Katmandu
Nepal Artykuły
Katmandu Dzień po Dniu
Indie, Deli – Nepal, Katmandu
7 lutego 2015
Do Katmandu, stolicy Nepalu, dosyć ciężko dolecieć z Polski. Wyprawa z Gdańska kosztowała nas przesiadki w Warszawie, Istambule, Bombaju i Deli.
Jeżeli chcecie ocenić ryzyko związane z tyloma przesiadkami przeczytajcie ten kawałek. Jeżeli interesuje Was tylko podróż – przewińcie od razu do linka hotelu Om Tara Guest House Inn
Pierwszy lot to linie Ryanair do Modlina. I tu pierwsza przygoda. Okazuje się, że sprzedano nam w Internecie (jeszcze w lipcu) bilet na autobus mający zawieźć nas prosto na Okęcie, który o tej porze roku najzwyczajniej nie kursuje! Obsługa chce nam zwrócić pieniądze, tylko co nam po 9 PLN! Na szczęście mieliśmy wydrukowane bilety – dobry argument w awanturze. Zabiera nas ostatecznie autobus kończący trasę pod Pałacem Kultury, za który inni zapłacili 30 PLN, my nic nie dopłacamy do naszego 9 PLN. Przymusowa wycieczka do centrum miała nawet jeden plus: wymieniliśmy brakujące dolary w banku a nie po rzeźnickim kursie na lotnisku.
Z centrum miejskim autobusem 175 dostajemy się na lotnisko. Jedziemy w korkach chyba z pół godziny. Dobrze, że założyliśmy duży zapas czasu do odlotu.
Następne dwa loty pokonujemy z Turkish Air Lines. Cztery razy wygrały tytuł najlepszych europejskich linii lotniczych a nie mają self-checkinu! Musieliśmy czekać, aż bardzo zdegustowane swoją pracą panie fizycznie zasiądą na stanowiskach.
W oczekiwaniu na ten wątpliwej przyjemności moment wypiliśmy Żywca za 17,90 PLN w jednym jedynym otwartym po tej stronie bramek barze.
W końcu udało się pozbyć bagażu i przejść przez bramki. Mieliśmy jeszcze czas na kolację w restauracji Sami Swoi, gdzie musieliśmy wysłuchiwać wywodów dwóch starszych panów oburzonych, że herbata kosztuje tu 12 PLN, mała woda w sklepie 6 PLN a wódka w bezcłowym 30 PLN. Doszli do wniosku, że zaczną pić wódkę na ławeczkach w poczekalni, bo lepiej na tym wyjdą. Może przynajmniej humory im się poprawią, bo brzęczeli jak typowi tetrycy. No ale może oni do pracy, my przecież na wakacje… Lecąc do pracy pewnie też byłabym w innym humorze płacąc za kolację ponad 150 PLN…
W samolocie turecka obsługa pierwsza klasa. Leciało się bardzo przyjemnie i nawet jedzenie nam bardzo smakowało. Całkiem wykwintne jak na linie lotnicze.
Lot Stambuł – Bombaj był już niestety koszmarny. Przez 6h nie zmrużyliśmy oka. Zmiana czasu była na naszą niekorzyść, więc lecieliśmy właściwie za dnia. Obsługa ponownie na bardzo wysokim poziomie. Do menu dołączyły nawet świeżo wyciskane soki z owoców i naturalna bio lemoniada.
Na lotnisku w Bombaju od razu czujemy, że jesteśmy w Azji. Panuje tu totalny rozgardiasz. Pobijamy rekordy stania w kolejkach.
Najpierw kolejka do kontroli paszportowo-wizowej. Potem, dosłownie trzy metry za kontrolą paszportową, kolejka do kontroli wizowej. Kontroler nawet nie spojrzał na datę obowiązywania wizy. Pokazałam niechcący zeszłoroczną, nie było uwag.
Następnie odbiór bagażu. Hindusi szczelnie otaczają taśmę, więc nawet nie widzimy czy nasze plecaki już wyjechały. Pobraliśmy nasze dopiero jak oni odebrali swoje kartony, pudła i plastikowe worki obwiązane sznurkami, a ludzki mur się nieco przerzedził (zawsze mnie dziwią te przedziwne formy pakowania azjatyckich bagaży).
Potem czekała nas kolejka do sprawdzenia bagażu. Swoją drogą ciekawe co takiego niebezpiecznego można wnieść z lotniska do samolotu, bo kazano nam do maszyny prześwietlającej włożyć jedynie podręczne plecaki.
Następnie kolejka do zrzucenia bagażu i check-inu na kolejne samoloty. Tu działy się największe cuda. Co chwilę obsługa przepuszczała kogoś z jakimś tajemniczym pierwszeństwem. Najczęściej nie pojedyncze osoby, tylko całe rodziny. Byli też tacy, którzy samozwańczo przepychali do przodu. Mistrzostwo świata zdobył koleś, który pod pretekstem przyprowadzenia sobie wózka bagażowego bezczelnie przepchał się na sam początek kolejki i oczywiście już tam został, zaoszczędzając sobie jakieś 45 minut czekania.
W końcu do stanowiska docieramy i my. Pan prosi nas o karty pokładowe. Tłumaczymy mu, że przecież jesteśmy na terminalu ‘przyloty’, musimy więc jeszcze dojść do stanowisk ‘odloty’ lub przynajmniej ‘transfer’, nadać bagaże i dopiero tam wykonać ‘check-in’. Pan się wyraźnie zmartwił. Ewidentnie zrobił się problem. Zajmowały się nami trzy osoby plus nie wiem ile na wykonywanych przez nich telefonach. Problem pierwszy: jak tak można wysiąść z samolotu jedynych linii bez kart podkładowych na inne. Problem drugi: gdzie wysłać białasów, którzy na jednym bilecie maja lot do Deli i Katmandu – na odloty krajowe czy międzynarodowe? Problem trzeci oczywiście język. Obsługa międzynarodowego lotniska w Indiach nie musi znać angielskiego. W końcu po jakichś dwudziestu minutach czekania dostajemy dwie oddzielne karty pokładowe przyniesione gdzieś z czeluści lotniska. Nasze bagaże maja być do odbioru dopiero w Katmandu. Trochę to przerażające zważywszy na otaczający nas chaos.
Następnie czekamy w kolejce na transfer na lotnisko krajowe. Przewozi nas darmowy shuttle bus.
Przy wejściu na terminal znowu czekamy w kolejce do sprawdzenia kart pokładowych i paszportów, ponieważ tylko z nimi można na lotnisko wejść.
Potem kolejka do maszyn prześwietlających bagaże, bo można wejść dalej tylko z prześwietlonymi.
Następnie kolejki do security, kontroli kart pokładowych i w końcu ostatnia kolejka do boardingu. A Hindusi wpychają się bezczelnie na wszystkie możliwe sposoby.
Kolejek mało nie jest, Hindusów jeszcze więcej, warto wziąć te wszystkie kolejki pod uwagę przy planowaniu przesiadek. Cały ten cyrk zabrał nam niemal 3 godziny!
W Deli tylko trochę mniej kolejek, ale chaos porównywalny.
Na lotnisku w Katmandu straszny tłok. Jest bardzo malutkie. Najpierw długo czekamy w kolejce po wizy. Dostajemy wizę na 15 dni uiszczając opłatę 25 dolarów US w gotówce.
Potem bardzo długo czekamy na odbiór bagaży. Jest straszne zamieszanie. Zmieniają pasy bez informacji na wyświetlaczach. Właściwie to turyści informują się nawzajem, że teraz bagaże z Deli wyjeżdżają na drugim końcu hali.
Potem ogromna kolejka do jedynego tu kantoru. W końcu, po ponad dwóch godzinach, udaje nam się opuścić budynek.
Już bez problemu łapiemy taksówkę i jedziemy do zarezerwowanego wcześniej hostelu Om Tara Guest House Inn położonego w centrum backpakerskiej dzielnicy Thamel
Okazuje się, że nie ma akurat prądu, który w Nepalu jest reglamentowany. Droższe hotele mają swoje agregaty. W tańszych, takich jak nasz (płaciliśmy jakieś 30 PLN za dobę), działa wtedy jedynie żarówka. Ciepłej wody i ogrzewania brak. Za to w recepcji wisi taka oto rozpiska kiedy można zaplanować kąpiel i ładowanie wszelkich baterii.
Przez cały pobyt tu nie udało się nam wpasować. Wygrały poznawcze priorytety, więc trochę podmarzliśmy płucząc się codziennie w lodowatej wodzie, przy czym temperatura wieczorami potrafi spaść nawet do kilku stopni!
Wystrój pokoju przypominał bardziej klasztorną celę, niż wakacyjny przybytek, ale co tam. Tyko tam spaliśmy.
W pokoju mamy jedno jedyne gniazdko. Trochę mało, żeby naładować wszystkie telefony i aparaty. Przemiły właściciel pożyczył nam złodziejkę. Zaproponował też, że możemy się wykąpać u niego w mieszkaniu, gdzie ma gazowy podgrzewacz wody. Bardziej jednak czuliśmy się głodni, więc postawiliśmy na jedzenie na brudasa.
Hostel nie ma własnej restauracji, więc na pierwszą kolację w Nepalu wychodzimy na miasto. Największą zaletą hostelu jest jego lokalizacja. To samo centrum głównej ulicy dzielnicy Thamel. Są tam właściwie same knajpki, sklepiki i backpackerskie hostele.
Klimat dzielnicy jest niesamowity.
Boczne uliczki o tej porze oświetlone jedynie słabymi lampami podłączonymi do agregatów i blaskiem świec.
Na schodach przed swoimi sklepikami i domami siedzą mieszkańcy plotkując. Biegają dzieciaki za ledwie widoczną w ciemnościach piłką. Powoli zamykają się stragany i sklepiki.
Kolację jemy w restauracji na dachu o nazwie Thakali Hulo Restaurant nad znacznie bardziej widoczną z ulicy Bambooze Bar, gdzie najpierw próbują nas wciągnąć naganiacze. Bambooze Bar wygląda na bardzo mocno podejrzaną, wypełnioną dymem spelunę. Wchodzimy kilka pięter wyżej na otwarty dach. Jest już chłodno, jednak kolacja na świeżym powietrzu zapowiada się przyjemniej niż w oparach papierochów i marihuany.
Na pierwszą kolację w Nepalu nie mogliśmy zamówić niczego innego niż pierożki momo. Jest to danie kuchni tybetańskiej jednak, w rezultacie przenikania się kultur, wsiąkło bardzo w nepalskie menu. Nadziewane są tradycyjnie mięsem bawolim, drobiowym lub wieprzowym (krowy uważane są tu za święte, więc wołowiny się nie jada). Dostępne są także wegetariańskie. Wyglądają jak małe sakieweczki. W środku oprócz farszu mają gorący wywar. Można zamówić je w wersji gotowanej lub smażonej.
Czasami występują też zanurzone w sosie.
Jemy je tu po raz pierwszy, uzależnienie pozostanie już do końca życia. Są genialne! Jedliśmy je w czasie pobytu przyrządzone na wszystkie możliwe sposoby.
Gra muzyka na żywo. Spijamy pierwsze lokalne piwo. Jest późny wieczór, właściwie to już noc. Zrobiło się bardzo zimno. Dzienna rozpiętość temperatur przekraczała tu nawet 20 stopni. W dzień temperatury sięgały trzydziestki i można było chodzić w krótkim rękawku, wieczorem spadały nawet do 5 stopni. Bluza i przeciwwiatrowa kurtka nie dostarczała wystarczającej ochrony. Warto się ubierać na cebulkę.
Lekko skostniali wracamy do naszego nieogrzewanego hostelu.
Tej nocy śpimy pod wszelkimi dostępnymi kocami, w naszych najcieplejszych ciuchach. Dobrze, że dostaliśmy pokój z większą ilością łóżek. Ograbiliśmy je ze wszystkiego, czym były przykryte.
Spało się przednio ? To był bardzo męczący dzień.
Katmandu
8 lutego 2015
Rano lekko zmarznięci wychodzimy obejrzeć Thamel w świetle dziennym. Jest swojsko, kolorowo i chaotycznie. Pięknie!
Wszystkie drzwi otwarte na ulice. Wszystko tętni tu autentycznym, lokalnym życiem. Taką Azję lubimy najbardziej.
Ludzie bardzo barwni
i uśmiechnięci.
Dochodzimy do niewielkiego placyku z malutką świątynią po środku, wokół której na chodniku rozłożyły się panie ze swoimi warzywami.
Jest tu malutka dwupiętrowa knajpka Delicious Cafe & Bar. Zostajemy na śniadanie.
Knajpka jest urocza. Drogo jak na lokalne warunki, więc siedzieli tam zwykle sami biali turyści. W Nepalu danie w restauracji dla turystów to wydatek rzędu od 100 do 300 Rupii. W droższych restauracjach nawet 500 rupieci. W Delicious Cafe & Bar najdroższe są steki 450 Rupii, zupy to koszt rzędu 100-200, dania azjatyckie 200 – 250 Rupii. Piwo jest drogie bo aż 300-400 rupieci.
Jednak atmosfera tej właśnie knajpki i placu uzależniająca. Jedzenie przepyszne, mówiąca dobrze po angielsku obsługa bardzo pomocna i chętna do udzielania rad jak i gdzie dojechać, więc warto było.
Z balkoniku można obserwować codzienny ruch na placyku.
Rano panie rozkładają równiutko na kupki swoje warzywa
Plotkują z sąsiadkami. Czytają gazetki.
Stali klienci robią u nich zakupy
Po ulicy kolorowe riksze wożą pasażerów
Panowie wózkami przewożą towary
Takie sceny w oczekiwaniu na jajecznicę po prostu bezcenne
Codziennie wychodząc postanawialiśmy, że jutro poznamy jakieś nowe miejsce i… już do końca pobytu wracaliśmy tylko tutaj.
Śniadanie przedłużało nam się zwykle bardzo, bardzo. Ciężko było wyjść.
Jak już się w końcu zmobilizowaliśmy, ruszyliśmy piechotą w kierunku Durbar Square, czyli królewskiego placu Katmandu.
Z Thamelu powinno to zająć około godziny. Nam zajęło znacznie dłużej. Wąskie uliczki, które tam prowadzą pełne są straganów
rozłożonych najczęściej na schodach świątyń lub bezpośrednio pod nimi
lub tam gdzie ktoś sobie akurat znalazł kawałek chodnika
Bardzo często tak bajecznie kolorowych, że aż rażą w oczy.
Zaglądamy do maleńkich sklepików. Ze sprzętami gospodarstwa domowego
Sklepiki pachnące ziołami też nas wabią do środka
Napotykamy sklepiki z warzywami z lokalnych pól
Znajdujemy sklep z farbami
Z używaną odzieżą
Przyglądamy się pracom w ulicznych warsztatach.
Podglądamy artystów malarzy
Małe zakłady fotograficzne, gdzie ciągle wywołują zdjęcia z klisz
Warsztaty reperujące koła ulicznym rikszom i rowerom
Jest nawet naprawa telewizorów.
Mijamy uliczne garkuchnie serwujące gorącą zupę z ryżem i kawę
Gotowały nie tylko panie
Ludzie na ulicach są kolorowi jak nigdzie indziej
Nie mogliśmy się opanować i zaglądaliśmy w każdą dziurę,
Gapienie się na to barwne nepalskie życie codzienne stanowiło dla nas najpiękniejszą atrakcje.
Będąc w Azji z podziwem patrzę zawsze na prostotę egzystencji tych najbiedniejszych mieszkańców naszego globu. Ograniczają się do minimum posiadania. Posiadają tylko to, co jest potrzebne do przeżycia, do pracy i przeważnie mało ich obchodzi posiadanie więcej i więcej, jak to się dzieje w naszym, zachodnim świecie. Mam przekonanie, że są od nas znacznie szczęśliwsi. Chyba dlatego tak mnie ciągnie do podglądania ich codziennego życia. Można nabrać pokory i wiele się od nich nauczyć.
Na uliczkach Thamelu cały czas coś się dzieje, więc moglibyśmy tak łazić cały dzień, jednak w końcu dotarliśmy do celu, czyli Durbar Square.
Wejście na teren Durbar Square jest płatne 750 Rupii za osobę. Bilet ważny jest na cały dzień zakupu. Plac nie jest ogrodzony, więc budkę z biletami można przegapić, jednak czujne oko bileterki na pewno wyłapie nas z tłumu. Jeżeli chce się wychodzić i wchodzić wielokrotnie trzeba się udać się do biura Katmandu Metropolitan City na Basantapur ze zdjęciem paszportowym i paszportem. Mili urzędnicy wydadzą identyfikator upoważniający do wielokrotnych odwiedzin bez dodatkowych opłat.
Słowo ‘durbar’ pochodzi z języka perskiego i znaczy dosłownie ‘dwór szacha’, czyli perskiego króla. Królewski plac rzeczywiście wygląda po królewsku.
Pełna nazwa królewskiego kompleksu pałacowego w Katmandu to Hanuman Dhoka Durbar. Hanuman to postać z sanskryckiego eposu Ramajany opisującego dzieje Ramy, siódmego wcielenia boga Wisznu, jego żony i brata. Hanuman, bóg-małpa, pomógł Ramie odbić żonę podstępnie porwaną przez demona. Oglądaliśmy tą historię na Balijskim przedstawieniu Kecak. Hanuman w hinduizmie jest symbolem doskonałego obrońcy i wojownika.
Król Pratapa Malla umieścił statuetkę Hanumana w królewskim kompleksie, żeby strzegła pałacowych wrót. Od tamtej pory cały kompleks nazywany jest imieniem boga-małpy.
Za sprawą Ramajany małpy w Nepalu i wielu innych hinduistycznych krajach uważane są za święte.
Najpopularniej odwiedzanym pomnikiem jest wizerunek bóstwa Kala Bhairav, czyli jednej z najbardziej niebezpiecznych i przerażających postaci bóstwa Sziwy. ’Kala’ oznacza dosłownie ‘czas’ i ‘śmierć’, dlatego też nazywa się go często panem czasu i śmierci.
Przedstawiany jest najczęściej z odciętą głową Brahmy w dłoni.
Nepalczycy oddają mu cześć zapalając maślane świeczki.
Cały kompleks Durbar został wpisany na światową listę dziedzictwa UNESCO. Jest tu naprawdę iście królewsko.
Na królewskich terenach znajduje się Pałac Kumari, żywego wcielenia bogini. Kumari to mała, kilkuletnia dziewczynka, wybierana przez mnichów na podstawie znaków i mądrości starych ksiąg. Jej rad słucha sam król Nepalu. Można ją zobaczyć w trakcie święta Indra Jantra, obchodzonego na przełomie sierpnia i września. Wtedy kapłani wynoszą ją na rękach (bogini nie może dotknąć nieczystej ziemi) do ozdobionego złotem i kwiatami powozu, którym objeżdża miasto udzielając błogosławieństwa Nepalczykom.
Pierwszego dnia święta król, uważany za wcielenie boga Wisznu, składa jej życzenia a ona oznacza jego czoło czerwoną kropką, zwaną ‘tika’ lub ‘bindi’.
Kumari jest boginią do pierwszej kropli krwi, czyli do pierwszego skaleczenia lub do pierwszej menstruacji. Potem staje się zwykłym człowiekiem, ponieważ zgodnie z lokalnymi wierzeniami, w ciele bogów płynie światło, nie krew. Dawna Kumari wraca wtedy do domu, staje się śmiertelniczką i dostaje od króla dożywotnią pensje. Rzadko wychodzi za mąż, ponieważ Nepalczycy uważają, że poślubienie eks-bogini przynosi nieszczęście.
Chyba niefajnie być Kumari… aczkolwiek jej bogato rzeźbiony pałac wygląda bardzo imponująco.
Można tam robić zdjęcia jedynie wtedy, kiedy Kumari ukrywa się w jego czeluściach. Fotografowanie samej Kumari jest zabronione.
Pomimo swojej królewskości na Durbar Square toczy się normalne i swojskie życie. Panie handlarki rozkładają się ze swoim straganami na światowym dziedzictwie. Mieszkańcy robią zakupy.
Idziemy zjeść obiad do jednej z restauracji na dachu pobliskich budynków. Rozciągają się stamtąd nieziemskie widoki na te codzienne życie na dole i zarys Himalajów na górze
Trudno się oderwać. Znowu mocno się tam zasiedzieliśmy.
Ostatkiem silnej woli odrywamy się od Durbar Square i taksówka jedziemy do Boudhanath (inaczej Boudha) Stupa, jednej z największych i najważniejszych stup buddyjskich na świecie.
W 1979 została wpisana na światową listę dziedzictwa UNESCO.
Z jej szczytu w kierunku każdej ze stron świata patrzą wszystkowidzące oczy buddy – wizytówka Nepalu. Pod nimi namalowana jest sanskrycka liczba jeden, symbolizująca jedność wszystkich rzeczy na świecie.
Wejście na teren stupy to koszt 250 Rupii, po zmroku panowie bileterzy idą do domu, więc wejście staje się bezpłatne.
Wieczorna atmosfera wokół stupy jest magiczna. Okrążają ją setki wiernych, pielgrzymów i mnichów, powtarzając mantry i obracając modlitewne młynki umieszczone wzdłuż najniższej ściany.
Młynek modlitewny to ruchomy walec z wypisanymi na powierzchni mantrami umieszczony na pionowej osi. Wierni wierzą, że obracanie młynkiem daje ten sam efekt, co ustne recytowanie mantr a jest znacznie szybsze i łatwiejsze od recytacji. Takie lokalne usprawnienie procesu 🙂
Obecnie to główne miejsce pielgrzymkowe w Himalajach, Tybecie i południowo-wschodniej Azji.
Warto udać się tam wieczorem, kiedy pielgrzymów jest najwięcej, a stupę rozświetla ogień lampionów rozpalanych przez opiekujących się stupą mnichów.
Okrążanie stupy i składanie ofiar Buddzie gwarantuje konkretne korzyści. Wszyscy, którzy się pokłonią relikwiom Buddy umieszczonym w stupie mogą być pewni, że ich czakry będą działały harmonijnie.
Wszyscy, którzy ją okrążą posiądą siedem cech wyższego bytu.
Ci, którzy złożą tu ofiarę odrodzą się w miejscu, które nie zna suszy.
Ofiary z kwiatów zapewnią odrodzenie się w ludzkim ciele i warunkach sprzyjających praktykowaniu Dharmy.
Ofiarowanie kadzidełka zagwarantuje dobre, moralne życie.
Maślana świeczka spowoduje oświecenie, perfumowane olejki zapewnią spokojny umysł.
Wierni, którzy ofiarują pięć drogocennych rzeczy nigdy nie zaznają nędzy.
Pielgrzymom towarzyszy dźwięk dzwoneczków umieszczonych w kręcących się modlitewnych młynkach i zapach ofiarnych kadzidełek. Tego się nie da opisać. To trzeba po prostu zobaczyć. Jest magicznie.
O powstaniu stupy krąży legenda, że zbudowała ją w ofierze Buddzie wdowa o imieniu Ma Jhyazima. Zwróciła się o pozwolenie do lokalnego króla, który zgodził się na budowę pod warunkiem, że stupa nie zajmie więcej miejsca niż skóra z jednego byka. Jhyazima pocięła skórę w cieniutkie paseczki i zażądała ziemi wewnątrz ułożonego z nich okręgu. Zazdrośni o tak wielką ofiarę lordowie próbowali przekonać króla, żeby cofnął zgodę, jednak honorowy król nie wycofał się z raz danego słowa. I tak oto powstała stupa o średnicy 37 metrów
Wokoło Boudhanath Stupa jest wiele mniejszych świątyń, sklepików z pamiątkami, hotelików, restauracyjek. Wchodzimy na dach jednej z nich popatrzeć na magiczne widowisko zapalania lampionów i okrążających stupę pielgrzymów z góry.
Zrobiło się już bardzo późno. Wracamy taksówką do naszego hostelu. Znowu nie załapaliśmy się na prąd i ciepłą wodę. Ale to jedynie banały wśród otaczającej nas magii. Zasypiamy spełnieni.
Katmandu – Lalitpur – Katmandu
9 lutego 2015
Mieliśmy wstać bardzo rano, żeby udać się do świątyni Boudhanilkantha. Jest to miejsce święte zarówno dla Buddystów jak i Hinduistów. Ważne jest, żeby udać się tam o brzasku, kiedy odbywa się antyczny rytuał obmywania mlekiem pomnika boga Vishnu. Rytuałowi towarzyszą transowe dźwięki wygrywane na starożytnych instrumentach przez braminów, żeby Vishnu nie obudził się ze snu w trakcie kąpieli. Nepalczycy wierzą, że gdyby się obudził, zesłałby na ziemie destruktywne kataklizmy.
Niestety zasypiamy, a raczej nie możemy się zwlec o tej porze z łóżka. Jest ciemno, zimno a Boudhanilkantha położona jest około 10 kilometrów od naszego hostelu. Wszystkie te okoliczności bardzo nas zniechęcają. Trudno. Pocieszamy się, że będzie to bardzo dobry powód, żeby wrócić.
Jak już za oknem wychodzi słoneczko idziemy na śniadanie. Oczywiście do Delicious Cafe & Bar. Uzależniliśmy się od pań handlarek i podglądania ulicznego życia z balkoniku.
Na placyku wynajmujemy taksówkę i jedziemy do miasteczka Lalitpur, w którym znajduje się kolejny królewski pałac byłej stolicy Nepalu: Patanu. Wejście na teren starego miasta kosztuje 500 Rupii. System identyczny jak w Katmandu Durbar Square. Architektura jeszcze piękniejsza.
Pełno na nim starożytnych pomników, świątyń i kapliczek.
Najważniejszą świątynią na placu jest Krishna Mandir. Została zbudowana po tym jak Królowi Siddhi Narasimha Malla ukazał się Krishna stojący przed jego pałacem. Nakazał dokładnie w tym samym miejscu zbudować świątynie. Ma ona trzy piętra: pierwsze poświęcone jest Krishnie, drigue Shivie, trzecie Buddzie. Świątynia zbudowana jest w stylu indyjskim i odbiega architekturą od pozostałych budynków na królewskim placu.
Odwiedzamy też świątynie Bhimsen zbudowaną w 1680. Wstęp kosztuje 200 Rupii. Słynie ze swoich trzech złotych okien. Bóg Bhimsen jest postacią z eposu Mahabharata. Był odważny i silny. Nepalczycy uważają go za boga interesów i handlu. Przychodzą modlić się tu o powodzenie swoich biznesów i lepsze dochody.
Zaraz za świątynią Bhimsen znajduje się Manga Hiti, czyli lokalny zbiornik wodny. Widzimy tu pierwszy raz system dostarczania wody do domostw, do których woda nie jest doprowadzona.
Przynoszenie świeżej wody to codzienny obowiązek kobiet. Uważa się, że woda, która stała przez noc w domu nie nadaje się do gotowania ryżu ani do picia.
Przy studni, a właściwie ozdobnym kamiennym ‘kranie’ ustawiane są w idealnej kolejce plastikowe kanistry, metalowe baniaki, wiadra. Podczas gdy napełnianie są te stojące jako pierwsze, właściciele pojemników gaworzą sobie na otaczających murkach lub, jeżeli ich kontener znajduje się daleko, idą na zakupy na pobliskie stragany.
Ci, którzy zostają na posterunku, przesuwają swoje i pozostałe baniaki do przodu więc cała kolejka zawsze wygląda idealnie.
Porównując królewski plac z Patanu z tym z Katmandu ten wydaje się być bardziej różnorodny i mniej miejski. Przez wielu uważany jest za najpiękniejszy Durbar Square w całym Nepalu.
Wybór jest trudny. Każda stolica i jej królewski plac są zjawiskowe, jednak ciężko się nie zgodzić.
Lalitpur nazywane jest miastem artystów i dzieł sztuki. To taki nepalski Paryż. Rzeczywiście, gdzie się nie spojrzy obrazy, rzeźby, ozdobna ceramika.
Temperatura przekracza już trzydzieści i stopni.
Kuszą nas strasznie restauracyjki na dachu i podziwianie z góry królewskiego kompleksu.
Jednak tym razem wykazujemy silną wolę.
Jedziemy prosto do kolejnego murowanego punktu wizyty w Katmandu czyli świątyni Pashupatinath i przylegającej do niej kremacyjnego Ghatu Arja położonego nad brzegiem świętej rzeki Bagmati. Wejście na teren to koszt 1000 Rupii.
To najważniejsza świątynia hinduistyczną w Nepalu poświęcona bogowi Sziwie. Niestety innowiercy nie mogą wchodzić do środka, dlatego naszą główną uwagę skupiamy na odbywających się na ghatach kremacjach zmarłych.
Trafiliśmy akurat na kremację jakiegoś ważnego generała. Zgromadziło się ubrane w odświętne mundury wojsko, które salwami uświetniło uroczystość.
Widzieliśmy też inne, bardziej rodzinne pożegnania. Atmosfera zupełnie inna niż w indyjskim Waranasi. Po jednej stronie brzegu owinięte w kolorowe całuny zwłoki, kremacyjne stosy i rodzina, po drugiej tłumy lokalnych gapiów, sprzedawców i turystów obserwujących coraz to nowe ceremonie.
Ponownie poczuliśmy, że ‘świętość’ i ‘święta’ to po prostu integralna część życia Nepalczyków. Oni rzeczywiście świętują (w sensie oddają cześć swoim bogom i poddają się rytuałom) na co dzień, nie tylko ‘od święta’.
My staraliśmy się wczuć w pogrzebowy klimat. Różnice kulturowe są na wagę złota!
Jedziemy ponownie do Boudhanath Stupa. To miejsce, które trzeba zobaczyć koniecznie również za dnia. Tym razem już musimy zapłacić 250 Rupii za wejście.
Wówczas bramy stupy są otwarte i można wejść na jej pierwszy poziom, czyli tak zwaną mandalę.
Wtedy najpiękniej widać też to, co nam najbardziej kojarzy się z Nepalem, czyli modlitewne flagi.
Ich główną funkcją jest uświęcenie przestrzeni, w której zostają umieszczone. Owiewający je wiatr zostaje oczyszczony i naenergetyzowany mantrami a następnie to błogosławieństwo jest przekazywane każdemu istnieniu w okolicy.
Kolory flag mają swoje znaczenie. Żółty symbolizuje ziemię. Zielony wodę. Czerwony to ogień. Biały powietrze, wiatr i chmury. Niebieski oznacza przestrzeń. Zawsze ułożone są w tej samej kolejności: od żółtej do niebieskiej.
Na flagi nanoszone są teksty mantr, symbole przenoszące energię, fragmenty przekazów Buddy i modlitwy. Nepalczycy wierzą też w uzdrowicielska moc flag. Jeszcze do nie dawna owijano nimi chorych wierząc, że pomagają odzyskać zdrowie.
Wystrzępione i wyblakłe flagi zastępuje się nowymi. Stare zostają spalone. Nie można ich zwyczajnie wyrzucić. Rytuał symbolizuje koło życia, które toczy się nieprzerwanie. Nowe istnienie zstępuje stare.
O tej porze nie ma tu aż tylu pielgrzymów okrążających stupę i popychających modlitewne młynki. Jest za to kolorowy tłumek lokalesów i turystów, którzy chcą podejść bliżej wszystkowidzących oczu Buddy.
Oczywiście po zwiedzeniu stupy nie możemy się oprzeć i wchodzimy do tej samej restauracji na dachu na pyszne momo.
Gapienie się na kolorowy tłumek do obiadu jest tak samo fascynujące jak gapienie się na panie handlarki do śniadania na naszym placyku.
Taksówkarz, który obwiózł nas między Thamelem, Patanem, Pashupatinath i Boudha Stupa policzył sobie 1300 rupieci z czekaniem. Zajęliśmy mu cały dzień.
W planach mieliśmy odwiedzenie jeszcze wielu miejsc, jednak każda odwiedzona 'przewodnikowa’ atrakcja Katmandu wciągała nas na cztery razy dłużej niż zakładaliśmy. Tam po prostu nie można biegać i ‘zaliczać’, tam trzeba dobrze poczuć klimat.
Dodatkowo te zwykłe uliczki, malutkie świątynie, stragany ulicznych sprzedawców, małe warsztaciki…
Włóczenie się i podglądanie Nepalczyków przy ich codziennych czynnościach okazało się tym, co nas fascynowało najbardziej.
Wieczorem pokręciliśmy się jeszcze po Thamelu. Kolację zjedliśmy w naszej ulubionej knajpce. Straganów już nie było, jednak atmosfera placu ze świątyniami ciągle magnetyczna.
Zorganizowaliśmy sobie transport na kolejny dzień do Nagarkot u pana recepcjonisty naszego hostelu. Umówiliśmy się też na zostawienie tu dużych bagaży. Na zaplanowany trekking pakujemy tylko podręczne plecaki.
Wrócimy tu znowu za kilka dni.
Naszą relacje z trekingu w okolicach Nagarkot można przeczytać tutaj
Katmandu
14 lutego 2015
Ostatniego dnia w Katmandu postanowiliśmy odwiedzić miejsce kultu bogini Dakashinkali. Taksówkę bierzemy znowu z placyku z naszą ulubioną restauracyjką, w której ponownie wchłonęliśmy pyszne śniadanie.
Do świątyni Dakashinkali w soboty i wtorki tłumnie przybywają Nepalczycy, by złożyć ofiary żądnej krwi bogini Kali. Wierzą, że dzięki złożonym ofiarom bogini Kali pomoże spełnić ich prośby i życzenia.
Kaliber ofiary zależny jest od kalibru życzenia. Najmniejsze są koszyczki z kwiatami, ryżem i kokosem czy kolorowe łańcuchy ze świeżych kwiatów. To prośby o dobre jutro czy zdanie testu w szkole.
Następnie ofiarowane są kury, kaczki, koguty, kozy, owce a ponoć czasem nawet i bawoły, które zarzyna się w świątyni.
Bawół to najcenniejsza z możliwych ofiar. Uważa się go za rumaka Mahadevy, wielkiego buddyjskiego boga, dlatego wejścia do wszystkich poświęconych mu świątyń strzeże statuetka tego zwierzęcia. Chłopi ludu Newara nie wykorzystują bawołów do orania pól w obawie, że obraziłoby to boga Mahadevę. Zwyczajowo wypuszcza się młode krowy i bawoły w samopas na ulicę, oddając w ten sposób cześć Mahadevie. Natomiast złożenie dorosłego bawoła w ofierze zapewnia zwierzęciu lepszy żywot w kolejnej reinkarnacji. Może nawet odrodzi się jako człowiek?
Nie składa się w ofierze krów. To narodowe zwierzę Nepalu, uosobienie świętej Laxmi, bogini zamożności. Nepalczycy wierzą, że krowy są niejako człowieczymi matkami, ponieważ karmią ludzi mlekiem. Traktują je z czcią i otaczają opieką. Dodatkowo, święte krowy chroni nepalskie prawo.
Do złożenia ofiar w świątyni ustawiają się kilometrowe kolejki Nepalczyków.
Zanim złoży się zwierzę w ofierze polewa się je wodą aż do momentu, gdy się otrzepie. Wierzy się, że oznacza to zgodę zwierzęcia na swoją ofiarną śmierć. Nie oczekuje się tego jedynie od bawołów.
Po rzezi i błogosławieństwie ofiar Nepalczycy udają się do otaczającego świątynie lasu i ucztują spożywając ofiarny towar. Męscy członkowie Newarskiej rodziny dzielą różne części ciała składanych ofiar. Prawe oko należy do najstarszego członka rodziny. Lewe oko do drugiego pod względem wieku członka rodziny. Prawe ucho do trzeciego, lewe do czwartego. Dalej rozdzielana jest szczęka, pysk, język. Jeżeli nie ma tylu mężczyzn w rodzinie do gry wchodzą kobiety także zgodnie z kolejnością starszeństwa. Jeżeli w ofierze poświęcona jest kura czy kaczka najstarszemu przypada głowa, następnie rozdzielane są skrzydła i nogi.
Infrastruktura do ucztowania jest bardzo dobrze przygotowana: są wiaty, ławki, grille. Prąd chyba z akumulatorów, jednak odbywały się tam prawdziwe dyskoteki z najprawdziwszymi tańcami!
Szkoda było tych kózek ślicznych. Tylko jak tak pomyśleć i tak prędzej czy później trafiłyby na talerz. Może to i lepiej, że stało się to w taki uduchowiony sposób, bo atmosfera samego rytuału była bardzo podniosła.
Przed świątynią siedzą bramini, którzy udzielają wiernym błogosławieństwa.
Zawiązują wiernym czerwoną nitkę na ręku. Ma bronić ich przed złymi duchami.
Rysują na czole ‘bindi’, czyli tak zwane trzecie oko.
Obsypują głowy żółtymi płatkami kwiatów.
Spędziliśmy tu znowu prawie cały dzień, rezygnując z innych planów. Niemal każde miejsce odwiedzone przez nas w Nepalu działało jak magnez.
Droga do świątyni usłana jest kolorowymi straganami sprzedającymi wszystko, co może przydać się w doprawianiu świętego posiłku czy składaniu ofiar.
Ale są też maskotki.
Wracaliśmy do Katmandu lokalnym autobusem. To co działo się przed wejściem było nie do opisania! Wciąganie dzieci przez okna, przepychanki, autobusy po sufit wypchane ludźmi…
Poszliśmy więc na piwo i poczekaliśmy, aż opadnie kurz, zastanawiając się lekko nerwowo czy kiedykolwiek opadnie i jak wtedy wrócimy do Katmandu. Jednak około 18 tłum lekko zluzował i udało się wrócić do miasta już prawie w ludzkich warunkach.
Nasze pierwsze Krwawe Walentynki zakończyliśmy oczywiście w ulubionym barze na placyku. Nie można było inaczej, skoro jutro już samolot do Bangladeszu.
Będziemy bardzo tęsknić za Nepalem. To kraj, z którego wyjeżdżamy z największym niedosytem poznawczym do tej pory. Wrócimy na pewno!