Bhaktapur
Nepal Artykuły
Bhaktapur Dzień po Dniu
Banepa – Bhaktapur
11 lutego 2015
Do Bhaktapur przyjechaliśmy lokalnym autobusem z miejscowości Banepa, gdzie skończyliśmy nasz jednodniowy trekking z Nagarkot. Kierowca nie zapomniał o nas i wskazał, gdzie wysiąść, żeby dotrzeć do starego miasta. Wysiedliśmy w mieście stosunkowo nowym i bardzo przeciętnym. Nic nie zapowiadało tego, co kilkaset metrów dalej miało na nas czekać.
Wchodząc na teren starego miasta Bhaktapur musieliśmy uiścić opłatę 1500 Rupii oraz zdeklarować, na jak długo planujemy tu zostać. Stare miasto na mapie wydaje się być nawet całkiem spore, więc decydujemy się na trzy dni pobytu.
Wysokość opłaty była taka sama przy naszych trzech dniach z nielimitowanymi wejściami i wyjściami, jak i przy jednorazowym wejściu.
Już z biletami przechodzimy przez stary most, który jest prawdziwym wehikułem czasu .
Po drugiej stronie wyschniętej o tej porze rzeki Hanumante szczęki opadły nam z zachwytu.
Przenieśliśmy się w ciągu paru minut o kilka stuleci wstecz. Historia miasta sięga ósmego wieku. Między wiekiem dwunastym i piętnastym było stolicą całego Nepalu. W 1979 roku zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
I nic dziwnego. Całe stare miasto, zajmujące powierzchnię około 7 kilometrów kwadratowych, jest dosłownie ‘żywym muzeum’ prezentującym autentyczną kulturę ludu Newari, ich rytuały i tradycje, przekazywane po dziś dzień z pokolenia na pokolenie.
Czas się tu ewidentnie zatrzymał. Przed średniowiecznymi domami siedzieli kolorowi ludzie ubrani w swoje tradycyjne newarskie stroje.
Gdzie nie spojrzeć rozłożone były stragany z warzywami, owocami, przekąskami
Z lodami!
z lokalnym rękodziełem
Co krok napotykaliśmy zbiorniki wodne, nazywane tu Jarahns, ponieważ większość domostw nie ma doprowadzonej bieżącej wody. Kobiety codziennie pobierają świeżą dostawę wody do gotowania, mycia, sprzątania.
Tu trochę jednak inaczej niż w Paganie: kanistry nie stoją w równiej ułożonej kolejce. Tu panuje baniakowy chaos.
Panie jednak wesoło plotkują, czekając aż zwolni się miejsce przy kraniku, nikt się nie spieszy, nikt się nie denerwuje. Jakiś system musiał chyba obowiązywać, ponieważ wszyscy zgodni i uśmiechnięci.
Panie plotkują też na ulicach pod specjalnie do tego celu postawionymi publicznymi wiatami, zwanymi ‘sattalami’, robiąc na drutach wełniane czapy albo zwyczajnie sprzedając warzywa.
Panowie w bocznych uliczkach rozgrywają partyjki Bagh Chal (‘bagh’ oznacza ‘tygrys’, ‘chal’ oznacza ‘ruch’). To gra przypominająca nieco szachy. Gracze poruszają się po niej figurkami czerech tygrysów i dwudziestu kóz. Tygrysy zbijają kozy poruszając się pustych polach. Kozy bronią się blokując tygrysy tak, by nie mogły wykonać żadnego ruchu. Gra kończy się kiedy wszystkie kozy są zbite lub wszystkie tygrysy zablokowane. W sklepach z suwenirami można kupić przepiękne wersje tej gry. Panowie na ulicy radzili sobie prostymi formami. Widzieliśmy nawet plansze z kartonu i większe i mniejsze kamyki.
Czasami, w tym boczniejszych uliczkach, bardzo się ekscytują, zaglądając sobie przez głowy i ramiona na plansze.Czyżby hazard?
Panowie potrafią sobie też, ot tak, beztrosko, poplotkować.
Na wewnętrznych placykach i podwórkach trwają codzienne prace i obowiązki
Mijają nas dzieciaki z tornistrami w drodze ze szkoły, dotykające z namaszczeniem bożków we wszechobecnych malutkich kapliczkach, następnie swojego czoła i serca, by po sekundzie już biec wesoło dalej wąskimi uliczkami starego miasta.
Dorośli ofiarują bożkom żółty kwiat, kadzidełko, jajko bądź ryżowe ciastko, smarują czerwonym proszkiem.
Mało kto przechodzi obok takich miejsc obojętnie
Nie wyłączając bezpańskich psów i gołębi, które tylko czekają na świętokradzki żer.
Pagody i kapliczki wyrastały za każdym wręcz rogiem.
Co chwilę, z różnych stron, rozlegał się dźwięk modlitewnych dzwonków, dochodził do nozdrzy zapach kadzideł.
Ze sklepików wydobywały się dźwięki mantr, bardzo sprzyjających nastrojowi wyciszenia i wczucia się w panujący tam magiczny klimat.
Właściwie to czuliśmy się tam jak w jednej wielkiej świątyni, w której tak jakby przypadkiem toczy się proste, codzienne życie.
Magia tego miasteczka jest nie do opisania. Tego trzeba doświadczyć na własnej skórze.
Włócząc się po mistycznych uliczkach docieramy do placu Taumadhi, gdzie siadamy na tarasie Sunny Cafe.
Wybraliśmy ją, bo miała najwyżej położony taras, a chcieliśmy poobserwować życie na placu z góry.
Misja towarzysząca gapieniu się: znalezienie noclegu. Tym razem oprócz dotychczasowych kryteriów wyszukiwania, czyli centralna lokalizacja, własna łazienka i przystępna cena stawiamy dodatkowy warunek: musi być agregat prądotwórczy, co przekłada się na ciepłą wodę, ogrzewanie i możliwość ładowania sprzętów 24h na dobę.
Pada na Pagoda Guest House Lokalizacja hostelu genialna: dokładnie naprzeciwko głównej świątyni Nyatapola. Na placu Taumadhi. Czyli jakieś 200 metrów od miejsca w którym siedzimy.
Cena też niestety słuszna, bo aż 35 amerykańskich dolków za dobę. Jednak lepszą lokalizację trudno sobie chyba wyobrazić.
Pokoje duże i bardzo wygodne.
Stosunek jakości do ceny bardzo dobry.
Wychodzimy jeszcze powłóczyć się po placu.
Wieczorami na placu Taumadhi odbywają się ‘Daffas’, czyli grupowe modlitwy mieszkańców odczytujących modlitwy przy wtórze bębnów i dzwonków, przy blasku migoczących świec.
Czuliśmy się jak w kraju baśni 1001 nocy. Bardzo niewiele budynków ma swoje agregaty, więc miasteczko rozświetlone jest głównie maślanymi świecami i lampkami olejowymi. Wygląda to wręcz zjawiskowo.
Nie mogliśmy się po prostu oderwać od tych uliczek. Poszliśmy spać dopiero, jak wszyscy mieszkańcy schowali się w swoich domostwach, zniknęły ostatnie płomyki ognia, a w okolicznych knajpkach pozamykali okiennice. Wtedy zaczyna się czas należny lokalnym psom. Szczekanie i odgłosy ich ulicznych walk dochodziły do nas przez całą noc.
Bhaktapur
12 lutego 2015
Z samego rana wyruszamy na zwiedzanie obowiązkowych zabytków miasta. Bhaktapur to trzecia, najstarsza stolica Nepalu. W centrum jest zakaz ruchu samochodowego. Stoi trochę motocykli i skuterów. Czasem nawet coś przejedzie, jednak do ruchu jest im bardzo daleko. Jest cicho i leniwie.
Udajemy się w kierunku Placu Królewskiego Durbar Square, nad którym unosi się Złota Brama, pomnik króla Bhupatindra, pałac 55 okien, Świątynia Vatsala i wiele innych zabytkowych monumentów.
Znane jest też z faktu, że Bernardo Bertolucci kręcił tu sceny do ‘Małego Buddy’.
Trzeba przyznać, że królewski plac jest dostojny i obfituje w zabytki
Jednak nie zamieniłabym go na nasz Taumandhi. Tu rzesze turystów-wycieczkowców. Wieczorem plac umiera. Na Taumandhi tak po ludzku żyje.
Chociaż pranko rozwieszone na światowym dziedzictwie UNESCO jest )
Wyruszamy dalej w miasto.
Stare Miasto Bhaktapur jest podzielone na fakultatywne dzielnice. Jest dzielnica rzeźbiarzy pełna warsztatów, w których powstają ręcznie robione ozdobne meble, szkatuły, okiennice, posążki bożków. Nie mogę się opanować i opuszczam ją z maską Ganeszy, czyli boga o twarzy słonia.
W Nepalu słonie są święte. Jeżeli słoń przechodzi przez drogę Nepalczycy używają kurzu spod jego łap do zmieszania z proszkiem Kunkum używanego tradycyjne do namalowania na czole kropki bindi, czyli trzeciego oka.
Wierzą też, że jeżeli coś zgubią wystarczy obiecać kilka monet Ganeszy, a zguba na pewno się znajdzie. Zakup więc ukierunkowany na potrzeby męża, którego najczęstsze pytanie do mnie zaczyna się od: ‘Gdzie jest mój …’ – teraz będę odsyłać do skarbonki i Ganeszy. Uzbieramy na kolejne podróże.
Jest dzielnica krawców i tkaczy, gdzie można zaopatrzyć się w tradycyjne chusty khata. Ubierane są na wszystkie ważne okazje, ponieważ są symbolem czystości i współczucia. Dla zachodnich turystów są najzwyczajniej ślicznymi chustami, więc warto przywieźć jako pamiątkę z podróży lub prezent.
My decydujemy się jednak na wełniane, ręcznie robione rękawiczki i czapki oraz bawełniane szaliki z tradycyjnymi newarskimi wzorami.
Najbardziej jednak podobała się nam dzielnica garncarzy.
Ręcznie wyrabiane na naszych oczach garnki, misy, wazony, gwizki schły sobie na placu w naturalnym słońcu.
Każdy odrobinę inny, każdy jedyny w swoim rodzaju.
Panie i panowie wyrabiający naczynia nie zwracają uwagi na turystów, nie próbują nic wciskać. Ma się wrażenie, że od średniowiecza przychodzą tu z dziada pradziada do pracy i skupiają się głównie na tym, żeby dobrze wykonać swoją robotę.
Wracamy w kierunku placu Taumadhi Tole. Wczoraj jedynie liznęliśmy jego zakamarki. Po drodze wstępujemy do małej świątyni
i… zjadamy tu najpyszniejsze jak dotąd pierożki momo za około 3.5 PLN za osobę w lokalnej garkuchni przyklejonej do dziedzińca.
Na placu Taumadhi Tole znajduje się najwyższa pagoda w Nepalu : Nyatapola.
Schody są tak strome i wysokie, że ja, z moim lękiem wysokości nie podołałam wspiąć się na najwyższy poziom.
Na zdjęciu nie wygląda aż tak strasznie, jednak naprawdę jest wysoko, stromo i bez poręczy!
Zaraz obok znajduje się świątynia Bhairabnath.
To tu wczoraj wieczorem zebrały się modlitewne grupy, żeby wspólnie pomodlić się do swoich bogów.
W głównych drzwiach do świątyni są otwory, przez które wierni wrzucają swoje ofiary do środka. Opiekujący się świątynią kapłani zanoszą je w imieniu darujących bogom.
Świątynia dedykowana jest przerażającemu bóstwu Bhairab, uważanemu za inkarnacje Sziwy przedstawionego jedynie jako sama głowa o 15 cm wysokości. Pomimo tego pod świątynią można zobaczyć leżące ogromne drewniane koła i bele, z których podczas Nepalskiego Nowego Roku nazywanego Bisket Jatra obchodzonego w kwietniu, składa się gigantyczny wózek, którym malutka boska głowa obwożona jest po mieście w tłumie wiwatujących wiernych.
Nieco na uboczu na niewielkim dziedzińcu stoi Til Mahadev Narayan po której spacerują sobie beztrosko kury, wyjadając ryż z ofiarnych koszyczków.
Na samym środku placu Taumandhi stoi coś, co do złudzenia wygląda jak pagoda. Jednak tu, dla odmiany, można odpocząć i napić się piwa albo kawy. To Cafe Nyatapola. Ceny królewskie, jednak widoki z górnego tarasu na to, co dzieje się na placu, są tego warte.
Zjadamy tu więc mocno przepłacony, aczkolwiek bardzo dobry obiad. Wokół placu jest wiele innych restauracji z tarasami, z których też dobrze widać placowe życie oferujących bardziej przystępne ceny. Ale raz można się wybrać. Chociażby jedynie na kawę.
Posileni wyruszamy dalej w miasto. W Bhaktapur najprzyjemniej się zwyczajnie powłóczyć.
Uwagę przykuwają stare ceglane budynki,
ręcznie rzeźbione ornamenty okien i drzwi,
urokliwe kapliczki gdzieś w podwórkach
I te między straganami
maleńkie miejsca ofiarne na progach czy na samym środku uliczek.
Niesamowite jest wspólne uliczne życie na placach, gdzie się sprzedaje, kupuje, plotkuje, opiekuje małymi brzdącami. Bhaktapurczycy najwyrażniej uwielbiają spędzać czas razem.
Warto powchodzić do malutkich sklepików i zaopatrzyć się w pamiątki. Tanio nie jest. Bhaktapur to bardzo turystyczne miejsce. Jednak miło się nawet tylko pogapić.
Panowie sprzedający śpiewające misy prezentują ich możliwości pocierając brzegi lub uderzając w nie jak w gong. Wydają dźwięki o różnej wysokości, więc wprawieni sprzedawcy potrafią na nich wygrywać nawet melodie. Tradycyjnie używano ich do akompaniamentu religijnym obrzędom oraz medytacji, jednocześnie ‘po godzinach’ jedząc z nich ryż czy przygotowując kunkum.
Obecnie stosuje się je na całym świecie do medytacji i relaksacji. Tradycyjnie wykonywane były z brązu. Odkąd stały się popularnym suwenirem, bardzo chętnie kupowanym przez turystów, wykonuje się również z mosiądzu.
Błąkaliśmy się po uliczkach dobrych kilka godzin wlokąc nasze zachwycone szczęki po ułożonym jak parkiet kamiennym bruku zupełnie bez celu i kierunku. Mogłabym w to miasto się zapaść na miesiąc.
Ponownie przekonujemy się, że wybór placu Taumadhi Tole na miejsce zamieszkania był doskonałym pomysłem. Natykamy się tu na kilka ślubnych procesji. Para Młoda przemierza wraz z orszakiem gości piechotą przez plac. Pan kelner z Marco Polo Restaurant, w której zatrzymaliśmy się akurat coś przekąsić, tłumaczy nam, że to bardzo popularne miejsce na zawarcie małżeństwa, ponieważ w obrębie kilkuset metrów jest wiele różnych świątyń i cała gama bogów, których prosi się o błogosławieństwo. Dodatkowo są prestiżowe restauracje, gdzie po złożeniu ofiar można zaprosić gości.
Państwo młodzi i goście byli ubrani bardzo odświętnie, ale raczej w zachodnim stylu dopytuje więc czy małżeństwa są tu aranżowane czy młodzi sami dobierają sobie partnerów. Okazuje się, że w dalszym ciągu większość jest aranżowana przez rodziców i… astrologów!
W mojej zakupionej książeczek o nepalskich zwyczajach doczytuje, że życiu Nepalczyków astrologowie odgrywają bardzo ważną rolę. Rodzice spisują datę, godzinę i minutę urodzin dziecka i zanoszą do astrologa, który przygotowuje horoskop. Przed ślubem horoskop panny młodej wysyłany jest do rodziców pana młodego, którzy zanoszą oba horoskopy przyszłych małżonków do astrologa w celu sprawdzenia kompatybilności. Dopiero, gdy wyrok astrologa okaże się pozytywny, składana jest oficjalna propozycja ożenku. Astrolog też zaleca jakie ofiary należy złożyć w świątyni, którym bogom, oraz jakich obrządków dokonać w tym ważnym dniu, żeby zapewnić szczęście i zdrowie młodej parze.
Horoskop towarzyszy Nepalczykom od pierwszej do ostatniej chwili. Większość zmarłych jest kremowana ze swoim horoskopem ułożonym na czole.
Również na Taumadhi Tole zauważyliśmy jak starsza pani odprawia modły i pali kadzidełka nad koszyczkiem z jedzeniem pod drzwiami jednego z domów. Wokoło zgromadził się tłumek lokalnych gapiów. Sprzedawczyni ze straganu z pamiątkami, która też się temu przyglądała, wytłumaczyła nam, że to obrządek poświęcony zmarłemu. Nepalczycy wierzą, że duchy zmarłych wracają do swoich domów natychmiast po śmierci. Niektóre objawiają się jako cienie, inne pukają do drzwi, słychać jak chodzą po domu lub wykonują swoje codzienne czynności. Dlatego siódmego dnia po śmierci rodzina przygotowuje obiad dla zmarłego, wkłada go do koszyka, wystawia przed drzwi domu i odprawia specjalną modlitwę. Musi nastąpić to dopiero siódmego dnia, ponieważ siódemka jest symbolem śmierci i dopiero wtedy duch może udać się w dalszą drogę.
Symboliczna śmiertelna siódemka ma tu swoje specjalne prawa. Nie podaje się jednocześnie siedmiu kawałków chleba, siedmiu miseczek ryżu. Jeżeli podróżujecie w siódemkę nie zdziwcie się jak zobaczycie trochę zmodyfikowane zamówienie w lokalnych garkuchniach. Lub dostaniecie osiem mandarynek zamiast pechowej siódemki.
Ostatecznym potwierdzeniem, że na Taumadhi Tole dzieją się rzeczy magiczne był fakt, że wśród tłumu lokalesów i turystów wypatrzyliśmy recepcjonistę z naszego hostelu w Nagarkot, gdzie nie zapłaciliśmy rachunku. Dogoniliśmy go, zadzwonił przy nas do szefa, obliczyli ile ‘przespaliśmy i zjedliśmy’ i wręczyliśmy mu zaległość. Bardzo nasz przepraszał, że wszystko było zamknięte ale… imprezę mieli chłopaki do białego rana i trochę przeholowali.
Kolację zjedliśmy w blasku świec na tarasie Siddhi Home Restaurant i bardzo, bardzo zmęczeni poszliśmy spać w naszym nagrzanym pokoiku. Zrobiliśmy dzisiaj ładnych parę kilometrów.
Bhaktapur – Changu Narayan – Katmandu
13 lutego 2015
Dziś w planie mamy odwiedziny w najstarszej świątyni w Nepalu Changu Narayan położonej w newarskiej wiosce o tej samej nazwie, oddalonej około pół godziny drogi lokalnym autobusem do starego miasta. Autobus odchodzi spod północnej bramy starego miasta Bhaktapur.
Zapuszczamy się więc w znacznie mniej turystyczne części starego miasta. Oj jak tam fajnie. Bardziej pusto. Turystyczne sklepiki gdzieś zniknęły.
Lokalne życie też jakby takie bardziej, hmm… nowoczesne?
Nawet jakieś przebudowy dozwolone na terenie dziedzictwa narodowego
Mam nadzieję, że nie zniszczą lokalnego uroku. Tu już prawie jak na gdańskiej starówce ?
Straganów brak. I ludzie tak mniej kolorowo ubrani
Na szczęście nie zniknęły centra społecznościowe. Chociaż znacznie mniej zaludnione.
Docieramy w pobliże północnego wyjścia ze Starego Miasta trochę zdziwieni różnicami między północą i południem.
Najstarsza świątynia w Nepalu Changu Narayan leży na szczycie niewysokiego wzgórza i została wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Koszt biletu autobusowego spod Północnej Bramy Starego Miasta to 20 rupieci. Przystanków brak, ale przemiły pan z budki biletowej na Stare Miasto ustawił nas w odpowiednim miejscu na chodniku, autobus się po prostu zatrzymał i nas pobrał.
Autobus zawozi nas do bram wioski Changu. Bilet do świątyni to 100 Rupii. Tam czeka nas jeszcze przyjemny spacer pod górę przez wioskę.
Po drodze wstępujemy jeszcze do malutkiego, prywatnego muzeum, założonego przez lokalnego pasjonata. Wstęp to 200 Rupii. Muzeum raczej słabe, kolekcja przyrządów rolniczych, sprzętu gospodarstwa domowego i zdjęć jednak doceniamy chęci i pasję właściciela.
Najciekawsza była obrazkowa legenda powstania świątyni Changu Narayan.
W czasach starożytnych pewien pasterz kupił krowę od bramina o imieniu Sudarshan. Krowa słynęła z produkcji ogromnych ilości mleka. Pasterz codziennie wychodził wypasać krowę do okolicznych lasów Changu. Krowa zawsze pasła się w cieniu jednego i tego samego drzewa magnolii. Wieczorem, gdy pasterz próbował wydoić krowę nie miała w ogóle mleka. Sytuacja powtarzała się przez kilka kolejnych dni.
Bardzo zmartwiony pasterz udał się do bramina, żeby mu o tym powiedzieć. Bramin postanowił pójść z pasterzem na pastwisko i z ukrycia obserwować krowę. Ku ich ogromnemu zdziwieniu z drzewa, które upodobała sobie krowa, wyszedł mały czarny chłopiec i wypił jej całe mleko. Bramin uznał, że to z pewnością diabeł. Postanowił ściąć drzewo, żeby przepędzić złe moce. Kiedy je ścinał z drzewa trysnęła ludzka krew. Przerażony, że popełnił zbrodnie, zaczął rozpaczać. Wtedy z drzewa wyszedł Wisznu uspakajając bramina, że to nie jego wina. Przyznał się, że w poprzednim wcieleniu podczas polowania zabił jego ojca i w ramach pokuty został zesłany na to wzgórze i uwięziony w drzewie. Kiedy bramin ściął drzewo odciął Wisznu głowę, co uwolniło go od grzechu i zakończyło czas odkupienia winy. Po wysłuchaniu tej historii Wishnu, bramin i pasterz postanowili zbudować w tym miejscu świątynię.
Hinduizm obfituje w bożków, bogów i boginie, a ich relacje są tak skomplikowane, że pewnie niejeden wyznawca nie potrafi się w tym połapać. My trochę nauczyliśmy się już w Indiach i na Bali. Tu dopełnialiśmy wiedzę, jednak nie aspiruję do zaliczenia nawet 1% wtajemniczenia. Aczkolwiek uwielbiam czytać takie historyjki.
Świątynia okazuje się być cicha, urocza i bezturystyczna. Razem z nami tylko jeden białas, który przyjechał tym samym autobusem co my. Można się spokojnie skupić na detalach. A warto.
Jednak po chwili dołącza wycieczka szkolna i mamy na głowie jakąś trzydziestkę ciekawskich dzieciaków. Każdy chce mieć z nami zdjęcie, każdy chce zadać standardowe pytania ‘where u from’, ‘what’s ur name’, ‘how old r you’ i takie tam…
Po jakichś trzydziestu dzieciakach zaczyna to być już męczące, więc uciekamy do wioski.
Obiad zjedliśmy na dachu najwyższego budynku we wiosce, pewni, że tu nas wścibskie dzieciordy na pewno nie znajdą.
Wioseczka, cicha, urocza i wciągająca. Jak zwykle podglądamy, czym zajmuje się lokalna ludność. Chociaż wiele ich tu nie ma. Prawdopodobnie większość jest w pracy w Bhaktapur i na okolicznych polach.
Gapimy się na góry. Piękne widoki! Znowu się zasiedzieliśmy. W Nepalu czas płynie inaczej. To nie jest kraj, w którym zalicza się kolejne atrakcje. Tu warto płynąć razem z ludźmi.
Do Bhaktapur wróciliśmy spacerem,
mijając wioski,
pola ryżowe
Nepalczyków.
Krowy i ich kupy przyklejone do chat, suszące się na słońcu.
Krowie kupy wykorzystywane są jako opał. Drewno jest materiałem kosztownym, natomiast odchody świętych krów są kaloryczne i szanowane. Często gotuje się też tu na nich posiłki.
Spacer zajął nam około 1,5 godziny. To jedynie około 6 kilometrów, jednak my oczywiście musieliśmy się trochę pogapić i pozaglądać w kąty i podwórza. Nasze wścibstwo w trakcie podróży urasta do kolosalnych rozmiarów. Chociaż osobiście wolę nazywać to pragnieniem rozwijania naszych doświadczeń poznawczych.
Spod tej samej Północnej Bramy do starego miasta Bhaktapur, przy pomocy tego samego pomocnego pana z budki z biletami, złapaliśmy autobus do Katmandu płacąc za bilet 50 Rupii.
Całą drogę starałam się zrozumieć system działania lokalnych autobusów: staje się przy drodze w dowolnym miejscu (nie było oznaczonych przystanków) kierowca jakimś cudem rozpoznaje, że ma się zatrzymać i zapytać, czy delikwent jedzie w tą sama stronę. Ci, którzy jadą, wsiadają, pozostali czekają dalej. System wydaje się działać bardzo sprawnie. Jedyna zagwozdka: skąd oni wiedza ile kosztuje przejazd i o której będzie transport??? Przystanków, rozkładów, cenników brak!
Udaje się nam szczęśliwie dojechać do celu. Noc w Khatmandu spędzamy w tym samym hotelu, co poprzednio: Om Tara Guesthouse w dzielnicy Thamel.
O stolicy Nepalu więcej można przeczytać tutaj