Wyspa Jaco
Timor Leste
Artykuły
Jaco Dzień po Dniu
Dili – Jaco
03 kwietnia 2018
Na wyspę Jaco dostajemy się ze stolicy Timoru Wschodniego, Dili, wynajętym samochodem z kierowcą. Wynajdujemy go w Internecie. Ceny są kosmiczne! Płacimy 270 dolarów amerykańskich za transport z punktu a do punktu B, a to jedna z tańszych opcji. Posiłki, noclegi i przejazd łódką z lądu na wysepkę to będą nasze dodatkowe koszty.
W hotelu Lecidere budzą nas jak zwykle o świcie nasze sąsiadki świnki kilkugłosowym kwiczeniem.
Dzień zaczyna się źle. Przewodnika o umówionej porze ani widu ani słychu. Po 30 minutach spóźnienia dzwoni oznajmiając beztrosko, że będzie dopiero za 10 albo nawet za kolejne 30 minut. Po 15 minutach dzwoni ponownie, że on już jest, ale nasz samochód będzie dopiero za kolejne pół godziny, ponieważ utknął w korkach. Coś dużo tych korków w pustym Timorze. Dostał ode mnie ostre rugi. Ja wiem, że jestem w Azji, a tu czas płynie inaczej, jednak ceny jakie płacimy za jego usługi są zupełnie nieazjatyckie. Według mojej logiki, mam prawo wymagać. Dwudniowa wycieczka w Azji za 270 dolarów amerykańskich naprawdę woła o pomstę do nieba.
Na dodatek koleś chce opłatę za całość wyjazdu z góry. Odmawiam. Nie płacę z góry, a już na pewno nie za taki serwis. Zaraz się okaże, że nie dojedziemy do celu, bo znowu korki, albo jakiś inny kataklizm. W końcu, po negocjacjach, zgadzamy się na połowę teraz, połowę po powrocie. Gotówka potrzebna ponoć na benzynę. Nie wiem, ile benzyna kosztuje w Timorze, ale wiem, że państwo posiada spore zasoby ropy, więc na logikę za zapłaconą przez nas kwotę moglibyśmy jeździć po kraju pewnie przez tydzień. Ale niech mu już będzie.
Jak dostaje kasę do ręki okazuje się nagle, że jedzie z nami jego brat, ponieważ on nie czuje się dziś na siłach. Niby się zatruł jedzeniem. Tego już za wiele. Przestaje z nim rozmawiać. Stary azjatycki trik: najpierw pojawia się wystawiany ‘front-man’ z super angielskim, który przedstawia ofertę, błyszczy wiedzą o kraju, obiecuje cuda wianki. Ostatecznie kończy się z kierowcą z zerową znajomością angielskiego i czegokolwiek innego. Tracę nad sobą kontrolę.
Wychodzi cała obsługa naszego hotelu uczestniczyć w awanturze (są po naszej stronie). Seba stara się złagodzić sytuację po moich wrzaskach i dosadnych słowach, co myślę o tym ‘bosze-pożal-się’ przewodniku. Niby możemy się obrazić i na niego wypiąć, tyle że w rezultacie stracimy kolejny dzień, ponieważ nowego przewodnika na dziś już nie zorganizujemy i z Jaco będą nici. Z dwojga złego lepszy gwarantowany wyjazd niż kolejny dzień w Dili. Koleś pewnie też to wie. Taka oto patowa sytuacja…
Trzymam się więc na odpowiedni dystans, żeby przypadkiem pana nie uderzyć, albo nie opluć do czasu przyjazdu samochodu. W końcu podjeżdża wypasiona terenowa Toyota i bardzo starający się brat ‘bosze-pożal-się’ przewodnika, mówiący po angielsku na ‘bosze-pożal-się’ poziomie. Jest z nim też kierowca znający po angielsku może aż sześć słów: ‘hello’, ‘thank you’, ‘bye’, ‘yes’ i ‘no’. Tylko co nam pozostało. Wsiadamy do wozu i dajemy się powieźć na naszą wymarzoną wyspę.
Okazuje się, że brat naszego ‘bosze-pożal-się’ przewodnika jest naprawdę jego bratem (jesteśmy już znajomymi na szajsbuku, więc sprawdziliśmy) i pomimo swoich komunikacyjnych braków bardzo się stara przybliżyć nam swój kraj. Niestety również jego braki wiedzy są kolosalne. Na szczęście kierowca bardzo dużo wie, więc brat trochę się doucza, tłumacząc nam odpowiedzi kierowcy w tetum na swój znikomy angielski.
Najpierw wiozą nas na One Dolar Beach. Właściwie to nic ciekawego. Z tego, co rozumiemy z opowieści przewodnika, plaża swoją nazwę zawdzięcza marynarzom, od których pobierana była taka właśnie opłata przez lokalnych rybaków za możliwość przycumowania na ich plaży. Plaża uroku nie ma za grosz. Są tu jedynie jakieś pseudo-knajpy serwujące zupki instant, paskudną kawę i coca-colę.
Poza tym, że jest po drodze na Jaco, to specjalnie nie ma najmniejszego sensu tu przyjeżdżać. Drugi raz bym się tu nawet nie zatrzymała na te 10 minut, które tam spędziliśmy.
Natomiast widoki po drodze na Jaco przepiękne
Timor zaczął wyglądać już jak nasza swojska Azja. Taka, którą lubimy najbardziej.
Mijamy wioseczki, w których panie pobierają wodę z centralnych kranów – nie ma systemu doprowadzającego ją do bardzo podstawowych domostw. W prostych sklepikach sprzedaje się wyhodowane w gospodarstwach produkty.
W jeszcze prostszych knajpkach gotuje się posiłki dla rodziny i sąsiadów. Turyści nie występują.
W prostych, skleconych z kilku patyków zagrodach, karmi się zwierzęta. Zastanawiamy się jakim cudem włóczące się po poletkach kozy wracają do swoich właściwych zagród. W dzień są wypuszczane w samopas, łażą gdzie chcą, mieszają się ze sobą. Wieczorami wracają dać się zamknąć w zagródkach. Pytamy naszego pseudo-przewodnika. Odpowiada prostym ‘they know’. No widocznie wiedzą. Tylko ciągle nie wiemy jak i dlaczego.
Nasz przewodnik w duecie z kierowcą bardzo starają być dobrymi przewodnikami i przekonać nas do swojej ojczyzny. Naprawdę wielka szkoda, że ich angielski jest aż tak mocno ograniczony. Ile wiedzy zostało ‘lost in translation’ możemy tylko ocenić metodą ekspercką. Na moje oko jakieś 67% ?
Dużym plusem tej drogiej wycieczki jest to, że zatrzymujemy się gdzie chcemy i kiedy tylko chcemy. Ogólnie trzeba przyznać, że panowie robią, co tylko mogą, żebyśmy byli zadowoleni. Na lunch zatrzymujemy się w miasteczku Baucau w Amalia Restaurant.
Knajpa typowo dla białasów, ale jest pysznie. Nasz kierowca i przewodnik idą zjeść gdzieś indziej i pewnie taniej.
Baucau to stare portugalskie miasteczko. Nie robi na nas specjalnego wrażenia. Przewodnik prowadzi nas do portugalskiego budynku, w którym obecnie funkcjonuje hotel. Portugalski budynek jakich wiele rozsypanych jest po kraju, obecnie w większości przekształconych na hotele lub miejsca zgromadzeń. Nie potrafi nam nic powiedzieć o jego historii.
Były budowane przez Portugalczyków dla Portugalczyków, zwykle na szczytach wzgórz z widokiem na miasteczka, czy wsie w dolinie. Kolonialny sposób ‘tych lepszych z Zachodu’ na oddzielenie się od lokalnego plebsu.
Na jego patio w klatce trzymane są makaki, jako atrakcja dla turystów. Biedactwa ☹Ku jego wielkiemu zdziwieniu chcemy jak najszybciej wrócić do samochodu. Ośmiogodzinny przejazd przez Timor Wschodni był jednak fascynujący. Zjechaliśmy pół kraju.
Drogi, sporymi kawałkami nie zasługujące na to miano, były okropnie zakurzone. Do asfaltu im jeszcze bardzo daleko. Kierowca musiał zwalniać do 20stu kilometrów na godzinę, żeby cokolwiek widzieć. Nasze plecaki (leżące na otwartej pace) zostały okryte centymetrową warstwą pyłu. Ludzie, poza miastami, żyją tu tak po prostu prosto i biednie.
Ładnie było na każdym kilometrze
Wszyscy szczerze do nas machali, ciekawsko się nam przyglądali. Taki samochód na drodze to nie lada wydarzenie.
Jechało się bardzo ciekawie
Ostatni etap jazdy to był już prawdziwy off-road. Musieliśmy się trzymać mocno rączek nad drzwiami, jednak i tak nie obyło się bez paru mocnych stuknięć głową o drzwi. Najgorszy mój pomysł: picie w tym czasie coca-coli. W pewnym momencie zawartość w całości znalazła się na moich spodniach, po tym jak niczym gejzer wyleciała z puszki i odbiła się od zafoliowanego sufitu. Już wiem dlaczego był zafoliowany.
Po tym doświadczeniu zaczynam rozumieć trochę cenę wyprawy. Dotarcie do wyspy Jaco to nie jest mały pikuś i nie każdy samochód sobie tu poradzi. Momentami obawiałam się o naszego solidnego pick-upa.
Na miejscu czeka na nas bardzo prosty hostel Lakumorre Guesthouse za 25 USD.
Właściciel proponuje nam pokój bez łazienki i bez okien, ale z łóżkami. Wywalczamy jednak taki z oknem. I tak jesteśmy jedynymi dziś gośćmi. Może warunki mniej wygodne (śpimy na materacu na glebie) ale okno (w jakimkolwiek stanie by nie było) to jednak okno. Pokoi z łazienkami nie ma.
Wspólne łazienki, z pająkami na stanie (brrrr!), są dostępne na zewnątrz. Ale jest miło. Właściciel bardzo się stara, żebyśmy byli zadowoleni. Nie mówi słowa po angielsku. Jest tylko tak najzwyczajniej w świecie przesympatyczny.
Chcemy się wykąpać w morzu, oddalonym dosłownie o kilka kroków od naszej noclegowni. Lakumorre Guesthouse leży właściwie na samej plaży Tutala Beach.
Straszą nas jednak krokodylami, które wieczorami wyłażą na żer.
No cóż. Dajemy się przestraszyć. Gdzie jak gdzie, ale na tym końcu świata nie chcielibyśmy potrzebować pomocy medycznej. Robimy sobie więc jedynie romantyczny spacer po plaży Tutala. Jest pięknie.
Sklepu we wsi brak. O restauracji nie wspomnę. Rezygnujemy z kolacji, którą chce nam przygotować nasz gospodarz. Nie to, że nie wierzymy w jego umiejętności kulinarne. Mamy obawy, że możemy dostać coś, czego i tak nie zjemy i wyrządzimy mu przykrość. A on się tak bardzo stara nas zadowolić. Wykręcamy się problemami żołądkowymi.
Wypijamy cztery małe Bintangi (3 USD każdy), żeby jakoś zasnąć w naszej celi. Łatwo nie było. Przytulaliśmy się całą noc bardzo mocno. Nic nas na szczęście nie pożarło.
Czujemy się jakbyśmy byli na samym krańcu świata.
Timor Wschodni: Jaco
04.04.2018
Rano właściciel serwuje nam śniadanie. Ja nie jem. Jakoś mam wątpliwości, co do smażonego, bardzo tłustego makaronu ze śladową ilością warzyw na śniadanie. Seb zjadł i przetrwał cały dzień bez żadnych problemów. Panowie bardzo się martwią, że umrę z głodu. Zapewniam ich, że ludzie nie umierają po jednym dniu bez jedzenia.
Po obejściu włóczą się i żebrzą piękne, lśniące koty. Nie wyglądają na głodne. Właściciel je przegania chyba tylko z obawy, żeby nam nie przeszkadzały. Samochód podwozi nas do odległej o dosłownie kilkaset metrów przystani.
Tam wynajmujemy śmierdzącą rybami plastikową łajbę, która wiezie nas do celu podróży: wyspy Jaco.
Przewodnik chce, żebyśmy zapłacili za niego 10 USD za przejazd. No chyba się nie wyspał. Odmawiamy. Nie taka była umowa. Próbują skubańcy zedrzeć z nas kasę na każdym kroku. Rejs trwa może z 15 minut i znajdujemy się w totalnym raju.
Wyspa jest bezludna. Niesamowite rafy bezpośrednio przy plaży. Właściwie to musimy szukać miejsca, żeby wejść do wody, aby nie połamać tych cudów natury, bądź też się o nie nie porysować.
ZDJĘCIE RAF
Nigdy wcześniej nie widziałam tak pięknych raf dostępnych od razu przy brzegu. Maska niezbędna, inaczej można się mocno podrapać, zanim nie dopłynie się na bezpieczna głębokość. Miałam już nieprzyjemność tego (oczywiście nieumyślnie) doświadczyć i mam blizny do tej pory. A nie były to jakieś ogromne starcia.
Na wyspie jesteśmy kompletnie sami. Ogólnie do roboty nie ma tu nic innego niż snorkling.
Idziemy na spacer w prawo
W lewo
Po kilku godzinach dołącza do nas Niemka (jedna, jedyna biała turystka, jaką spotkaliśmy w Timorze!). Jak my odpłyniemy zostanie tu całkiem sama. Jej transport ma ją odebrać dopiero wieczorem.
Po nas przypływa ta sama śmierdząca rybami łódka. Spóźniona jakieś dwie godziny, ale akurat to nam nie przeszkadzało. Moglibyśmy siedzieć na tej wyspie cały dzień. Chociaż trochę się zaczęliśmy już martwić, że o nas zapomnieli. Nasz przewodnik nerwowo machał rękoma próbując wzbudzić atencję, bo ląd był w zasięgu wzroku. Zasięgu telefonicznego na wyspie brak.
Rafy koralowe na Jaco zdobyły moje grand prix życia jak do tej pory. Wszystkie na głębokości jeden do dwóch metrów. Woda idealnie przeźroczysta. Słońce w pełni oświetlało podwodne królestwo. Ryb zatrzęsienie. Kształty różne i różniaste. Sebciowi powinny wyrosnąć skrzela i płetwy. Właściwie nie wychodził wcale z wody.
Ja tyle nie wytrzymałam. Mam jednak określoną tolerancję na oddychanie przez fajkę. Po paru godzinach gumowy smoczek zaczyna mi rosnąć w buzi i muszę zrobić sobie przerwy na plaży, że od niego odpocząć. Nawet pomimo faktu, że zawsze wozimy nasze własne sprzęty. Z wypożyczonym nie dałabym chyba w ogóle rady. Na samą myśl, że miało to w ustach x osób przede mną robi mi się słabo. Bo chyba tego nie wyparzają, prawda?
W przewodnikach i na forach podróżniczych piszą, że to najpiękniejsze miejsce do snorklowania na świecie. Chyba tak 🙂Jechaliśmy tam 240 km przez 8 godzin po czymś co nie zasługuje na miano drogi terenówką z napędem na 4 koła. Wytrzęsło nami na wszystkie strony. Jednak było warto, bardzo warto. Oj jak my kochamy podróżować właśnie dla takich chwil.
Przypływamy do lądu totalnie spragnieni, wypiwszy uprzednio nasz cały zapas wody, a tu sklepy po prostu nie występują. Musimy wrócić do guesthousu, w którym spędziliśmy noc. Niestety cały zapas Bintangów wypili nasz kierowca, przewodnik i gospodarz poprzedniego dnia. Musimy zadowolić się coca-colą. Zakupujemy sześć ostatnich puszek słodkiej trucizny i wyruszamy w drogę powrotną do Dili.
Najpierw ponownie zaliczamy off-road, ponieważ inaczej tego nazwać się nie da.
Potem przejeżdżamy przez lokalne wioski, które wczoraj spowite były w ciemnościach.
Mijamy tradycyjne timorskie domy umieszczone na wysokich palach.
Pozdrawiamy machaniem uśmiechniętych mieszkańców.
Zwierzaki i dzieciaki biegają sobie w samopas.
Na dodatek rozpadał się deszcz. Nasze torby nieubrane w nieprzemakalne kubraczki na pace. Już nam wszystko jedno. I tak są usyfione maksymalne, taki tu pył na drogach. Niech sobie zmokną, może się chociaż trochę wypiorą.
Obiad ponownie jemy w Baucau w Amalia Restaurant. Szału tym razem nie ma, ale tragedii też nie. Jedziemy do malutkiego, portugalskiego kościółka na wzgórzu po drodze. Podoba nam się już z daleka. Jest różowy i bardzo swojski, przytulny.
Wygląda na zamknięty, jednak dostajemy się do środka i po chwili dołącza do nas nadzorczyni. Gdy dowiaduje się, że jesteśmy z ojczyzny Jana Pawła II jej uśmiech wypełnia prawie całe pomieszczenie.
Bardzo nam miło było tam gościć.
W dalszej drodze na trasie wydarzył się wypadek. Ciężarówka wpadła do rowu. Zrobił się korek. Przyjechała koparka. W ciągu jednej godziny zbudowała objazd przez pobliskie pola -tu wykopała trochę piachu, tam wysypała, co za patent! Policja kierowała ruchem bardzo jednak nieudolnie. Ostatecznie do Dili wróciliśmy już bardzo późno, w totalnych ciemnościach.
Na koniec dnia kolejna niespodzianka. Backpacker’s Hotel link, który zarezerwowaliśmy na booking.com, okazał się nie istnieć pod podanym adresem od kilku dni. Nasz przewodnik przesłuchuje naście przechodniów. W końcu dowiaduje się, że właściciele się przeprowadzili. Jedziemy pod nowy adres, a tam nie mają jeszcze skręconych łóżek w pokojach!!! Musielibyśmy czekać, aż nam przygotują pokój co najmniej kilka godzin, a byliśmy już bardzo zmęczeni. Przyjął nas ten sam hotel, co ostatnio, Lecidere link, właściwie w ostatnim momencie. Recepcjonista już zamykał biznes. W ostatniej chwili wykupujemy pokój i napoje. Dobrze, że się polubiliśmy przy ostatnim pobycie. To się nazywa szczęście w Timorze Leste.
Podsumowując. Być w Timorze Wschodnim i nie być na wyspie Jaco to najpewniej zbrodnia. Tego nie można sobie odpuścić. Trudy i koszty podróży naprawdę warte całego ambarasu. Było genialnie!
Gorąco polecamy tą wyspę.
Relację z kolejnych dni pobytu w Timor Leste można przeczytać tutaj