Wyspy Mentawai
Sumatra Artykuły
Bukittinggi, czyli stolica najwyżej cenionego regionu przez sumatrzańskie plemię Minangkabu
Największy kwiat świata, raflezja, odnaleziony w końcu na Sumatrze.
Z wizytą u Mentawajów tym razem okiem kamery
W poszukiwaniu niepasującego elementu na indonezyjskiej Sumatrze.
Najsłynniejszy Oran Hutan w Bukit Lawang na Sumatrze: Mina
10 faktów, które warto wiedzieć o Sumatrze
Siberut Dzień po Dniu
Sumatra, Bungus – Archipelag Mentawei, wyspa Siberut
14 marca 2019
Na wyspę Siberut dostajemy się (po)wolnym promem (slow ferry) z miejscowości Bungus. Prom kosztuje 88 000 Rupii i płynie między 9 a 12 godzin – w zależności od warunków pogodowych. Nasze były chyba bardzo dobre, bo dopłynęliśmy w niecałe 9.
Rozkład promów jest nie do opanowania. Planowaliśmy płynąć poprzedniego dnia nocą, jednak okazało się, że promu tego dnia nie ma. W oficjalnym rozkładzie było napisane, że nocne promy Gambolo odpływają w środy i piątki o 19.00. Cóż. Niestety nie tym razem. Kierowcy ojack’ów, którzy nas do portu przywieźli, ustalili z obudzonym panem, śpiącym na ławce przy kasie, że pierwszy prom będzie dopiero o 9.00 dnia następnego. Na rozkładzie wywieszonym w okienku kasy Gambolo o tej godzinie nie było żadnego odjazdu, ale cóż nam pozostało – musieliśmy uwierzyć im na słowo.
Następnego dnia stawiliśmy się w porcie prawie godzinę przed czasem. Byliśmy przekonani, że wsadzą nas w cztery razy droższą szybka motorową łódź, jednak, ku naszemu zdziwieniu, był to regularny prom. Nie Gambolo, jakiś inny, ale o podobnym standardzie podróży. A już na pewno tak samo powolny.
No cóż, nie planowaliśmy zmarnować całego dnia na pokładzie, jednak nie chcieliśmy już ryzykować kolejnego zamieszania.
Wywieszony w okienku biletowym rozkład to jakiś kosmos. Rozpisany na każdy dzień marca osobno. Wynikało z niego, że nie ma regularnych promów, które odpływają co środę i co piątek. Odpływają według jakiegoś przedziwnego systemu w różnych dniach, o różnych porach. Przy czym, tego którym płynęliśmy my, nie mogliśmy odnaleźć w żadnej sekcji. Dobra rada: poprosić kogoś lokalnego, żeby zadzwonił do portu i się dopytał, albo potwierdzić w oficjalnej Informacji Turystycznej najbardziej aktualny rozkład. Jeżeli nie mówi/czyta się w bahasa – rozkład jest nie do ogarnięcia.
Kupujemy bilety i pakujemy się na prom. Jest 8.30. Prom wyładowany jest po sufit bananami. Na pokład wjeżdżają ciężarówki, pick-upy, skutery z bagażówkami. Wszyscy ładują tyle kiści zielonych bananów, ile zdoła pomieścić pojazd.
Trwa to ponad dwie godziny!
Jak już wszystkie banany zapakowane na paki zniknęły z pokładu, zaczyna się ładowanie towarów i sprzętów.
Wjeżdżają jakieś baniaki z brunatną cieczą. Wjeżdżają worki ryżu. Wjeżdża łódka motorowa
Wjeżdżają dwa spychacze. Wjeżdżają kartony, pakunki, pakuneczki.
Ostatecznie odpływamy dopiero o 11.40, jednak nikt się nie wydaje tym w ogóle przejmować. W Japonii kilkuminutowe opóźnienie pociągu czy metra opisywane jest w gazetach. W Polsce kilku dziesięciominutowe też już woła o pomstę do nieba. Tu trzy godziny obsuwy wszyscy znoszą zupełnie naturalnie. Absolutnie nikt się nie denerwuje. Wszyscy są uśmiechnięci, wyluzowani. Nudzący się pasażerowie nawet bezinteresownie pomagają w załadunku bananów. Ech ta nasza europejska zestresowana mentalność…
Razem z nami na pokładzie może z kilkunastu pasażerów.
W klasie ekonomicznej, którą wykupiliśmy, całą drogę lecą jakieś indonezyjskie filmy na cały regulator.
Panowie jarają fajki… Na szczęście prom nie ma okien, tylko duże otwory ,okienne’, które skutecznie wentylują pomieszczenie. Przemiły pan z obsługi zachęca zasypiającego Sebę, żeby położył się w strefie dla VIP, gdzie są wygodne, leżące prycze. Za darmo. Jednak Seba woli męczyć się w fotelu. Ja całą drogę czytam o plemieniu Mentawai – to do nich w odwiedziny jedziemy i tak się poświęcamy.
Jest pełno kontaktów elektrycznych, więc rozładowany komputer mi nie grozi. Tylko Internetu brak.
Najwyższy pokład jest otwarty. Są stoliki i metalowe parasole. Jednak jest taki upał, że cała drogę siedzimy w środku. Mi i tak już schodzi skóra z rąk, łydek i …. uszu po snorklowaniu na Pamutusan. Poza tym nic się nie dzieje. No może warto zaznaczyć, że po drodze widzieliśmy kilka delfinów.
Docieramy na miejsce po 21.00. W porcie ludzi tyle, co kot napłakał. Nikt nas nie zaczepia, nie proponuje usług przewodnika ani transportu do guesthouse’u.
Niedobrze.
Internet nie działa. Jeszcze gorzej…
Podchodzi chłopaczek, pytając się, gdzie jedziemy. Pokazujemy mu nazwę hostelu, który polecił nam właściciel Ecolodge. Podaje cenę 50 tysięcy za dwa ojeck’i. Cholernie drogo, ale nasza pozycja negocjacyjna jest bardzo słaba…Oprócz niego właściwie nikogo w zasięgu wzroku. Nie mamy wyjścia. Musimy się zgodzić.
Dowożą nas do bardzo przyzwoitego Guest House Manai Koat link. Nad samym morzem, w zadbanym ogrodzie, duże, czyste pokoje. Estetycznie też niczego sobie. Dobrze trafiliśmy. Koszt to 200 000 Rupii za pokój.
Wita nas śmieszny menadżer Paolos (albo jakoś tak). Sadza nas przy stole na tarasie i cały czas powtarza, że wszystko będzie ‘later, later’, pokój ‘later’ bo ‘cleaning’, jedzenie ‘later’, teraz ‘wait, wait’. No to siedzimy. Zauważam rządek butelek po Bintangach pod recepcją. Mówi, że Bintangi są na już. No to bierzemy, co tak będziemy tylko siedzieć. Seb jest bardzo głodny, więc Paolos prowadzi nas do swojego sklepu, gdzie Seb wybiera jedynie kilka paczek chipsów. Na prawdziwe jedzenie trzeba czekać do bliżej nieokreślonego ‘later’.
Po chwili pojawia się chłopaczek, który mnie przywiózł na skuterku z nowym kolegą. Niby przewodnikiem. Niby przewodnik mówi po angielsku na poziomie pozostawiającym wiele do życzenia, no ale mówi. Zaczynamy pytać o trekking, o zakres, o ceny. Chce 4 miliony za dwa dni i jedną noc w plemiennej wiosce. Trochę dużo, ale i tak już znacznie lepiej niż dotychczasowe propozycje z Internetu. Tylko jakoś mi się nie podoba. Taki jakiś cwaniakowaty. Mówimy, że damy mu znać jutro do 14.00. Poszukamy jeszcze innych przewodników na własną rękę.
W końcu wjeżdża kolacja. Mia goreng (smażony makaron) z jajkiem sadzonym i świeżymi pomidorami. Usmażyła nam to żona menadżera. Nie ma tu w pobliżu restauracji. Jest późno, my po 9 godzinach na promie, jedynie o zupce chińskiej. Po prostu się nad nami zlitowała.
W końcu jest też gotowy pokój. Bardzo się nam podoba. Ma dwa tarasiki – jeden z widokiem na ulicę, drugi na morze. Jak otworzy się oboje drzwi robi się przyjemny przeciąg, do tego ma wiatrak.
Ma czystą łazienkę. Szafę i stolik z krzesłem. Wypas 😀 Serio! Wszystko z naturalnego drewna, wysprzątane. Naprawdę dobrze wylosowaliśmy. Bardzo polecamy to miejsce.
Zmęczeni padamy spać.
Archipelag Mentawai, wyspa Siberut
15 marca 2019
Wstajemy rano, znosimy 80% naszych ciuchów do prania do żony menedżera i dowiadujemy się, że śniadania tu nie zjemy, nie serwują ☹ No cóż. Wyruszamy do portu. Tam powinien być przynajmniej Internet.
Na wyspie niestety nie ma Internetu. Nasze karty Selkomtel mają zerowy zasięg. Bardzo słabe, rządowe wi-fi działa (albo nie działa) tylko w porcie.
Przy porcie jest też Informacja Turystyczna. Idziemy zapytać o mapę wyspy. Nie ma. O restauracje ze śniadaniami typu jajecznica albo naleśniki czy owoce. Nie ma. Pani idzie na przeciwko do koleżanki, która prowadzi lokalny warung. Organizuje nam lokalne śniadanie, czyli ryż i ryba w sosie sambal. Do tego sałatka z fasolki szparagowej z chili. Wszystko bardzo smaczne, ale trochę dziwne jak na śniadanie.
Posileni wracamy do Informacji Turystycznej. Pani zorganizowała nam już kandydata na przewodnika. To uroczy Teddi. Na co dzień pracuje jako ratownik morski, ale zdobył też licencje przewodnika. Sprawia od razu bardzo dobre wrażenie. Jego angielski jest-niemalże bardzo dobry. Chłopak uśmiechnięty od ucha do ucha i wydaje się być bardzo szczery i uczciwy.
Przewodnik zapowiada się super. Zaprosił nas dziś do siebie na Bintanga (mieszka dosłownie obok naszego guest houseu). Jutro mamy zjeść śniadanie z jego rodziną. Takie dodatki do usług lubimy najbardziej. Jeszcze nie wyruszyliśmy, a już bardzo lubimy Tediego.
Resztę dnia spędzamy na spacerze do centrum wioski. Jak pani z Informacji Turystycznej i Teddi słyszą, że chcemy tam iść piechotą, prawie wpadają w panikę – będziemy tam szli dwie godziny! Naprawdę są zabawni. Pani mówi, że w życiu tak daleko nie poszła piechotą ?
Spacer był super. Rzeczywiście było długo, rzeczywiście było gorąco. Jednak po drodze są sklepiki, w których można zaopatrzyć się w wodę. Zainteresowanie dzieciaków bezcenne – od odmachiwania i odkrzykiwania ‘hello’ dostaliśmy zakwasów.
Domostwa otwarte na ulice. Najpiękniejsze te stylizowane na mentawajskie uma.
Całkiem sporo chrześcijańskich kościołów. Z niektórych słychać było śpiewające chóry. W centrum sporo straganów, sporo małych restauracji. Zatrzymaliśmy się w jednej na obiad.
Zrobiliśmy sobie też zakupy warzywno-owocowe na kolacje. W naszym hostelu na pomoście pełno dzieciaków. Skaczą z pali do wody, robiąc przy tym tyle hałasu, że aż miło.
Wieczór spędzamy z właścicielami hostelu. Kiepsko nam idzie komunikacja, bo ich angielski jest dość ubogi, ale jakoś nam to nie przeszkadza. Przy kolejnych Bintangach jakoś czas płynie. Potwierdzają, że dokonaliśmy dobrego wyboru jeżeli chodzi o przewodnika. Mówią, że Eddi jest super, Liki (ten wczorajszy) nie do końca. Umawiamy się na przechowanie dużych plecaków. Nie ma problemu. Idziemy wcześnie spać, żeby mieć siły na dżunglowy trekking. W końcu nie wiemy, co nas tak naprawdę czeka.
Archipelag Mentawai, wyspa Siberut
16 marca 2019
Budzimy się o 8.00 i widzimy z tarasu, że Teddi już czeka na nas na ganku naszego guest house. Staramy się ogarnąć jak najszybciej.
Najpierw jednak czeka nas śniadanie w domu Teddiego.
Żona Tediego przygotowała naleśniki. Pycha. Następnie wsiadamy na zorganizowane przez Teddiego skuterki. Sebastian prowadzi nasz. Drugim jedzie Teddi i jego siostra, która będzie naszą kucharką przez kolejne dni.
Dojeżdżamy do rzeki
Kolejny środek transportu to ‘pong pong’, czyli kanu wyżłobione z połowy pnia drzewa. Kapitanem jest mister Hans. Bardzo przyjazny Mentawajczyk. Niestety nie mówi ani słowa po angielsku.
Pong-pong nie wydaje się stabilny, jednak po prawie dwóch godzinach rejsu docieramy bez wywrotki na miejsce.
Po drodze mijamy jedynie palmy i inne pong pong.
oraz mentawaiskie kobiety zanurzone po szyje w wodzie. Łowią małże, krewetki i ryby. Z kilometra na kilometr czujemy, że brniemy coraz głębiej w dżunglę. Przepłynęliśmy tak 14 kilometrów.
Na miejscu czeka nas stromy brzeg złożony w 100% z głębokiego błota. Jeżeli myślicie, że błoto Wam nie obce to się grubo mylicie. Tu naprawdę trzeba mieć solidne gumowce po kolana i siłę, żeby wyciągnąć je razem z nogą po następny krok.
To błoto jest jak bagno. Nas muszą z niego wyciągać czekające na brzegu przedstawicielki plemienia Mentawai. Nie mamy ani siły, ani umiejętności, żeby się samemu wydostać. Panie są jak super bohaterki: nie mają butów, nie mają jakiegoś specjalnego sprzętu, a poruszają się po błocie jak rusałki.
Chyba najprościej tu poruszać się tak jak one – na boso. Tylko trzeba się liczyć, że zapadnie się w błoto aż do ud.
Gdyby nie zorganizowane przez Teddiego gumowce, nasze buciki trekkingowe z pewnością zostałyby w tym błocie na zawsze. To naprawdę nie są żarty. To błoto wciąga.
Jak mówi Teddi, błoto to największe wyzwanie tutejszej dżungli. Poza błotem, żadne inne trudności nie występują.
Panie, które uratowały nas z błotnych czeluści, mają za zadanie informować, do których uma poszli turyści. Osad Mentawaiów jest kilka w zasięgu kilku, kilkunastu, kilkudziesięciu kilometrów.
Nie miesza się grup. Każdy przewodnik ma swoją cenę, każdy turysta swojego przewodnika. Nie chcą się dzielić ani informacjami o uma, ani doświadczeniami z innych uma. Ignorują jeszcze moc Internetu, którego tu nie ma.
Mamy szczęście, ponieważ trwa niski sezon. Nie ma innych turystów poza nami. Po dwugodzinnym rejsie drewnianym pong-pong idziemy przez dżunglę do najbliżej położonego uma jedynie jakieś 30 minut.
Szczęście polega na tym, że brodzimy w błocie, balansujemy na ułożonych nad nim konarach drzew najkrócej jak to możliwe. Kolejne uma to kolejne 5 kilometrów trekkingu. Jeszcze kolejne aż 14…
Prom z turystami przypływa dziś około 13stej. Gdy się tu dostaną, dowiedzą się od pań wyciągających białasów z błota, że najbliższe uma już jest nasze. Będą musieli iść do kolejnego znacznie dalej.
Gdy dochodzimy na miejsce, witają nas uśmiechnięci, rdzenni Mentawai, sztuk jedynie dwie: mama i papa.
Reszta rodziny (czwórka dzieci) wyprowadziła się już niestety do cywilizacji. Papa ma 78 lat. Mama tylko kilka lat mniej. Nigdy nie chodzili do szkoły. Nie potrafią czytać, ani pisać. Potrafią za to wszystko, czego im trzeba, żeby przeżyć szczęśliwie życie. Ich życie to dżungla.
Ich uma ledwo się trzyma kupy. Nasz przewodnik radzi, żeby chodzić po poprzecznych belkach podtrzymujących konstrukcję. Bardzo stare deski mogą się załamać pod naszym ciężarem.
Uma położona jest nad rzeką. Stąd czerpiemy wodę na herbatę, czy kawę. Przegotowana i ostudzona, służy też jako napitek do posiłku. Kolor ma lekko żółtawy. Wolimy nie myśleć dlaczego. Nic nam się ostatecznie po jej piciu złego nie dzieje.
Gotujemy ją na palenisku w centrum uma
Uma składa się z trzech części. Najpierw wchodzi się do gościnnej sali, w której nie ma właściwie za wiele.
Wiszą jedynie czaszki upolowanych jeleni, zabitych świń i małp, kości ogromnych ryb.
To sala gościnna. Tu zbierają się krewni i przyjaciele na ceremoniach ku czci ważnych wydarzeń w życiu Mentawai, takich jak narodziny dziecka, śmierć członka rodziny, obfite w zwierzynę polowanie.
U progu wisi bela drewna, w którą stuka się drewnianym palem, żeby poinformować mieszkańców innych uma, że planowana jest uroczystość. Zaproszenie na konkretną ceremonię ma swoją własną częstotliwość. Mentawajowie mają w zwyczaju dzielić się upolowaną zwierzyną. Daje im to poczucie wspólnoty oraz pewność, że nikt nie przymiera głodem. Nawet małe zwierzaki są sprawiedliwie dzielone. Codzienne stukanie w bele informuje też świnie, że mają się zleźć z dżungli na jedzenie sago.
Palma sago (wymawiana tu jako ‘sagu’) to podstawa wyżywienia Mentawajów oraz ich udomowionych zwierząt. Najpierw ścina się dojrzały konar palmy
Potem zdziera się z niego korę i wkłada do rzeki, żeby odpowiednio zmiękła
Gdy miękisz palmowego pnia jest już odpowiedni, pień w całości wykłada się na podwórzu, a świnie i kury szaleją ze szczęścia.
Ze zdartej kory Mentawaiowie robią materiał na ubrania.
Papa ścina cienką warstwę, następnie ją tłucze drewnianym tłuczkiem. Po kilkunastu minutach materiał jest gotowy.
Należy go jeszcze wymoczyć w rzece i wyżąć, żeby stał się bardziej elastyczny.
Papa nosi taki na co dzień, obwiązany w pasie i kroczu.
Seb dostał zrobione na naszych oczach sukno w prezencie, jednak nie zabraliśmy ze sobą ze względu na brak miejsca w plecaku i raczej mało praktyczne zastosowanie poza dżunglą. Papie bardzie się pewnie przyda.
Ja natomiast kupiłam torebkę / szkatułkę zrobioną z liści sagu. Można w niej przechowywać na przykład okulary słoneczne, paszport, czy inne drobiazgi.
Właściwie to nie chodziło o torebkę, ale o dotowanie rdzennego rzemiosła. Dla nas to równowartość dwóch piw. Dla nich nafta potrzebna do oświetlenia uma, czy baterie do latarki. Poza tymi drobiazgami nic im właściwie nie potrzeba od cywilizowanego świata
W gnijących pniach palmy sago żyją larwy żuków sago, nazywane tu ‘tamara’. Papa rozłupuje pień i wyciąga robale na zewnątrz.
Mister Hans (nasz tragarz i kapitan pong-pong) od razu pakuje cieplutkiego jeszcze robaczka do ust…To spora dawka protein. Seb też próbuje…
Mister Hans obiecuje ugrillować robaki na kolacje. Papa wydłubuje coraz to nowe okazy. Robi się z nich już porządna kupka. Dla Mentawai to prawdziwy przysmak.
Pakujemy je w liście i zmierzamy w kierunku uma. W tylnej części uma mama piecze upolowanego rano lisa.
Odarła go ze skóry, poćwiartowała, włożyła do bambusowych pieńków i położyła na wolnym ogniu.
Mama tu śpi razem z innymi kobietami. Nasza kucharka (siostra Teddiego) też do nich dołącza. Najpierw jednak serwuje nam kolację.
Mister Hans podaje grillowane robale.
Seb jednego zjada. Twierdzi, że smakuje jak kurczak. Tak samo określiłam kiedyś żabie udka…Jednak wolimy przysmaki siostry Teddiego. Gotuje pysznie.
Po kolacji rozkładamy już nasze moskitiery i słuchamy szamańskiego śpiewu.
Papa ślicznie śpiewa. Potem bardzo chętnie słucha siebie nagranego na dyktafon, prezentując w samo zachwycie swoje bezzębne dziąsła. Kury zajęły wszystkie poręcze głównej sali, gdzie śpimy. Świnie całą noc urzędowały pod podłogą. Nie wyspaliśmy się.
Wszystkie zwierzęta (oprócz kotów) strasznie hałasowały. Świnie pod podłogą walczyły chyba o dobre miejsce do spania, bo odgłosy świadczyły o poważnych wewnętrznych potyczkach. Dżungla piłowała i skrawała cykadami. Koguty zaczęły piać na wyścigi od 4 rano, kiedy jeszcze było tak ciemno, że nie widać było ręki przed nosem. Ogólnie cicho nie było. Ale to nic. Dzień był tak genialny, jak nigdy dotąd. Mama i Papa robili swoje. My za nimi tylko łaziliśmy i podglądaliśmy jak żyją.
To nasza nasta już dżungla. Jednak nigdy nie szliśmy za szamanem, który maczetą toruje drogę, bo nie było w niej wydeptanych ścieżek. Robił je dopiero papa. Nigdy tak naprawdę nie dotknęliśmy tak empirycznie Matki Natury, jak z plemieniem Mentawai.
Archipelag Mentawei, wyspa Siberut
17 marca 2019
Najpierw wstają mama i papa. Idą wykonać jakieś im tylko znane czynności o tej porze. Jest ciągle zupełnie ciemno.
Potem wstaje siostra Teddiego, nasza kucharka, bardzo przejęta swoją rolą. Teddi mówi nam, że się bardzo przejmuje, bo nie wie o której wstaniemy i będziemy chcieli jeść, a to przecież jej obowiązek dopilnować, żebyśmy nie chodzili głodni. Chce wykonać swoją prace jak najlepiej. Obserwuje każdy nasz ruch na legowisku. Moskitierę mamy własną (bardzo dobry pomysł, Mentawai mają szmaty nieprzepuszczające prawie powietrza}, więc widać nas jak na dłoni.
Na wszelki wypadek rozpala już palenisko w głównej części domu uma.
Serwuje omlet dla białasów. Pyszny, jednak nikt nam nie towarzyszy przy śniadaniu. Oni nie jedzą takich rzeczy. Twierdzą, że dla nich za wcześnie na posiłek (jest jakaś 9 rano!). Ale tak naprawdę oni na śniadanie jedzą smażony w głębokim tłuszczu ryż z rybą i śladową ilością warzyw. Jakim cudem są tacy szczupli???? Nam, grubaskom w porównaniu z nimi, nie przeszłoby to przez gardło o tej porze.
Poranna toaleta oczywiście w rzece.
Po śniadaniu czas na połów ryb i krewetek. To rola kobiet. Dlatego to zadanie dla mnie. Dostaje od mamy chustę do owinięcia wokół bioder. Mama wchodzi do rzeki na boso. Ja wchodzę w butach. To dzika rzeka, pełna kamieni, korzeni i nie wiadomo czego jeszcze. Chociaż jest pora sucha, więc wody w niej niezbyt dużo, chociaż woda jest bardzo czysta, przeźroczysta i wyraźnie widzę dno, wolę mieć buty na nogach. Dostaję sieć i bambusowy pojemnik na zdobycze.
Łowi się pod wysokim brzegiem – tam chowają się krewetki. Małe rybki przepływają między nogami, ale wcale nie tak łatwo je złapać.
Chociaż mamie idzie idealnie. Jej bambusowa tuba napełnia się błyskawicznie. Ja nawet jak coś złapię do swojej sieci, często nie potrafię wyjąć wijących się rybek czy krewetek. Wyślizgują mi się z rąk lub sama je wypuszczam, przestraszona tym, jak bardzie się wiją.
Widząc, jak marnie mi idzie, mama wyciąga rybki z mojej sieci sama. Trochę złowiłam, ale bez porównania mniej niż mama.
Po powrocie do uma, wysypujemy zdobycze do pojemnika, a mama grilluje je swoim zwyczajem w bambusowych pieńkach.
Częstuje nas potem, jednak po spróbowaniu jednej krewetki z oczami, ogonem i nóżkami oraz takiej samej kompletnej rybki, grzecznie dziękujemy za więcej. Wolimy jednak kuchnie siostry Eddiego. Za to koty były bardzo zadowolone.
Mama i papa zjadają wszystko w całości.
Po lunchu przygotowanym przez siostrę Eddiego zaczynamy się powoli zbierać. Mama i papa mają swoje obowiązki. Trzeba nakarmić trzodę, trzeba iść do dżungli coś upolować. Tam nie ma lodówek. Jedzenie zdobywa się i zjada na bieżąco.
Można u Mentawai zostać dłużej. Można iść na polowanie i strzelać do małp zatrutymi lotkami. Można pouczyć się strzelać z łuku. Można pomóc mamie oporządzać świnie. Można po prostu sobie posiedzieć na ganku uma i podelektować się dżunglą.
Nam wystarczyły te dwa dni. Po pożegnalnym, pamiątkowym wspólnym zdjęciu wyruszamy w kierunku rzeki i zacumowanej tam naszej łodzi pong-pong. Tym razem wolę już schodzić po błotnistym brzegu na boso. Dobra decyzja, bo tym razem nawet gumowce siostry Teddiego grzęzną w błocie.
Droga powrotna mija jakoś szybciej.
W miasteczku siadamy w knajpce, w oczekiwaniu aż Teddi zorganizuje nam skuterki powrotne. Resztę dnia spędzamy w hostelu, ciesząc się z bieżącej wody, ogrodu i morza.
Archipelag Mentawei, wyspa Siberut – Sumatra
18 marca 2019
Rano wymeldowujemy się z hostelu i jedziemy zamówioną rikszą do portu złapać powrotny prom na Sumatrę. Okazuje się, że port jest zupełnie opustoszały. Internet znowu nie działa. Przynajmniej nam. Lokalesi zdają się coś tam klikać w swoich smartfonach. Specjalnie tu po to przyjeżdżają z głębi wyspy.
Pytamy się lokalesów, o co chodzi, dlaczego jest tak pusto. Mówią, że prom odchodzi nie stąd, tylko z innego portu. No ładnie. Dobrze, że przyszliśmy wcześniej.
W drugim porcie ludzi pełno, nawet nie znajdujemy miejsca w barze. Wszystkie stoliki zajęte. Ten prom jest szybszy i droższy. No trudno.
Opuszczamy archipelag Mentawai. Było krótko, było intensywnie, było warto. Niesamowite przeżycie. Mama i papa pewnie dożyją spokojnie setki, ale nie warto odkładać takich wizyt. Niedługo może już nie być okazji, żeby spotkać się oko w oko z prawdziwymi Mentawaiami, kultywującymi rdzenne tradycje. Cywilizacja jest okrutna i nie bierze jeńców.
Poniżej umieszczamy raz jeszcze film z wizyty u plemienia Mentawajów