie samemu przeczytać. Na dodatek, żeby przeczytać angielskie inskrypcje trzeba prawie paść na kolana. Najwyżej na planszach umieszczone są opisy w tatum, poniżej po portugalsku, angielskie, jeżeli w ogóle występują, są już właściwie przy samej ziemi.
Wielka szkoda, ponieważ chcemy się dowiedzieć więcej o historii tego kraju i co tu się tak naprawdę wydarzyło. Trudno, padamy na kolana, leje się z nas pot i kichamy oboje uczuleni na kurz.
Jest też potwornie duszno. Pani sprzątająca włącza nam sufitowe wiatraki, jednak są niewydajne i jest ich zdecydowanie za mało. Timor Wschodni nie zachęca jeszcze do turystyki.
Dzielnie zwiedzamy wszystkie sale po mimo tych wszystkich niedogodności.
Timor Leste to najmłodsze azjatyckie państwo. W XVI wieku przybyli tu portugalscy kolonizatorzy w poszukiwaniu egzotycznych przypraw, kawy i taniej siły roboczej. Wycofali się w 1975, pozostawiając kraj wykarczowany z cennych drzew sandałowych, z minimalną infrastrukturą, służącą jedynie ich własnym eksportowym interesom i wygodnej kolonialnej egzystencji.
Zostawili Timor Leste podzielony wewnętrznie na partie FRETLIN, w której ożyły nadzieje na niepodległość, oraz pro-portugalską partie UTD. Przywódca UTD zapoczątkował zbrojną akcję w Dili 11 Sierpnia 1975 roku, żądając od portugalskich władz usunięcia zwolenników niepodległości Timoru. Ugrupowanie FRETLIN również zwróciło się do byłych kolonizatorów, o poparcie niepodległościowych dążeń. Portugalia odsunęła się od konfliktu wewnętrznego i zostawiła kraj na pastwę losu. I tak już wycięła wszystkie sandałowce, kakaowce i przyprawy. Nie miała żadnego interesu kontynuować swoich biznesów na wyspie.
Partie nie zdążyły się jeszcze ze sobą dogadać a już na teren Timoru wkroczyły zbrojne wojska indonezyjskie. Oficjalny pretekst: pomoc w dekolonizacji, rzeczywisty zamiar: stworzenie z Timoru Leste swojej 27 prowincji. Dla Indonezji była to największa inwazja w historii tego kraju. Dla Timoru początek najbardziej krwawego i okrutnego okresu.
Brutalne rządy tylko w pierwszym roku indonezyjskiej okupacji doprowadziły do spadku liczby ludności w Timorze o prawie 25%. Niepodległościowe ugrupowanie FRETLIN uciekło w góry i tam, pod przywództwem Xanana Gusmao rozpoczęli formowanie partyzanckich sił zbrojnych i ruchu oporu.
Dochodziło do okrutnych zbrodni. Indonezyjscy żołnierze bezkarnie strzelali do Timorczyków na ulicach. Wywożono timorskie niemowlaki do Indonezji w ramach wynarodowiania Timoru. Gwałcono Timorskie kobiety. Więziono i katowano Timorczyków bez prawomocnych wyroków. Pro-niepodległościowe poglądy były wystarczającym powodem. Muzeum jest umieszczone właśnie w byłym więzieniu politycznym.
Rząd australijski nie zareagował nawet na wieść, że w mieście Bilbao zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach pięciu telewizyjnych dziennikarzy australijskich tzw. „Bilbao Five”. Dopiero w 2009 roku nakręcono australijski film fabularny na podstawie tych wydarzeń „Bilbao”.Zwiastun obejrzysz TUTAJ.
Timor szukał poparcia u Portugalii, która nie była już zainteresowana, u Stanów Zjednoczonych, które na prośbę Indonezji postanowiły się nie wtrącać, w Australii, która odmówiła tłumacząc, że Timor jeszcze nie dojrzał do własnego państwa i lepiej im będzie z Indonezją. Atak potępiła Organizacja Narodów Zjednoczonych, jednak poza tym nie kiwnęła palcem. Timorczycy zostali pozostawieni samym sobie.
Indonezyjczycy przejęli kontrolę nad mediami, więc dopiero w 1991 świat zaczął zauważać, że w Timorze panuje reżim i bezprawie.
Punktem zapalnym była demonstracja w stolicy Dili, gdzie na cmentarzu Santa Cruis rozstrzelano ponad 250 studentów, odprowadzających ciało kolegi zastrzelonego przez indonezyjskiego policjanta. Ale o tym było już wyżej.
Pełną niepodległość kraj uzyskał dopiero w 2002 roku.
Fretilin do dziś jest najbardziej szanowaną partią w kraju – tak twierdzą loklalesi, zapytani o wywieszone flagi z partyjnym logo przed niemal każdym domostwem.
Chega! Exhibition w byłym wiezieniu
Później, w drodze na Jako, mijamy miejsce, gdzie z klifu Indonezyjczycy zrzucili katolickie siostry zakonne.
Idziemy dalej piechotą do Muzeum Obrony Timoru (Archives & Museum of East Timorese Resistance). Po drodze spotykamy setki dzieciaków i studentów.
Jest pora na lunch, więc na światło dzienne wylazło też sporo białasów z zachodnich biurowców szklanych drzwi. W Timorze jest serio trochę dziwnie i nieazjatycko. W Muzeum Obrony Timoru (Archives & Museum of East Timorese Resistance) dowiadujemy się jeszcze trochę więcej o historii Timoru.
Idziemy następnie do centrum rękodzieła Lalola Foundation MGO. To organizacja wspierająca rozwój kobiet. Zapewniają warsztaty, budują szkoły, które następnie edukują ich córki, sprzedają produkty ręcznie przez nie wyrabiane. Budynek samego centrum mocno zdezelowany. Kupujemy kilka ręcznie robionych portmonetek w ramach wsparcia. Rozdamy po powrocie jako prezenty z podróży.
Kupujemy też magnesy na lodówkę po 6,5 USD jeden. Czy to nie woła o pomstę do nieba??? Bo żeby jeszcze one jakieś wyjątkowo ładne były… (nie som!).
Zaglądamy do portugalskiego kościółka katolickiego Igreja de Santo Antonio de Motael. To stąd wyruszyła procesja z ciałem na cmentarz Santa Cruise, zakończona masakrą.
Portugalski kościół katolicki Igreja de Santo Antonio de Motael w drodze do pałacu prezydenckiego oraz Statue of Youth.
Po bardzo długim spacerze w temperaturze 35 stopni-plus, mamy ochotę już tylko zasiąść w jakiejś klimatyzowanej restauracji. Niestety bardzo ciężko jest cokolwiek znaleźć. Albo jest potwornie drogo w typowo zachodnich knajpach, albo lokalesi serwują potrawy stojące w tym upale już kilka godzin.
Trafiamy w końcu do Rolls & Balls, typowa knajpa dla białasów.
Ulokowana w czymś przypominającym centrum handlowe, więc jakoś bardziej przysiadalna cenowo. Urządzona w zachodnim stylu. Gustownie jest, Azji w niej zero. Obsługa świetnie mówi po angielsku i jest bardzo dobrze wyszkolona. Zamawiamy zestaw noodle soup, i sajgonki i napój. Jest pysznie. Ceny też da się przeżyć. Za zestaw Spring Roll N Bowl Combo zapłaciliśmy 8 USD.
Po kolacji idziemy już spać z naszymi swojsko chrumkającymi za oknem świniami. To nasza ostatnia noc tutaj. Chyba będziemy za nimi tęsknić.
Timor Leste, Dili – Indonezja, Bali, Denpasar
06 kwietnia 2018
Nasz ostatni dzień w stolicy Timoru Leste, Dili. Klimat bardzo senny, kojarzy się z Kubą.
Taksi na lotnisko znowu kosztuje 5 USD. Koszulka na lotnisku, której nie potrafił oprzeć się mój monsz, kosztuje 15 USD.
Kolejny magnez na lodówkę , magnes z Timor Leste 5 USD. Straszliwie tu drogo. Wyjeżdżamy! Kierunek: ponownie Indonezja. Żegnaj Timorze Leste. Mało mieliśmy tu czasu. Może za mało, żeby się zakochać. Jednak na pewno polubiliśmy. Kraj piękny. Warto byłoby bardziej wyeksplorować.