Tokio
Japonia
Artykuły
Fuji: najświętsza ze wszystkich japońskich gór
15 japońskich dziwactw według Gajdżina
Onsenowe Szaleństwo Japończyków
Nagasaki. Godzina w której Zatrzymał się Czas
Tokio Dzień po Dniu
Polska, Gdańsk – Japonia, Tokio
23 września 2016
Do stolicy Japonii, Tokio, wyruszamy z Gdańska Polskimi Liniami Lotniczymi LOT za 1999,40 PLN w obie strony za osobę. Zaczynamy naszą podróż w czwórkę. W Warszawie, gdzie mamy przesiadkę, dołącza kolejna trójka współpodróżników. Kolejnych trzech kompanów spotkamy dopiero w Japonii.
Z Warszawy lecimy Dreamlinerem. Kompletnie nie rozumiem medialnego zachwytu nad tym samolotem. Jest mało miejsca na nogi, siedzenia są ciasne, jedzenie paskudne. To wcale nie był fajny lot a trwał aż 10 godzin i 25 minut.
Tokio
24 września 2016
W stolicy Japonii, Tokio, wysiadamy wykończeni właściwie bezsennym lotem. Po sprawnym przejściu przez wszelkie kontrole, bez żadnych zbędnych pytań i przeszukiwania bagaży wyruszamy w poszukiwanie punktu wymiany naszych JR Passowych voucherów na właściwe karnety.
Zakupione w japońskim biurze podróży HIS karnety na super szybkie japońskie pociągi są do odebrania na lotnisku Narita. To, co wysłało nam biuro podróży, to jedynie zwykłe potwierdzenia zakupu. Należy stanąć w dość długiej turystycznej kolejce i wymienić wydruki na plastikowe, zalaminowane karty, które będą nas uprawniały do nielimitowanego korzystania z ‘Nowej Głównej Linii’, bo to w dosłownym tłumaczeniu oznacza nazwa Shinkansen.
Wypłacamy też trochę Jenów na początek, jak się okazuje później bardzo słusznie. Potem mamy z tym duży kłopot. Bankomaty nie chcą obsługiwać naszych kart, a w Seven Eleven, gdzie bankomaty zawsze współpracują, prowizje za wypłaty są naprawdę zdzierskie. Niestety w super nowoczesnej Japonii możliwość płatności kartą należy do rzadkości!
Kupujemy łączone 48 godzinne karnety na metro oraz na pociąg Skyliner dowożący do najbliższej jego stacji za 3620 jenów. Nie wiem jak się to ma do reklamowanego na www cennika, bo nic się nie zgadza.
Schodzimy na peron, żeby dotrzeć do stacji metra w dzielnicy Tsukiji, gdzie mamy zarezerwowany hotel APA Hotel Tsukiji Eki Minami .
Wybierając hotel kierowaliśmy się bliskością słynnej aukcji tuńczyków, naszego obowiązkowego punktu programu podróży. Trzeba się tam wybrać w środku nocy a taksówki w Tokio są bardzo drogie. Transport publiczny po północy zamiera. Najlepiej więc zamieszkać w pobliżu i udać się tam na piechotę. Z tego hotelu to jakieś pięć minut spacerkiem.
Hotel okazuje się być całkiem przyjemny i dość tani, biorąc pod uwagę stosunek jakości do ceny w Tokio. Płacimy niewiele ponad 200 PLN za dobę za przyzwoity pokój z łazienką. Poza tym, że to zwykły, nudny hotelowiec bez klimatu, nie można mu właściwie nic zarzucić.
Pokoiki są mikroskopijne, przestrzeń w Japonii jest na wagę złota, jednak bardzo wygodnie się mieszkało.
Największym szokiem kulturowym już pierwszego dnia w Tokio okazali się dla nas ludzie. Z kilku powodów. Pierwszy to ich… BRAK! Brak ludzi na ulicach Tokio brzmi wręcz absurdalnie, ale minęło nas zaledwie kilkanaście samochodów, kilku rowerzystów, przywitały zaryglowane drzwi i okna małych, ciasnych domków i betonowych wieżowców. Żywego białka było tyle, ile w Ciechocinku po zmroku, średnia wieku tych, którzy jednak wystąpili, zbliżona. Nawet nie chciało się wyciągać aparatu, bo monotonne Tokijskie ulice nie są ani zbytnio interesujące ani fotogeniczne. Przyjemność z mojego ulubionego podglądactwa innych kultur wypadła bardzo rozczarowująco.
Kolejnym zaskoczeniem był kompletny brak zainteresowania nami. Nikt się na nas nie gapił, nikt nas nie zaczepiał. Nawet więcej, ludzie jakby omijali nas szerokim łukiem, odwracali głowy w innym kierunku, żeby przypadkiem nie spojrzeć nam w oczy. Niebywałe jak na Azję, gdzie zawsze nasz kolor skóry stawał się lokalną atrakcją i powodem do zadania chociaż kliku ciekawskich pytań.
Byliśmy tak zmęczeni lotem przereklamowanym Dreamlinerem, że daliśmy się namówić Sebie na zwiedzanie największego na świecie Muzeum Pasożytów 🙂
Pasożyty były opisane po japońsku i po łacinie, więc za dużo się o nich nie dowiedzieliśmy. Jednak wizualnie robiły wrażenie. Jak się takie coś może zmieścić w ciele człowieka czy zwierzęcia jest trochę niepojęte.
Największe gabarytowo to muzeum też raczej nie było, ale za to było za darmo, co zawsze cieszy. Niestety Seb wyszedł z niego z jakąś piekielnie drogą koszulką z nadrukiem tasiemca. Widocznie bilans w przyrodzie musi zostać zachowany.
W drodze powrotnej do stacji metra wpadliśmy na salon gier Pachinko, specyficznej formy rozrywki Japończyków. Nazwa pochodzi od japońskich słów pa = kulka, chinko = pchać. To salon wypełniony automatami, do których należy wrzucać zakupione w ogromnych ilościach kulki, przeprowadzić je prze labirynty przeszkód i starać się wrzucić je do przeróżnych kieszonek i pojemniczków umieszczonych na pionowej tarczy za pomocą umieszczonych po bokach wajch i pokręteł.
Gra ma swoje korzenie w latach dwudziestych w Chicago, skąd przeniosła się do Japonii i zrobiła niesamowitą furorę. Początkowo dostępna była w sklepach ze słodyczami, gdzie miała za zadanie przyciągnąć dzieciaki i zatrzymać je na dłużej, żeby zdążyły zjeść zakupione cukierki i dokupić więcej. Doczytuję jednak, że Japończycy nie mieli co zrobić z wyprodukowanymi w hurtowych ilościach kulkami amunicji po wojnie, więc postanowili je w taki praktyczny sposób zagospodarować. No i przyjęło się. Obecnie gra w nią właściwie cała męska część społeczeństwa, a żadna szanująca się miejscowość nie obędzie się bez salonu Pachinko.
Zazwyczaj jedna kulka przedstawia wartość czterech jenów. Gracz deponuje równowartość 500 jenów w maszynie, o które będzie walczył. Przegrywa, wygrywa, na pewno bardzo się emocjonuje. W Patchinko nieistotne są umiejętności – to kwestia szczęścia, a Japończycy uzależnieni są od omenów szczęścia czy nieszczęścia. Wygrana to swego rodzaju wróżba, że powiedzie im się teraz w rzeczywistym życiu. Dochód z biznesu Patchinko stanowi 4% japońskiego produktu brutto, równowartość 200 miliardów dolarów! To nie są jakieś byle jakie orzeszki. To naprawdę poważny biznes.
Zakupujemy pudełko kulek, wrzucamy do maszyny, jednak pojęcia nie mamy jak się nimi obsługiwać. Bardzo szybko je przegrywamy.
Szkoda, bo za wygraną dostaje się nagrody, na przykład proszek do prania, który w pobliskim sklepie można wymienić na gotówkę. To taki lokalny sposób na obejście zakazanego w Japonii hazardu. W tych większych salonach dostaje się kupon. Wymiana go w pobliskim, zaprzyjaźnionym supermarkecie na pieniądze jest już legalnym obejściem zakazu hazardu.
Grze w Pachinko towarzyszą psychodeliczne tony wydobywające się z maszyn, głośna muzyka, oraz metaliczny dźwięk obijających się o siebie metalowych kulek. Już od tego hałasu szału mogą dostać nawet wypoczęte jednostki. My byliśmy bardzo zmęczeni długim lotem. Na domiar złego 100% graczy pali papierosy. Nie dajemy rady tam długo wytrzymać. Smród tytoniu w nozdrzach, piłujący dźwięk w uszach i nasze zmęczenie po nieprzespanej nocy robią swoje: wychodzimy po pierwszej rundzie. Nie podobało się nam.
Nasze zmęczenie i otumanienie szaleństwem salonu Patchinko wykorzystał inny współpodróżnik, który namówił nas na wizytę w kompleksie Roppongi w celu obejrzenia rzeźby gigantycznego pająka, Maman, dłuta słynnej francusko-amerykańskiej artystki Louse Bourgeois. Słynęła z kolosalnych, surrealistycznych rzeźb o feministycznej tematyce. Pajęczyca jest symbolem macierzyństwa. Reprezentuje siłę, opiekuńczość i cierpliwość w odbudowywaniu bez złości zerwanych sieci, czyli cechy, które powinna posiadać każda matka. Nawiązuje też do zmarłej przedwcześnie matki Louse, która powoli i cierpliwie tkała gobeliny.
Wygląda lekko przerażająco, jednak ma coś w sobie. Poparta przesłaniem nawet zaczyna się podobać.
Na Roppongi mieliśmy wjechać też na platformę widokową znajdującą się na 52-gim piętrze sąsiadującego z pająkiem Maman biurowca. Daliśmy sobie jednak spokój uznając, że smog i mgłę sobie za darmo z poziomu zero już dokładnie obejrzeliśmy. Pogoda nas ewidentnie nie rozpieszczała tego dnia. Deszcz siąpił właściwie bez przerwy. Widoczność jedynie na kilkanaście, może czasem kilkadziesiąt metrów. Dobrze, że chociaż było ciepło. Tak czy owak, porę suchą w Japonii uważam za mocno przereklamowaną.
Tamtejsze knajpki też nas nie przekonały. Roppongi oznacza dosłownie ‘6 drzew’ jednak wcale nie jest zielono. To dzielnica szklanych biurowców, międzynarodowych restauracji, drogich sklepów i nocnych klubów. Niegdyś była siedzibą japońskiej mafii Yakuzy. Obecnie jest centrum turystycznych rozrywek i głośnego nocnego życia. Nam jakoś nie przypadła do gustu, więc wróciliśmy metrem na naszą zaciszną dzielnicę Tsukiji, gdzie znaleźliśmy naprawdę fajny Sushi Bar.
No właśnie japońskie sushi! Nie mogliśmy rozpocząć lokalnego żywienia od niczego innego. Rozpoczęliśmy właściwie od sashimi (to płat surowej ryby położony bezpośrednio na kupce ryżu związanego ryżowym octem, bez owijania w wodorosty). Za pierwszym razem było przepyszne. Za drugim razem było przepyszne. Za trzecim razem ogromne płaty surowej ryby już powoli zaczęły mi rosnąć w buzi. Za czwartym razem idealnie biała i gumowa kałamarnica przeważyła szalę. Do końca wyjazdu żywiłam się głównie pyszną tempurą, zupkami ramen i genialną japońską wołowiną.
Jednak tego pierwszego wieczoru sushi dosłownie rozpływało się nam w ustach, a my rozpływaliśmy się z zachwytu. Pychota!
Po kolacji poszliśmy prosto spać. Ja już bełkotałam ze zmęczenia. Nie spaliśmy ponad 54 godziny.
Tokio
25 września 2016
Wstajemy bardzo wcześnie, żeby udać się do Ryōgoku Kokugikan, gdzie tego dnia miał odbyć się właśnie wielki finał słynnego tokijskiego turnieju Sumo, najważniejsze walki sezonu.
Niestety 5.30 rano to zdecydowanie za późno, żeby załapać się na bilety. Kasy otwierali dopiero o 8.00, kolejka była imponujące ale… już zamknięta. Pani z obsługi skrupulatnie policzyła kolejkowiczów, ustawiła się za ostatnim szczęśliwcem i przepraszała pojawiających się kolejnych chętnych, w tym nas, że niestety w tym roku się już dostać nie uda.
Próbowaliśmy dwa miesiące wcześniej kupić bilety w Internecie jeszcze z Polski – niestety też rozeszły się na pniu. Ale co tu się dziwić. Sumo to narodowy sport Japończyków, uprawiany tam od VIII wieku. Walki obwarowane są specjalnymi rytuałami trwającymi dłużej niż sam pojedynek.
Bardzo okazali, właściwie nadzy, zawodnicy w trakcie trwania konkurencji starają się zepchnąć przeciwnika poza okrągłą arenę o średnicy około czterech i pół metra. Jej powierzchnia posypana jest piaskiem. Szczególnie pieczołowicie grabione są pola karne, żeby ułatwić sędziom werdykt po odciśniętych tam śladach. W tych najbardziej emocjonujących walkach zawodnik potrafi przepchnąć przeciwnika z taką siłą, że wpada on na widzów siedzących w najdroższych, najbliższych sceny lożach. Z tego co obserwujemy na ulicy, żaden z nich nie waży mniej niż sto kilo. Chyba bym nie zaryzykowała wykupienia takiego miejsca.
Najbardziej znani zawodnicy mają swoje sumo-figurki dla wielbicieli. Tej klasy turnieje odbywają się jedynie sześć razy w roku w czterech różnych miastach: w Tokio w styczniu, maju i wrześniu, w Osace w marcu, w Nagoi w lipcu i w Fukoce w listopadzie. Baaardzo żałujemy, że nie udało się nam tego zobaczyć.
Tego ranka rozwiązała się natomiast zagadka braku ludzi na ulicach. W metrze zaatakował nas po prostu gąszcz tak samo wyglądających mężczyzn (biała koszula, czarne spodnie, aktówka, tak samo ostrzyżone czarne włosy) pędzących do pracy. Spotkaliśmy ich znowu wracając około 23.00 do hotelu. W przewodniku napisane jest, że statystyczny mężczyzna w Japonii spędza w pracy 6 dni w tygodniu, pracując średnio 10 godzin, 2 godziny dodatkowo poświęcając na dojazdy. Po pracy w dobrym tonie jest wyjście na drinka ze współpracownikami, więc dzieci i żonę taki ’salaryman’ widuje jedynie w niedzielę, dopiero jak się wyśpi po tygodniu harówy. Pomimo przysługujących mu dwóch tygodni płatnego urlopu wykorzystuje średnio tylko cztery dni, ponieważ lojalność wobec firmy nie pozwala mu na dłuższy wypoczynek. W języku japońskim istnieje specjalne słowo KAROSHI, które oznacza śmierć w wyniku przepracowania, zjawisko w Japonii wcale ponoć nierzadkie.
Dzieci nie mają wcale łatwiej. Odpowiednio umundurowane rozpoczynają naukę o 8.00 i mają przeważnie 6-7 lekcji. Następnie zaczynają się lekcje dodatkowe i kółka dla chętnych, które trwają zwykle do 19.00. Ale to nie koniec. Większość uczniów uczęszcza potem na tzw. JUKU – kursy organizowane przez prywatne szkoły przygotowujące do egzaminów wstępnych na kolejny poziom edukacji. Zajęcia w takich szkołach kończą się o 21.00, przy czym niektóre JUKU prowadzą zajęcia wieczorowe pomiędzy 21.00 a 1.00 w nocy. Ocena z egzaminu warunkuje przyjęcie na dobrą uczelnie a to, z kolei, warunkuje otrzymanie dobrej posady więc marne wyniki są częstą przyczyną samobójstw wśród uczniów. Brrrr! Lekko przerażające…
Nie powinien więc chyba dziwić fakt, że przemęczeni Japończycy nie są za bardzo rozmowni i otwarci, zarówno na siebie jak i na przybyszów z kontynentu – dziwnych Gajdzinów, czyli dosłownie ’obcych’ – bo tak nas nazywają. W metrze nikt ze sobą nie rozmawia. Wszyscy mają wzrok wbity w podłogę lub ewentualnie w ekran swojego smartfona. Jakieś ponure wrażenie sprawiło na nas Japońskie społeczeństwo.
Zawiedzeni sumowym fiaskiem pojechaliśmy metrem zwiedzić najbardziej oblegany przez turystów kompleks świątynny Tokio Senso-ji, poświęcony buddyjskiej bogini miłosierdzia Kannon. Zgodnie z legendą rybacy wyłowili posążek bogini z rzeki, a szef wioski, rozpoznając jego świętość, utworzył w swoim domu małą świątynie, w którym wystawił posążek wiernym. Obecnie jest to wciśnięty (dosłownie) między wieżowce obiekt utrzymany w typowo japońskim, tradycyjnym stylu.
Senso-ji jest najstarszą świątynią w Tokio, Jej znakiem charakterystycznym są ogromne czerwono czarne lampiony.
Przed świątynią stoi wielka kadzielnica z kadzidłami, których dym oczyszcza duszę i gwarantuje zdrowie. Okadziliśmy się na wszelki wypadek razem z innymi Japończykami. Buddyści wierzą, że zapach kadzideł drażni złe duchy, dlatego jest stałym elementem miejsc buddyjskiego kultu.
Wylosowaliśmy tu sobie wróżby Omikuji (podobno tylko w tej świątyni można je znaleźć po angielsku). Należy wrzucić 100 Jenów do skrzyneczki, mocno potrząsnąć pudełkiem z patyczkami, aby usłyszeć dźwięk ’shaka shaka’, wylosować patyczek z numerem szufladki, w której znajduje się nasza wróżba. W poszukiwaniu naszych szufladek pomogły losujące obok Japonki – japońskie szlaczki są trochę ciężkie do odcyfrowania a szufladek było równo sto. Jest siedem poziomów wróżb od perfekcyjnego szczęścia (’Excellent Fortune’) do okropnego nieszczęścia (’Terrible Fortune’). Jeżeli wylosowana wróżba okaże się pomyślna, trzeba zabrać karteczkę ze sobą. Jeżeli przydarzy się zła, trzeba przywiązać ją do stojącego obok 'wieszaka’ a wtedy się nie spełni. Czyli sytuacja win-win 🙂 Ja wylosowałam ’bad fortune’ czyli o jeden stopień lepiej od katastrofy. Napisane było na niej coś w deseń: nie zmieniaj pracy, domu, partnera – zły czas na zmiany. Hmmmm… Na wszelki wypadek przywiązałam swoją karteczkę do wieszaka.
W Japonii z językiem angielskim jest wyjątkowo słabo. Nawet zamawianie jedzenia w restauracjach sprawiało czasem trudności. Ratował nas często genialny japoński wynalazek: plastikowe, błyszczące atrapy serwowanych dań w witrynach lub gablotach restauracji.
Dzięki nim bez problemu wybieramy sobie dania w interesujących nas smakach. W Senso-ji kupiliśmy sobie tak lody. Jakie to genialne w swojej prostocie!
Następnie piechotą idziemy w stronę Tokio Sky Tree, najwyższej wieży telewizyjnej na świecie (634 metry).
Po drodze mijamy rikszarzy. Dziwią nas ich śmieszne buciki – takie gumowe kopytka. Nosi je każdy, więc widocznie mają pożyteczne zastosowanie w tej pracy.
Poza obszarem świątyni, gdzie kręcił się tłum turystów, ludzi znowu brak. Mijamy po drodze małe, puste sklepiki. Zupełny brak ulicznych straganów. Dziwne jak na Azję i ich sposób handlowania, do którego przywykliśmy w innych krajach.
Mijamy oddających się swoim dziwnym czynnościom starych Japończyków. Ćwiczą na ulicach jogę, łowią ryby na wędki w fontannach, grają w srebrne kulki na placach. Wszyscy mają chyba ponad 80 lat. Młodszych obywateli nie spotykamy właściwie w ogóle. Przedziwne są te obserwacje. Japonia jawi się nam jak martwy, pozbawiony emocji kraj. Bardzo brakuje nam tu zwykłego, codziennego życia, które tak lubimy podglądać na wyjazdach.
W końcu docieramy do celu: najwyższej wieży telewizyjnej na świecie. Widoki z najwyższego poziomu jak z samolotu: Tokio jak na dłoni.
Gdyby nie ta wredna mgła, smog i chmury można stąd zobaczyć nawet Świętą Górę Fuji.
Tokio z lotu ptaka objawiło się jako jeszcze bardziej wymarłe, betonowe i ciasne. Rzędy malutkich, gęsto upchanych sześcianowych domków, poprzecinanych wieżowcami. Zieleni praktycznie brak. Samochodów ilości śladowe. Ludzi również. Nigdy nie byłam fanką wielkich miast, ale wielkie, betonowe i puste miasta to już lekka przesada. No i ten smog. Chyba się nie przekonam do tego miejsca.
Pojechaliśmy odpocząć od szkła i betonu do Cesarskich Ogrodów w nadziei na relaks wśród misternie przeciętnych bonsai, szumiących na kamieniach fontannach, zagrabionych ścieżkach i śpiewu ptaków, jak przystało na japońskie ogrody zen. Zobaczyliśmy duży płaski zielony teren z równo przystrzyżoną trawą, otoczony drzewami i… szklanymi biurowcami w tle. Śpiew ptaków owszem był… puszczany z głośników. No cóż, dobrze, że w ogóle jest jakiś zielony azyl dla żyjących w biurach i podziemiach metra salarymenów. Jednak nam wydał się bardzo rozczarowujący.
Po całym dniu poszukiwania ludzi dotarliśmy do najbardziej japońskiego z japońskich miejsc w stolicy: dzielnicy Shibuya. Dopiero tu uwierzyliśmy, że naprawdę jesteśmy w Tokio. W tym Tokio, którego się naoglądaliśmy na You Tube i zdjęciach tambylców. Tokio, w którym są ludzie, sklepy, neony.. … i otwarte po 20stej knajpy!
W Japonii znakomita większość restauracji jest otwarta w porze lunchu (11.00 – 13.00) i w porze kolacji (18.00 – 20.00). Poza tymi godzinami często odbijaliśmy się od zamkniętych drzwi. Kończąc intensywne zwiedzanie w okolicach 21-22 nie mieliśmy już innego wyjścia jak zjeść sztuczne kanapki z Seven Eleven lub pokonać kilometry w poszukiwaniu otwartego jeszcze lokum.
Paskudną rzeczą odnośnie japońskich knajp jest fakt, że można w nich palić, z czego Japończycy niestety chętnie korzystają. Niestety nie ma tam knajp z otwartymi ogródkami. Wszędzie takich szukaliśmy, chcąc pogapić się na ulice do posiłku i uciec od papierosowego smrodu. W ciągu całego pobytu znaleźliśmy tylko dwie. Każdy metr powierzchni w Japonii jest na wagę złota. Widocznie knajp nie stać na ogródki lub nie ma na nie fizycznie miejsca.
Słynne Shibuya Crossing jednocześnie pokonuje nawet 2 tysiące osób
Samo skrzyżowanie mnie lekko rozczarowało. Wyobrażałam sobie, że jest jakieś cztery razy większe i co najmniej tak chaotyczne jak te, na których walczyliśmy o przetrwanie w Wietnamie czy Bangladeszu. No ale przecież to Japonia, porządek musi być! Jest czerwone, wszyscy stoją, jest zielone, ruszają. Żadnej niesubordynacji czy przepychanek.
Na Shibuya umówiliśmy się z mieszkającym w Japonii kuzynem pod pomnikiem wiernego psa Hachiko, który codziennie o tej samej porze przychodził na stacje po wracającego z pracy pana. Kontynuował tą tradycje jeszcze przez dziesięć lat po jego nagłej śmierci w pracy, z której już nie wrócił. Za to właśnie pokochali go Japończycy, uznając wiernego psa za przykład wzorowej lojalności wobec rodziny. Potarliśmy mu łapki na szczęście. Były bardzo wyślizgane, więc widocznie było trzeba – szczęścia nigdy nie za wiele.
Knajpy na Shibuja były drogie. Po pierwszej kolejce piwa postanowiliśmy pojechać na naszą dzielnice, gdzie zrobiliśmy sobie imprezę na ulicy z piwem zakupionym w Seven Eleven. Około północy dołączyło do nas dwóch salary menów. Niestety już tak bardzo pod wpływem, że nie mogliśmy się dogadać. A szkoda, bo miałam ogromną ochotę zadać im kilka pytań. Obejmując się mocno po kilkunastu minutach prób dogadania się z nami slalomem oddalili się w kierunku metra.
My pożegnaliśmy się około pierwszej w nocy. Jet Lag utrudniał mocno zaśnięcie, a przecież mieliśmy wstać już o trzeciej i załapać się na słynną aukcję tuńczyków, która startuje już o 5 rano.
Tokio – Kioto
26 września 2016
Niestety zaliczyliśmy kolejne fiasko w tej podróży. Trzecia rano to zdecydowanie za późno, żeby się dostać na aukcje tuńczyków. 120 osób zwiedzających, które obsługa wpuszcza teren stawiło się przed nami. Zawiedzeni wracamy z powrotem do hotelu jeszcze trochę się przespać. O ósmej umawiamy się na pociąg do Kioto.
Relację z pobytu w Kioto można znaleźć tutaj.
Tokio
06 października 2016
Za pierwszym razem się nie udało. Pomimo tego, że na słynny market Tsukiji stawiliśmy się o 3.00 rano a aukcja tuńczyków rozpoczyna się dopiero po 5.00 było już za późno. Tym razem postanowiliśmy być przezorniejsi. Rozpoczęliśmy pobudką o 2.30, bez zbędnych ceregieli wyszliśmy z naszego hotelu, który od targu oddalony był może ze 300 metrów. Pomimo tej zabójczej pory załapaliśmy się już właściwie na końcówkę drugiej 60-cio osobowej grupy! Trochę odespaliśmy koczując parę godzin na glebie w poczekalni, jednak było warto się przemęczyć. Doświadczenie z pewnością jedyne w swoim rodzaju. Jak dla mnie jeden z obowiązkowych punktów zwiedzania Tokio.
Na ogromnej hali panowie w gumowcach z latarkami i metalowymi hakami w dłoniach chodzą wśród zamrożonych gigantycznych okazów tuńczyków, coś tam świecą, coś grzebią hakami i paluchami w miejscach odciętych ogonów i notują jakieś bardzo ważne obserwacje w swoich notesikach.
Następnie na drewnianą skrzynkę wchodzi pan prowadzący aukcję i 'jodłuje’ zapewne japońskie liczby przez kilka, może kilkanaście minut, po czym tuńczyki pakowane są na drewniane taczki i odwożone w kierunku szczęśliwych nabywców. Komunikacja między nimi jest tak sprawna i skuteczna, jak w najlepszych domach aukcyjnych handlujących dziełami sztuki.
Jeżeli wierzyć Internetom to na pierwszej w tym roku aukcji 200-stu kilowy błękitno-płetwy tuńczyk został sprzedany za 14 milionów jenów, czyli za ponad 300 tysięcy złotych!!!
Ale okazuje się, że to jeszcze nic. Dowiadujemy się, że właściciel popularnej sieci restauracji Sushi, Kiyoshi Kimura, znany w Tokio jako Król Tuńczyka, zapłacił kiedyś 600 000 dolarów amerykańskich za 212 kilogramowy okaz. Jedna porcja sushi z tego tuńczyka w jego restauracji kosztowała 85 amerykańskich dolarów.
Dotychczasowy rekord padł w 2013, kiedy tuńczyka wylicytowano za 1.8 miliona dolarów! Jak to się ekonomicznie opłaca kupującemu jest poza moim rozumieniem, no ale się nie znam na grubych rybach.
Rybacy trudniący się połowem tych gigantów mają zapewniony byt, jeżeli uda im się złowić chociażby jedną sztukę w ciągu roku. Najczęściej tuńczyki łowi się w pobliżu wybrzeży Nowej Zelandii i transportuje do Japonii, gdzie można za nie uzyskać najwyższe ceny. Japończycy są skłonni zapłacić za te ryby nawet dwadzieścia razy tyle, ile zapłaciliby inni. Na targu można kupić całą masę innych ryb i owoców morza.
Można też zjeść najświeższe na świecie sushi w licznych swojskich i względnie tanich rybnych restauracyjkach. Do niektórych z nich ustawiały się ogromne kolejki!
Na Tsukiji Fish Market obnaża się też cała prawda o 'nowoczesności’ Japonii. Panie ręcznie rozliczają transakcje na kartkach papieru i grubaśnych zapisanych długopisem księgach.
Bo tak naprawdę Japonia, wbrew powszechnie królującemu stereotypowi, wcale nowoczesna nie jest. W moim osobistym odczuciu jest wręcz przeciwnie. To kraj skrajnie zabobonny i bardzo tradycyjny. Są spore problemy z płatnością kartą. Wiele sklepików i restauracji nie posiada terminali. Ogólnie w żadnym innym kraju nie nosiliśmy ze sobą aż tyle gotówki.
Mieliśmy też problem z bankomatami. Nie ma ich wcale tak dużo i często nie obsługują zagranicznych kart. Japończycy wolą biegać do oddziałów banku, żeby wypłacić pieniądze. Założenie kąta przez obcokrajowca jest albo niemożliwe, albo tak skomplikowane, że niewielu to robi.
WiFi, jeżeli w ogóle występuje, działa koszmarnie wolno. Zakup przez obcokrajowca karty SIM to, poza międzynarodowym lotniskiem, droga przez mękę, czasochłonna i biurokratyczna. Smartfona ma każdy Japończyk, ale na ulicach, w pociągach, w sklepach stoją automaty telefoniczne i Japończycy z nich ciągle korzystają! Popularnym zwyczajem jest dzwonienie z takiego publicznego telefonu z ‘zaliczonych’ atrakcji turystycznych.
Ogólnie nowoczesność pasuje do Japonii jak kwiatek do kożucha. Shinkanseny, automaty sprzedające towary i kolorowe neony centrów handlowych to zdecydowanie za mało by aspirować do cyfrowego mocarstwa.
Połaziliśmy sobie po tym gigantycznym targu.
Pogapiliśmy się na dziwaczne stworzenia morskie, które w ilościach hurtowych nabywali restauratorzy i sklepikarze z prymitywnych i rozwalających się bud.
Zjedliśmy przepyszne sushi na śniadanie w małej restauracyjce, z której niestety przegonili nas palacze.
Nie zostaliśmy wpuszczeni do otwartego, małego japońskiego pubu, przez cierpiącego na gajdżinofobię właściciela, chociaż zajęty był może tylko jeden stolik a nas, chętnych do zostawienia tam sporej sumki jenów, całkiem sporo. Tak więc część wróciła zniesmaczona do hotelu, odespać zarwaną noc. Część postanowiła zgłębiać uroki tej bardziej cywilizowanej części Tokio. My w czteroosobowym składzie wyruszyliśmy natomiast zobaczyć świętą górę Fuji, którą przez cały nasz pobyt w Tokio skutecznie przesłaniał nam smog.
Tokio – Kawaguchiko – Tokio
7 października 2016
W ramach ucieczki od betonowego Tokio wybraliśmy się na jednodniową wycieczkę obejrzeć Świętą Górę Fuji, najwyższą górę w Japonii, najważniejszą dla Japończyków. Jest kolosalna, idealnie stożkowa, nieustannie przykryta czapką śniegu. W pogodne dni widać ją nawet z Tokio, jednak w czasie naszego pobytu skutecznie zasłaniał ją smog. Musieliśmy się więc sami pofatygować z wizytą.
Można tam dojechać autobusem, jednak my kombinowaliśmy, jak wykorzystać nasze JR Passy, żeby było najtaniej. Okazało się, że ze stacji Shinjuku w Tokio kursuje JR Limited Express do stacji Otsuki. Tam przesiedliśmy się na śmieszny pociąg Fujikyu Railway, wymalowany w uśmiechnięte wizerunki świętej góry, żeby dotrzeć do stacji Kawaguchiko. Tego pociągu JR Pass nie obejmuje, jednak warto się nim przejechać, ponieważ podjeżdża pod stromą górę zygzakiem, więc czasem wydaje się, że się cofa. Dotarcie do Kawaguchiko zajęło nam w sumie około 2,5 godziny.
Bilet na pociąg obejmuje też bilety na autobus do tak zwanej Piątej Stacji Fuji, czyli najwyższego punktu na zboczu góry, do którego można dojechać . Położony jest na wysokości 2035 metrów. Powyżej pozostaje już tylko piesza wspinaczka. Bilet jest ważny dwa dni od momentu zakupu i obejmuje nielimitowane przejazdy pociągiem i autobusem między Otsuki, stacją Mt Fuji, Kawaguchiko i wspomnianą wcześniej Piąta Stacja Fuji.
Autobus odjeżdża z przystanku położonego jakieś 100 metrów od budynku dworca Kawaguchiko mniej więcej co godzinę między 8.40 a 14.50. Droga trwa około godziny. Ostatni kurs powrotny z piątej stacji odbywa się o 16.20. Bywa, że w okresie zimowym autobus nie kursuje. Droga do stacji jest bardzo kręta i stroma. Po śniegu najzwyczajniej wjechać się tam nie da.
Po wyjściu z pociągu idziemy prosto na autobus. Przyjeżdża po kilkunastu minutach. Droga prowadzi głównie przez las, ale są momenty, kiedy odkrywają się przed nami cudowne widoki na okolice. Czasem przyległe do drogi przepaście przyprawiają o dreszcze. Wjechaliśmy ponad chmury i dzięki temu kapryśna góra dała się w końcu dokładnie obejrzeć.
Wchodzić na nią nawet nie zamierzaliśmy, zniechęceni opowieściami śmiałków, którzy próbowali. Łatwo nie jest. Idealnie proporcjonalny stożek wyglądał wystarczająco pięknie z odległości 2km. Do szczytu z tej stacji zostało nam jeszcze dokładnie 1741 metrów.
Na Stacji Piątej panuje turystyczny tłok. Są knajpy, sklepy z pamiątkami, pensjonat, parkingi i kupa ludzi. Jednak widoki piękne.
Wróciliśmy do miasteczka Kawaguchiko obejrzeć z bliska jezioro o tej samej nazwie.
Miasteczko jest cichutkie, małe i przytulne, otoczone górami. Jest cicho, pusto i miło.
Spacerkiem poszliśmy nad jezioro, skąd wjechaliśmy kolejką linową (720 Jenów w obie strony) na wysokość 1075 metrów na punkt widokowy.
Stąd też mieliśmy okazję podziwiać Świętą Górę. Co prawda jedynie momentami, ponieważ co chwilę przysłaniały ją chmury. Jednak w zupełności wystarczyło.
Górę Fuji otacza pięć jezior: Yamanaka, Kawaguchi, Sai, Shoji i Motosu. Jest bardzo malowniczo. Można wykupić rejs po każdym z nich. Nam niestety nie sprzyjała pogoda. Było pochmurnie. Widoczność bardzo ograniczona. Na dodatek trochę źle się ubraliśmy. Na tej wysokości wcale nie było już tak ciepło, jak w Tokio. Bluzy bardzo wskazane.
Zjedliśmy obiad w przyjemnej knajpce w miasteczku.
Chcieliśmy odwiedzić jeszcze słynny las Aokigahara, czyli ‘morze drzew’, znany bardziej jako upiorny ‘las samobójców’. Las porasta wyjątkowo gęsty drzewostan. Zagęszczenie drzew powoduje, że wewnątrz lasu panuje niemal bezwietrzna atmosfera i całkowita cisza. To właśnie z tego powodu upodobali go sobie samobójcy. Idealne miejsce na honorowe seppuku. Ponoć odnajduje się tam 70 ciał rocznie. Jednak nieoficjalne plotki głoszą, że te statystyki są mocno zaniżone przez rząd, który robi wszystko, żeby nie nagłaśniać makabrycznej prawdy o tym przybytku. Nie wystarczyło nam jednak siły, żeby pokonać kolejne 70 km. Nocna aukcja tuńczyków i pobudka o 2 nad ranem dała nam mocno w kość.
Wróciliśmy więc do Tokio. W końcu wypadałoby się spakować. Kolejnego dnia wylot do Polski. Odwiedzinami pod Świętą Górą Fuji zakończyliśmy naszą japońską przygodę. Było warto!