Malediwy
Malediwy
Artykuły
Malediwy. Luksus tylko dla bogaczy?
Malediwy Dzień po Dniu
Indie, Kochi – Malediwy, Male
25 marca 2014
Malediwy są położone na Oceanie Indyjskim, ok. 500 km na południowy zachód od południowego krańca Indii. Głównie z tego powodu, będąc już tak blisko, postanowiliśmy zrobić sobie odskocznie od naszej podróży po Indiach i odwiedzić ten słynny raj na ziemi.
Do stolicy Malediwów, Male, przylatujemy z indyjskiego miasta Kochi liniami SpiceJet za 558,19 PLN w dwie strony / osoba. Lotnisko Brahim Nassir znajduje się tak naprawdę na oddzielnej wyspie Hulhule, skąd do stolicy co 10 minut kursują promy (1 -2 USD w zależności od kursu lokalnej waluty Rufiyaa). Rejs zajmuje kilka minut.
Widoki z samolotu nieziemskie. Dziesiątki malusieńkich wysepek, laguny, morze w kilkunastu odcieniach błękitu. Cały archipelag Malediwy liczy sobie ponad 1000 wysepek położonych na 26 atolach koralowych ciągnących się przez 820 km z północy na południe i 120 km ze wschodu na zachód.
Wysiadamy na jedynym pasie startowym, który kończy się i zaczyna w wodzie.
Jesteśmy w najmniejszej stolicy świata! Mierzy sobie niespełna 6 kilometrów kwadratowych
Teraz to jedynie nasz punkt tranzytowy. Chcemy jechać prosto na wybraną przez nas wyspę, Maafushi. Lądujemy na tyle późno, że na publiczny prom albo byśmy już nie zdążyli, albo musielibyśmy biec i się denerwować, a przecież my na wakacjach jesteśmy (lądujemy o 14.00, ostatni prom odpływa o 15.00 – połączenia i rozkład można sprawdzać na bieżąco TUTAJ ). Postanawiamy wynająć prywatna motorówkę, stoi ich zawsze sporo, nie ma potrzeby zamawiać wcześniej. Nie spieszymy się jednak. Jesteśmy bardzo głodni. Idziemy najpierw coś zjeść. Nie wiadomo, co znajdziemy na wyspie, a tu jest nawet Burger King (wiem, wiem, wstyd, ale my z Indii przylecieliśmy i zatęskniło nam się za zwykłą bułką i mięchem po rotti i wege-dodatkami) .
Płacić można wszędzie amerykańskimi dolarami. Nie wymieniamy pieniędzy na lokalna walutę Rufiyaa, która jest niewymienialna nigdzie indziej. Wychodzi wtedy trochę drożej, sprzedawcy zaokrąglają ceny w górę do pełnych dolarów. Nie zamierzamy jednak tu robić nie wiadomo jakich zakupów, więc akceptujemy tą konsekwencję. Jeżeli ktoś koniecznie chce zaoszczędzić na lotnisku jest kantor. Przy wymianie trzeba poprosić pokwitowanie. Jeżeli zostanie nadwyżka, w drodze powrotnej należy okazać pokwitowanie zakupu gotówki w tym miejscu, zwrócić niewydaną kwotą i wymienią z powrotem na jakieś ludzkie pieniądze, zapewne dolary, przy czym też zaokrąglą na naszą niekorzyść! Na wyspach nie ma co liczyć na bankomaty. My wzięliśmy spory zapas dolków, więc płatności kartą nie testowaliśmy, jednak wydaje mi się, że karty muszą być respektowane, przynajmniej w tych drogich resortach.
Jeszcze w hali terminalu podchodzi do nas lokales pytając, czy nazywamy się, ‘tak’ i ‘tak’. Ku jego zmartwieniu zaprzeczamy. Przypłynął po turystów, których nie może znaleźć. Pytamy, czy w takim razie nie chce nas zabrać na Maafushi, żeby nie płynął na pusto. Mówi OK, OK, ale prosi, żeby jeszcze chwile poczekać. Jeszcze raz przeszukuje wszystkie kąty niewielkiego przecież budynku. Jak tam się można zgubić?
Po chwili prowadzi nas na swoją całkiem sporą motorówkę i płyniemy w stronę Maafushi. Po 10 minutach odbiera telefon i zawraca. Zagubieni turyści się cudownie odnaleźli. Trzeba po nich wrócić. Dobrze, że motorówka duża i wszyscy się zmieściliśmy.
Koleś tak pędzi po falach, że mamy wrażenie, że połamie nam kręgosłupy. Wylatujemy na metr w górę, żeby zaraz uderzyć w siedzenia. My wysiadamy pierwsi, zagubione angielskie białasy płyną dalej na jakąś inną wyspę. Płacimy za ten transport 30 dolarów od osoby.
Zostawiamy za plecami wieżowce Male. Przed oczami wyrastają malutkie wysepki ze znanymi z folderów reklamowych drewnianymi domkami na palach, bieluśkim piaskiem, od którego odbija się nieprzyzwoicie turkusowa woda, a wszystko to na tle gęstych, zielonych palm.
Zdajemy sobie sprawę, że nasza wyspa nie będzie tak wyglądać i trochę nam szkoda ☹
Wybraliśmy wyspę Maafushi ze względu na cenę noclegów. Jeszcze kilka lat temu prawo zabraniało wpuszczania innowierców (nie muzułmanów) na zamieszkałe przez muzułmanów wyspy. Dozwolone były tylko budowy resortów jedynie na wyspach bezludnych. Ceny więc utrzymywały się na kosmicznym poziomie, ponieważ mogli sobie skubańcy na to pozwolić: popyt duży, podaż znikoma. Odkąd zniesiono ten zakaz, budżetowe hostele przeznaczone pierwotnie jedynie dla Muzułmanów przeżywały prawdziwy boom przyjmując zachodnich gości. Nowe zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Na Malediwy zaczęli przyjeżdżać również przeciętni zjadacze chleba. Niestety przez ceny na resortowych wyspach (które do dziś są z kosmosu) te ex-muzułmańskie też wcale nie są tanie. No ale co zrobić, skoro chce się Malediwy zobaczyć. Tylko płakać i płacić. Udaje się nam znaleźć hostel Faza Inn za jedyne 70 dolarów ze śniadaniem. Była to wtedy najtańsza opcja noclegowa, jaką udało się nam znaleźć.
Wyspa ma też inną zaletę: jest położona stosunkowo blisko Male, docieramy tu motorówką w ciągu godziny. Zaplanowaliśmy na ten kraj bardzo mało czasu, więc nie chcielibyśmy spędzić większości w dojazdach, kosztem eksploracji wysepek i podwodnego królestwa. Po wygramoleniu się z motorówki na przystań Maafushi natychmiast zaczepia nas jakiś mega dobrze ubrany lokales, pytając do jakiego hostelu idziemy. Proponuje podwózkę swoim pick-upem. Wyspa jest taka mała, że właściwie nie ma takiej potrzeby, ale skoro proponuje… Chętnie ładujemy plecaki i siebie.
Wiezie nas może całe dwie minuty pod same drzwi, nie chce za przysługę absolutnie żadnych pieniędzy. Życzy udanego wypoczynku. Miło się zaczyna.
Faza Inn okazuje się być przestronnym, dwupiętrowym guesthousem z pięcioma pokojami.
Pokoje duże i wygodne. Czystość pierwsza klasa. Z korytarza na pierwszym piętrze ogólnie dostępny balkon z widokiem na ocean.
Położony jest w ogóle przy samym oceanie, jednak plaży tutaj nie ma. Po tej stronie wyspa otoczona jest podwyższonym falochronem. Obok falochronu skały.
Ma jeszcze parę innych minusów. Dokładnie naprzeciwko znajduje się meczet, więc koncerty muezina o 5 rano nieuniknione.
Kilkaset metrów dalej jest palarnia śmieci, dzięki której przy niesprzyjającym wietrze można było poczuć namiastkę gdańskich Szadółek. Na szczęście u nas zdarzyło się to tylko raz. Ale nigdy nic nie wiadomo.
Kawałek w drugą stronę znajduje się Malediwskie więzienie. No to nieźle sobie wybraliśmy 😀 Nasz hotelowy przewodnik, Ibrahim, mówi, że siedzą tam głównie handlarze narkotykami, więc nie ma się co obawiać ewentualnych zbiegów 😀
Meldujemy się, zrzucamy plecaki i uzgadniamy, z Ibrahimem z recepcji, plany na kolejne dni. Od początku chcieliśmy traktować Maafushi jedynie jako bazę wypadową, więc musimy się czymś zająć poza wyspą przez kolejne dwa i pół dnia.
Umawiamy się na kolejny dzień na odwiedziny w kilku punktach snorklingowych i lunch na bezludnej Picnic Island za 60 UDS od osoby. Następnego dnia wybieramy całodniowy relaks na resortowej wyspie za 40 UDS od osoby za sam transport. Planowaliśmy płynąć na Biyadhoo, Ibrahim ma ją w swoim katalogu, jednak odradza. Twierdzi, że chociaż jego propozycja jest nieco dalej niż Biyadhoo, rafy przy Fihalhohi są znacznie ładniejsze. Wejście na wyspę to 48 UDS. Umawiamy się też, że ostatniego dnia naszego pobytu odwiezie nas z plecakami na Male, przechowa je na łódce w trakcie, kiedy my będziemy zwiedzać stolicę, przypłynie po nas i odwiezie na lotnisko za 20 USD od osoby. Dobijamy targu. Piekielnie drogie te Malediwy, chociaż i tak ponoć dostaliśmy spore zniżki za pakietowe zamówienie. Ponoć…
Spokojni o program na kolejne dni idziemy się przejść po Maafushi.
Uliczki w głębi wioski przyjemniejsze niż betonowa promenada wzdłuż morza przy naszym hostelu.
Jak się stanie w odpowiednim miejscu, można zobaczyć wyspę na przestrzał, od brzegu do brzegu.
Pojęcie ‘daleko od centrum’ nie ma tu zastosowania. Wyspa ma kształt podłużnego gluta, jest wąska i długa. Najdłuższy spacer wzdłuż wyspy trwa może z 15 minut. A jest to jedna z większych malediwskich wysp.
Zastanawiamy się, po co im tu samochody? W widzieliśmy ze cztery, w tym policyjny radiowóz.
Na uliczkach cisza i spokój.
Domy pomalowane na żywe kolory.
Mieszkańcy uśmiechnięci od ucha do ucha. Leżą sobie leniwie w hamakach.
Czas tu płynie 38 razy wolniej.
Wyspa została bardzo zniszczona przez Tsunami w 2004 roku, jednak nie ma już po tym śladu.
Epicentrum na Maafushi stanowi turystyczna plaża. Malediwy to kraj muzułmański, więc nie można tam paradować w bikini gdzie popadnie. Plaża dla turystów jest odgrodzona bambusowym płotkiem. Tam już można.
Wokół niej znajduje się najwięcej restauracji, sklepów z pamiątkami i hotelików.
Daliśmy tu pierwszego malediwskiego nura.
Pooglądaliśmy sobie głównie ryby, bo rafy tam akurat przeciętne były. Ja za to o mało nie nadepnęłam na jakiegoś półtorametrowego potwora, który przybłąkał się na płyciznę. Było może metr dwadzieścia głębokości, więc wyjęłam już głowę z wody i szłam do brzegu po dnie. Uratowali mnie jacyś kolesie, którzy akurat obserwowali monstrum. Wyglądał jak młody rekin wielorybi. Normalnie ludzi nie gryzą, jednak w obronie własnej może zrobiłby mi jakąś krzywdę, kto wie? Od tamtej pory na brzeg wychodzę zawsze z głową w wodzie do ostatniego momentu, w którym wypełzanie nie będzie żenujące w oczach ewentualnych obserwujących.
Orzeźwiliśmy się po całym dniu w podróży i wyruszyliśmy na poszukiwania restauracji.
Daleko nie zaszliśmy. Zaraz obok osłoniętej płotkiem plaży dla białasów serwują kolację przy świecach rozstawionych na drewnianych stoliczkach na piasku. Dania kosztują około 20 USD. Piwa nie serwują. Jest całkowity zakaz sprzedaży alkoholu poza wyspami resortowymi. Ocean szumi, słońce zachodzi. Bardzo było miło.
Już po ciemku wracamy do naszego hostelu.
Siadamy jeszcze na tarasie na pogaduchach z szumem oceanu w tle. Tak nas usypia, że wytrzymujemy dosłownie chwilę. Padamy spać.
Maafushi – Picnic Island MaadHoo – Maafushi
26 marca 2014
Rano schodzimy na śniadanie do ogrodu. Zestaw bardzo podstawowy: jajka, tosty, dżem, owoce, kawa lub herbata, woda. Szału nie ma. W holu stoi maszyna z napojami, w której można się zaopatrzyć jakby co w coca-colę.
Ibrahim przychodzi o mówionej porze i prowadzi nas na przystań, gdzie już czeka motorówka i dwóch kierowców. Płynie z nami też nasz uroczy boj hotelowy, który tylko się uśmiecha, ponieważ nie zna ani słowa po angielsku.
Płyniemy najpierw obejrzeć delfiny. Potem posnorklować z kolorowymi rybami nad koralem.
Jedynie 202 z 1190 malediwskich wysp jest zamieszkałych. Ibrahim, zabiera nas na jedną z tych bezludnych o nazwie Picnic Island MaadHoo, gdzie mamy poczuć się jak robinsonowie.
Tam znowu tylko snorklling i wylegiwanie się na plaży.
Można było sobie posiedzieć pod palmą
Poleżeć na palmie
W oczekiwaniu aż Ibrahim, razem z naszym słodkim bojem hotelowym, przygotują nam ryby i owoce na lunch.
Na prymitywnym grillu przyrządzili prawdziwą ucztę! Ryby były po prostu genialne, owoce pycha! Do tego proste, świeże warzywa. Zachwyceni!
Zainteresowani, skąd na bezludnej wyspie znalazły się stoły i ‘infrastruktura’ kuchenna Ibrahim tłumaczy, że wyspy piknikowe mają opiekunów (tu akurat z Pakistanu), którzy odpowiedzialni są za sprzątanie wysp i utensylia potrzebne do zaspakajania kulinarnych fanaberii turystów. Są nawet toalety. Po lunchu jeszcze sjesta.
spacer po okolicy
Znajdujemy w dżungli jakiś niedokończony hotel. Ibrahim mówi, że zaczął go budować jakiś białas i nagle rząd odebrał mu prawa do dokończenia inwestycji. Nie wie dlaczego. No ale nieźle tak wtopić, bo trochę już zbudował.
znowu snorklowanie
Następnie płyniemy do kolejnego punktu snorklowego. Znowu ryby, znowu rafy. Pięknie! Wracamy na Maafushi.
Kolację jemy ponownie w tej samej knajpie na plaży. Było znowu smacznie i równie nastrojowo. Wracamy do hostelu i nawet nie chce nam się posiedzieć chwili na tarasie. Idziemy wcześnie spać. Spędzanie całych dni w tak silnym słońcu jest mocno wyczerpujące.
Maafushi – Fihalhohi – Maafushi
27 marca 2014
Na śniadanie dokładnie ten sam zestaw co wczoraj. Ibrahim już na nas czeka. Czeka na nas ta sama motorówka i ci sami panowie.
Zostajemy odstawieni na tą cudowną, rajską, resortową wyspę dla bogaczy Fihalhohi. Najpierw prowadzą nas do recepcji, gdzie musimy zapłacić za wstęp 48 USD za osobę. Otrzymujemy opaski z numerkami na rękę służące do płacenia w restauracjach i barach, punktach spa, siłowni i z czego nam tam jeszcze przyjdzie do głowy skorzystać. Rachunek do uregulowania będzie przy wyjeździe z wyspy.
Idziemy przekonać się jak wyglądają luksusowe wakacje białasów.
Wyspa to jeden wielki resort. Jest wymuskana do ostatniego listeczka. Równiutko przycięte krzaczki. Zero papierka. Pozmiatane i zagrabione ścieżki.
Jest na niej kilka restauracji i kilka barów
Na plaży leżaki i parasole
Kręcą się kelnerzy z drinkami z parasolką i piwem. Jest centrum nurkowe. Są też oczywiście drewniane domki na palach. Te domki kosztowały 250 USD za dobę i, umówmy się, nie były pierwszej jakości, świeżości i wielkości. Główny ich bajer to, że stoją bezpośrednio nad oceanem, do którego można wejść prosto z ganku. Super, że mają ganki od strony morza, im dalej od plaży tym już kompletnie nic nie blokowało im widoku. Inne domki, na lądzie, wyglądały na nowsze i znacznie bardziej komfortowe, jednak podejrzewam, że mogły być tańsze. Nie zapytaliśmy niestety jaki był ich koszt. Gdziekolwiek by się nie mieszkało na tej wyspie do oceanu (nie do plaży, bo właściwie cała wyspa była z piasku) nie mogło być dalej niż dwie minuty spacerem.
Warto przemyśleć, za co chcemy płacić, żeby się nie rozczarować. Ja bym wybrała zdecydowanie te na palach, nawet gdyby różnica w cenie sięgała 100 USD. Mi akurat kompletnie nie przeszkadza, że drewno było lekko powypaczane i lakierowane pewnie ładnych parę lat temu. Że się porozsychało i gdzieniegdzie były szpary. Takie domki to cała kwintesencja Malediwów. Te w środku wyspy to były zwykłe klocki, stały dość gęsto obok siebie, wśród gęstych palm i było tam trochę ponuro. Te na palach też były usytuowane ‘ganek w ganek’. Gdyby wszyscy lokatorzy usiedli na swoich ganeczkach, siedzieliby właściwie jak w kinie. W backpackerskich domkach zawsze można wtedy zaczepić sznurek i rozwiesić mokre chusty plażowe, na barierkach ręczniki i intymność zapewniona. W takich za 250 dolków to nie wiem, czy wypada 😀
Pojechaliśmy do resortu rano, posnorklowaliśmy na rafach rozciągających się zaraz przy brzegu. Wypiliśmy legalne, piekielnie drogie piwo w knajpie za 7 USD. Zjedliśmy burgery za 17 UDS. Połaziliśmy po wyspie, pozaglądaliśmy do domków tych ‘ekskluzywnych’ turystów. Średnia wieku mocno zaawansowana, oj mocno.
Przeszliśmy się z jednego na drugi koniec wyspy i … nie mogliśmy się doczekać, aż przyjedzie nasza motorówka i nas stamtąd zabierze! I chyba nie tylko my, ponieważ na przystani zebrała się przed czasem spora grupka czekających gości.
Jeżeli nie jesteście fanatycznymi plażowiczami, którzy uwielbiają całe dnie spędzać smażąc się na leżaku, bądź w wodzie, bądź w barze z drinkiem, nie jedźcie do takiego resortu na tydzień. Zanudzicie się na śmierć. Po dwóch dniach będziecie rozpoznawali wszystkie twarze. Jeżeli traficie na nachalnego, nowego przyjaciela, nie ma gdzie uciec. Jedynym ratunkiem będzie wtedy ganek domku za 250 dolarów, tam Was nie znajdą. Te w centrum wyspy mają ganki otwarte.
Myślę, że weekend to czas maksymalny i w zupełności wystarczający. Można oczywiście wynajmować łódkę z kierowcą i pływać na inne wyspy. Zawsze to jakaś odmiana, tylko po co wtedy płacić 250 dolków zamiast 70?
Jeżeli jesteście fanatycznymi plażowiczami, którzy uwielbiają całe dnie spędzać smażąc się na leżaku, bądź w wodzie, bądź w barze z drinkiem – będziecie w siódmym niebie! Ale jeżeli nie mieszkacie w domku na palach i nie macie prywatnego ganku z bezpośrednim wejściem do oceanu koniecznie weźcie ze sobą słuchawki, które (nawet wyłączone, żeby słyszeć morza szum i ptaków śpiew) mogą się przydać. Można trafić na nachalnego, znudzonego przyjaciela, który koniecznie chce porozmawiać, a tu naprawdę nie ma gdzie uciec.
My byliśmy tam jeden dzień i wystarczyło, że zostałam sama na plaży na godzinkę (reszta poszła snorkelować, a ja miałam już tak poparzone łydki, że każdy promyk słońca był jak ukłucie igłą) a już znalazło się dwóch (oddzielnych) upierdliwców, w tym jeden w wieku mojej śp. dziadka.
Po trzech dniach będziecie zapewne znali wszystkie imiona i życiorysy współturystów. Tu potrzebna może być asertywność.
Jeżeli biegacie (bo widzieliśmy takich pod wieczór) dostaniecie zawrotów głowy, bo obiegniecie wyspę dookoła pewnie w 5 minut. Wyspa jest nieco większa niż arena cyrkowa.
Żeby nie było, że ja tak z zazdrości piszę – wyspa była przepiękna, bez dwóch zdań! Prawdziwy, pocztówkowy raj. I bardzo bym chciała tam spędzić ze dwie noce. Myślę, że gdybyśmy zostawali na Malediwach dłużej niż 3 noce, na kolejne dwie przeprowadziłabym się do takiego resortu i nie ruszała z ganku na krok, oczywiście nie licząc nurów prosto z sypialni do oceanu. Jednak gdyby mnie ktoś tam zamknął na tydzień to byłaby męczarnia. Udusiłabym się. No ale my nie jesteśmy fanami plażowania i po prostu nie możemy usiedzieć za długo w jednym miejscu.
W końcu przypływa po nas nasza motorówka. Ibrahim pyta się, czy załatwić nam piwo. Zakaz spożywania napoi alkoholowych jest tak skonstruowany, że dotyczy zakazu picia ‘na wyspie’. Dlatego ci bardziej zdesperowani wymyślili proste obejście: piją na łodziach. Atrakcja połączona z wieczornym łowieniem ryb. Jednak rezygnujemy. Pewnie kosztowałoby majątek. Już za chwilę będziemy z powrotem w Indiach, gdzie z dostępem do King Fisherów nie ma żadnego problemu. Wytrzymamy. Po kolejnym dniu spędzonym na plażach i w wodzie, nie mamy już po prostu ochoty na kolejny rejs.
Mamy za to ochotę na krótką regeneracje w klimatyzowanym pokoju.
Tego dnia wychodzimy już tylko na kolacje do miasta. Ponownie do restauracji na piasku w centrum przy plaży. Spodobało się tu nam.
Po powrocie siadamy na tarasie na pożegnalnego drinka. Tak, tak, na drinka. Na Malediwy nie wolno wwozić alkoholu. Ale Polak potrafi ? Przelaliśmy trochę wódeczki przywiezionej jeszcze z Polski do butelki po wodzie mineralnej i przeszło. Przy czym można spokojnie zaryzykować wwiezienie alkoholu w oryginale. Jeżeli nie sprawdzą nam bagażu (nie prześwietlają wszystkich tak skrupulatnie) to przejdzie. Jeżeli sprawdzą i znajdą, skonfiskują, ale oddadzą przy wylocie. Inny, ponoć sprawdzony sposób, to przywieźć sobie większą ilość, uczciwie zadeklarować wwóz jedynie części, wtedy skonfiskują ten zadeklarowany, ufając, że więcej nie macie. Skonfiskowany oddadzą przy wylocie, natomiast ten niezdeklarowany można sobie w spokoju spożyć ? Alkohol warto mieć nie tylko dla przyjemności. Malediwy mają problemy ze świeżą wodą. Zębów absolutnie nie można myć w wodzie bieżącej, koniecznie w mineralnej. Warto też przed jedzeniem wypić drinka z colą, żeby wytłuc ewentualne bakterie.
Cały dzień na słońcu plus wieczorny drink równa się zgon. Zasypiamy 30 sekund po przyłożeniu głów do poduszki.
Malediwy, Maafushi – Male – Indie, Koczi – Dehli
28 marca 2014
Dziś nasz ostatni dzień na Malediwach. Postanawiamy spędzić go w Male.
Gdy schodzimy na śniadanie spotykamy grupę sześciu Polaków, którzy właśnie przyjechali. Okazuje się, że też podróżują po Indiach i przyjechali, tak jak my, na krótką odskocznie. My im opowiadamy o Malediwach, oni nam o Deli i o Varanassi, gdzie się właśnie wybieramy.
Po śniadaniu (zgadnijcie co zaserwowali ? )nasza motorówka zabiera nas i nasze plecaki do portu. Zostawiamy w niej duże plecaki i wyruszamy w miasto.
Ceny noclegów w Male są najniższe na Malediwach, jednak niech nikomu nie przychodzi do głowy tu spać. Uroku to miasto ma naprawdę niewiele. Budżetowe Maafushi, chociaż nie jest tą pocztówkową rajską wyspą, jest 876 razy lepszą opcją.
W Male mieszka ponad ¼ ludności całego kraju i jest to jedyne miasto w całym państwie. Jest zaśmiecone. Lokalesi, nie krępując się, rzucają tu śmieci na ulicę. Do oceanu wyrzucają odpady już zupełnie bez skrępowania. Tam gdzie są turyści, powoli uczą się, że białasom się to nie podoba i starają powstrzymać. Tu panuje totalna samowolka. Nich ich za to nawet nie karci.
Zabudowane jest brzydkimi wieżowcami
Nie ma tu zbyt wiele do zobaczenia. My mamy jeszcze trudniej, ponieważ jest piątek, a to dla Muzułmanów weekend – oni mają wolne w piątki i soboty. Niemal wszystko jest zamknięte na cztery spusty. Za to znajdujemy sklep z polskim Wedlem! Niestety zamknięty. Ale byśmy wciągnęli ptasie mleczko…Kręcimy się więc trochę po porcie.
Tu trochę ruchu jest. Towary czekać nie lubią.
Wpadamy na pobliski market rybny
Na market warzywny, ale też nie tętni życiem tak jak zapewne dzieje się to w dni robocze
Idziemy przejść się po parku Sułtana. Zaczepia nas jakiś przechodzień i chce zaprowadzić do otwartego sklepu z pamiątkami. Tak jak w Tajlandii czy w Indiach węszyłabym natychmiast jakiś podstęp, tu nie mam wątpliwości, że on naprawdę chce pomóc. Zobaczył jakichś zabłąkanych białasów odbijających się od zamkniętych drzwi, gapiących się smutno w witryny sklepowe i żal mu się nas zrobiło. Jego szczere intencje potwierdza fakt, że jak nas tylko zaprowadził, pożegnał się, życzył wszystkiego dobrego i poszedł w swoją stronę. O żadnym naganianiu nie mogło być mowy. Czy oni nie są cudowni?
Sklep był tak ukryty, że sami byśmy go w życiu nie znaleźli. Typowy sklep dla turystów. Zaopatrzyliśmy się w drobne prezenty i magnesy. W przeciwnym razie musielibyśmy przepłacać na lotnisku. Jednak na tym lista atrakcji się nam skończyła.
Kręcimy się więc ponownie koło portu
Tam przynajmniej jest jakieś życie
Jest kolorowo
Wraca po nas nasza motorówka i zawozi na lotnisko na wyspie Hulhule. Bardzo się cieszę, że zdecydowaliśmy się tam polecieć na kilka dni. Wrócę najwcześniej po 60siątce, jeżeli Malediwy nie zostaną do tej pory zalane przez ocean. Wtedy już na pewno do domku na palach. Póki co wracamy z ogromną ochotą do Indii.