Sumatra
Sumatra Artykuły
10 faktów, które warto wiedzieć o Sumatrze
W poszukiwaniu niepasującego elementu
Bukittingi rządzą kobiety Mingangbaru
Największy kwiat świata: Raflezja
Pozytywny efekt tsunami w prowincji Banda Aceh
Najsłynniejszy Orang Hutan w Bukit Lawang
Rodzice chrzestni żółwi morskich
Sumatra Dzień po Dniu
2019
Malezja, Kuala Lumpur – Indonezja, Sumatra, Padang
06 marca 2019
Do trzeciego, co do wielkości, miasta na Sumatrze, Padang, docieramy z Kuala Lumpur liniami Air Asia w 1 godzinę i 15 minut. Z lotniska zamawiamy Grab Taxi (azjatycki Uber).
W hotelu można płacić tylko gotówką, której nie mamy. Panie w recepcji jakieś szalone. Twierdzą, że kantor jest bardzo daleko, a bankomatów nie ma. Jednak łaskawie wydają nam klucze. Pokój, jak to azjatycki pokój, zdezelowany, z nawet jako taką przytulnością nie ma nic wspólnego. Jednak ma wszystko, co potrzebne do egzystencji Jest prysznic z ciepłą wodą. Jest umywalka, co prawda do niczego nie podłączona, więc woda z rury wycieka prosto na podłogę. Zanim dotrze do kratki ściekowej tworzą się kałuże. Jest europejski kibelek, który trzeba zakręcać po napełnieniu się baniaka, w przeciwnym razie woda leje się przepływowo. Ściany takie, że słychać każde słowo gości obok i każdy krok gości nad nami.
Jest klimatyzacja (to tu naprawdę konieczność – żar za oknem nie do wytrzymania). Jest wygodne i duże łóżko. W gratisie jeszcze zdezelowany telewizor, jednak nie wiemy czy działał, nie próbowaliśmy włączać.
Kierowca Graba dziwi się, że go wybraliśmy. Mówi, że zachodni turyści wybierają raczej Mercure albo Grand Inna. No cóż, planując coś zdalnie, łatwo popełnia się błędy. OYO to całkiem znana sieć hoteli w Azji. Już z niej korzystaliśmy. Ten na zdjęciach wyglądał znacznie przyzwoiciej.
Nie wierząc w to, co mówią panie o bankomatach, Seb zamawia Graba i jedzie w poszukiwanie źródła gotówki. Przy okazji jedzie też kupić lokalną kartę SIM. Hotelowe Wi-Fi działa, jednak pozostawia wiele do życzenia. Te dwie czynności zajmują mu resztę dnia. Jak wrócił, znalazł mnie przymierającą głodem. Nie mamy już siły szukać czegoś porządnego na kolacje. Idziemy do pobliskiego centrum handlowego Plaza, gdzie zjadamy jakieś bardzo niedobre i drogie jedzenie.
Tym sposobem zrobił się wieczór. Mieszkamy w jakiejś podejrzanej dzielni. Oprócz owego centrum handlowego i naszego hotelu nie ma tu nic.
Cóż zrobić. Wracamy do naszego pokoju i wciągamy filmy na Net Flixsie. Jutro będzie lepiej.
Padang
07 marca 2019
Rano wyruszamy w pierwszą misję: znaleźć kantor. Google twierdzi, że mamy blisko, więc idziemy piechotą, przy okazji przyglądając się miastu.
Mieszkamy właściwie z 200 metrów od morza. Jednak nie wygląda tu ono zachęcająco.
Właściwie to nawet nie ma jak do niego dotrzeć, żeby zamoczyć stopy najpierw trzeba przedrzeć się przez ułożone wzdłuż brzegu kamienne falochrony, które nie wyglądają zachęcająco. Na niby-plażach między nimi ani żywego ducha. Wzdłuż brzegu na plastikowych krzesełkach Indonezyjczycy sączą mleko kokosowe i herbatę.
Był plan, żeby stąd Grabem udać się na tutejsze China Town, ale panie w kantorze, które ciekawsko się dopytały, gdzie idziemy, mówią, że to tuż za rogiem, jakieś 300 metrów. No to kontynuujemy piechotą. Upał niemiłosierny. Chyba ze 40 stopni. Normalnie z nas cieknie. Po 300 metrach oczywiście nie ma żadnego China Town. To, co mówią Azjaci o odległościach i o czasie potrzebnym, żeby gdzieś dotrzeć, trzeba mnożyć przynajmniej przez dwa. PRZYNAJMNIEJ!
Słabo to na razie wygląda.
Dochodzimy w końcu do kantoru (po drodze proszeni kilka razy o wspólne zdjęcie). Wymieniamy pieniądze po rzeźnickim kursie. Okazuje się, że mamy złe dolary. Dobre dolary są droższe. A to dolary wyemitowane po 2016 roku. Kolorowe. Nasze są z 2009. Czarno-białe. Złe. Dodatkowo jedna studolarówka ma milimetrowe uszkodzenie. Niedobra. Nie mogą wymienić. Bosze….
Google Maps twierdzi, że nie ma czegoś takiego jak China Town w Padangu. Otwieramy Lonely Planet, które odsyła nas na ulicę Jalan M. Yamin. Idziemy tam jakieś dwa kilometry, żeby przekonać się, że jest tu największe zagęszczenie muzułmanów, meczetów i sumatrzańskiej kuchni, jakie do tej pory widzieliśmy w tym mieście.
Wzdłuż ulic ciągną się stragany ze wszystkim i z niczym. Jest totalny tłok i harmider. Muezin wyje na cały regulator. Pytani przychodnie, gdzie jest China Town, patrzą na nas jak na szaleńców, odpowiadając uparcie: 'TUTAJ!’ To wszystko w 40sto stopniowym upale to mieszanka wybuchowa. Mamy dość.
Nie jedliśmy nic od rana, więc żołądki nam już podchodziły do gardeł. Weszliśmy do zachodnio-wyglądającej, klimatyzowanej knajpy. Kuchnia tylko indonezyjska i piekielnie droga. Ja zamówiłam tylko mrożoną herbatę, Seb zjadł jakąś średnio smaczną zupę. Tam wpadliśmy na pomysł, na który powinniśmy wpaść już znacznie wcześniej. Wyszukaliśmy w Google maps™ chińską świątynie – przecież to oczywiste, że musi być w chińskiej dzielnicy. Okazało się, że jesteśmy od niej jakiś kilometr. Wyruszyliśmy w tamtą stronę i rzeczywiście jest chińska ulica! Są chińskie domy zgromadzeń, są świątynie, są Chińczycy, są czerwone lampiony.
Zwiedziliśmy tu świątynie See Hin Kiong. Malutka, ale bardzo urocza. Otoczona sympatycznym dziedzińcem z kapliczkami. Została wzniesiona w1841 wieku i jest najstarszą świątynią w mieście.
Przed świątynią palą się ogromne kadzidła na cześć zmarłych i duchów.
Obejrzeliśmy też parę zamkniętych okazałych domów zgromadzeń, służących chińskim klanom jako miejsce zebrań i wspólnego świętowania uroczystości.
Ta jedna uliczka uratowała honor China Town. Za świątynią i główną ulicą już tylko małe, chińskie domostwa i góry. Tu było naprawdę przyjemnie, aczkolwiek to najgorsze China Town, w jakim kiedykolwiek byliśmy.
Powoli robi się ciemno. Postanawiamy wejść do knajpy i w końcu zjeść coś chińskiego. Marzyliśmy o tym od wczoraj rozochoceni przepyszną kuchnią China Town w Kuala Lumpur. Wchodzimy do knajpki z tarasem na dachu. Niepokoi nas już fakt, że wystój ma typowo europejski: czysto, schludnie, nowocześnie, nudno. Pojawiają się panie kelnerki w hidżabach na głowach. Oj niedobrze, niedobrze. Ale taras na dachu kusi. Siadamy, dostajemy menu i miny nam rzedną. Kuchnia sumatrzańska. No to nie zjem sobie sataya, nie zjem chińskich pierożków, nie napijemy się zimnego piwa.
Do hotelu wracamy Grabem – nie mamy już siły łazić po mieście, które nas tak mocno rozczarowało. Trzeba jak najszybciej stąd jechać dalej.
Trzeba przyznać, że na starym mieście były stare kolonialne budyneczki przy wąskich uliczkach, które tak lubimy. Niestety w większości nie trzymały się one kupy. Zakryte przez rzucające się w oczy reklamy, zastawione kontenerami, z roletami antywłamaniowymi w oknach i drzwiach. No brzydko tu. Kilka ładnie odnowionych budyneczków z restauracjami nie uratuje całości.
Dzisiejszy wieczór przeznaczamy na szukanie gdzie stąd zwiać. Decydujemy się na Bungus i bungalowy w Rimba Ecolodge. Położone na plaży, ukryte w środku dżungli, wyglądają idealnie. Napisaliśmy do właścicieli, czy znajdzie się wolny domek na jakieś 5-7 dni. Długo nie odpowiadają, a my obgryzamy paznokcie z nerwów. W końcu jest odpowiedź: domek jest! Właścicielka tłumaczy jak dotrzeć. Najpierw musimy się dostać do Tin Tin Homestay, położonego kilka kilometrów za głównym portem promowym Teluk Kabung. Tam odbierze nas łódka i po godzince będziemy już w raju.
Spokojni o jutro idziemy spać.
Padang – Bungus
08 marca 2019
Rano pakujemy się i zamawiamy Graba. Musimy pokonać jakieś 25 km dzielących nas od Tin Tin Homestay. Kierowca akceptuje kurs po 15 sekundach, przyjeżdża i nie chce nas zawieźć za wyliczoną przez aplikacje cenę. Chce dwa razy tyle i coś tam bredzi o dżungli i zniszczeniu sobie samochodu. Jasne… Stary numer Grabarzy. Ignorujemy pana i zamawiamy konkurencje, Bule Bird. Nowy kierowca podjeżdża w ciągu kilku minut, bez jęknięcia pakuje nasze bagaże na oczach czekającego ‘nie-wiemy-na-co’ kierowcy Graba. Grabarz jeszcze dzwoni i mówi, żeby anulować mu kurs. Przy czym zasady w Grabie są takie, że jeżeli klient anuluje, płaci karę. Jeżeli kierowca anuluje ileś tam razy Grab blokuje mu korzystanie z aplikacji. Wiec co robi nasz Grabarz? Kasuje nas tak jakby kurs się odbył! No to już szczyt bezczelności. Seb jeszcze z taksówki pisze reklamacje i skargę na oszusta. Okazuje się, że trafia do biura obsługi w Singapurze. To akurat pocieszające. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, ale Seb stwierdził, że nie odpuści. Walczymy o jakieś 20 PLN… ale to nieistotne. Trzeba uczyć oszustów, że nie wszystkie białasy to naiwniacy. (Edit: otrzymaliśmy zwrot kasy i przeprosiny po jakichś 2 tygodniach od zdarzenia)
Do widzenia Padang. Wrócimy tu już chyba tylko po to, żeby odwiedzić twoje lotnisko opuszczając Sumatrę. Jakoś się nie polubiliśmy.
Do TinTin Homestay dojeżdżamy w około 1,5 godziny. Na miejscu wita nas uśmiechnięty Raul, właściciel TinTin Homestay. Prosi, żebyśmy chwilkę poczekali, ponieważ jeszcze ktoś z nami popłynie. Po może 10 minutach z miejskiego autobusu wysiada starsza Amerykanka z plecakiem. No proszę! Tego jeszcze nie widziałam. Amerykanie z definicji mało podróżują poza swoim krajem. Starsi Amerykanie jeszcze mniej. Ale starsza Amerykanka, sama, z plecakiem na Sumatrze, wysiadająca z miejskiego autobusu to już naprawdę rzadki widok.
Pakujemy się na łódkę. Raul mówi, że będziemy płynąć 30 min. Aha, czyli godzinę. Indonezyjczycy nie maja kompletnie poczucia czasu i odległości. Wszystko trzeba mnożyć co najmniej przez dwa. Fale robią się coraz większe. Trochę nami rzuca na boki i w wzwyż. Cali jesteśmy mokrzy. Kolejny raz patrzymy na siebie z politowaniem. Dźwigamy wodoodporne sakwy, mamy cały rulon worków na śmieci na takie okazje, kilka woreczków na dokumenty. Nie zapakowaliśmy NIC. No więc plecaki mokre, nasze ciuchy mokre, my doszczętnie mokrzy…
Dopływamy w końcu do zatoki, w której leży RIMBA Ecolodge. Jest uroczo. Tak właśnie sobie to wyobrażaliśmy. Wszystko z drewna, kryte liśćmi bananowca, ratanowe mebelki, przytulnie. Amerykanka, Robin, dostaje pokój od razu, my musimy poczekać, ponieważ nasz jeszcze jest sprzątany. Zamawiamy sobie dużego Bintanga na pół za 50 000 IDR.
W końcu możemy iść do pokoju. Panowie od razu łapią za nasze plecaki i zanoszą na ganek. Domek jest słodki. Ma ganek z widokiem na morze (może ze 20 metrów nas dzieli od plaży), na nim dwa ratanowe fotele i stolik – to już wiem, skąd będziemy podziwiać zachody słońca.
Ma sypialnie z łóżkiem i szafką oraz otwartą łazienkę, czyli taką jaką lubię najbardziej. Dach jest tylko nad częścią, do drugiej już wdziera się dżungla. Genialny azjatycki pomysł. Nigdy nie będzie czuć wilgoci, zawsze świeże powietrze, do tego bardzo fajnie wygląda. Nasza jest wyłożona nieregularnymi kamieniami. Jest super.
Sypialnia maleńka, za to z dużym łóżkiem. Ciemno tu jak diabli, ponieważ nad nami i po obu stronach gęsta dżungla. Ma to swoje plusy, mianowicie nie nagrzewa się w upały. Klimatyzacji oczywiście nie ma. Ba, tu nawet nie ma szyb w oknach. Są tylko drewniane okiennice. Jest moskitiera, więc nie musimy rozwieszać naszej.
Cena noclegu obejmuje posiłki, ponieważ nie ma tu oczywiście żadnej restauracji ani sklepu. Jest się skazanym na to, akurat zaserwuje kuchnia Rimby. Za darmo można wypożyczyć kanu. Za darmo można iść na trekking do dżungli z kimś z obsługi, który opowie o roślinach, zwierzętach i problemach z niszczeniem ekosystemu.
Rozpakowujemy się i czas już na kolacje. Kolacje je się wspólnie. Trzeba być o 19.30 i już. Śniadania są między 8 a 10, lunch między 12 a 14. Ale na kolacji musi nastąpić pełna integracja. Tego dnia dołączamy do grupy tylko my i Robin. Wszyscy pochodzą się przywitać i zamienić parę słów. Musieli się już wcześniej zintegrować, bo zachowują się jak starzy znajomi. Oprócz nas zatrzymali się tu: Francuz Alex, gejowskie małżeństwo Anglik Peter i uroczy pan ze Sri Lanki, którego imienia nie zapamiętałam, razem z trójką swoich adoptowanych dzieciaków, para Holendrów, para Indonezyjsko-Francuska i dziwna starsza para nie wiem skąd, ponieważ oni akurat nie byli zbyt chętni do integracji. To nasze towarzystwo na kolejne dni.
Kolacja była przepyszna. Ryba pieczona z warzywami i z ryżem. Do tego warzywa gotowane i chipsy z własnych ziemniaków. Wszystko tu robią z własnych produktów. Do każdego posiłku podają świeże owoce. Na przemian arbuzy, papaje, ananasa, mango.
Śniadania są do wyboru z menu. Do śniadania zawsze podają świeże, naturalne smoothie.
Lunche są zawsze wegetariańskie. Można też sobie zażyczyć (z wyprzedzeniem) wegetariańskie kolacje. Wersje wegańskie nie występują.
Do kolacji każdy zamówił po Bintangu. Zrobiła się mała impreza. Bardzo było miło. Rozchodzimy się dopiero koło północy.
Jeszcze spijamy we dwójkę ostatnie piwko na naszym ganku i idziemy spać.
Bungus
9 marca 2019
Ja wstaję o 5 rano. Nie mogę spać. Jest strasznie gorąco. Właściwie to obudziłam się o 3.40, ale było tak ciemno, że nie widziałam własnej ręki przed nosem, więc stwierdziłam, że może lepiej nie wychodzić o tej porze w dżungli na ganek, kiedy jeszcze grasują zwierzęta. Poczekałam aż w szparach nad oknami pokaże się pierwszy brzask, a właściwie to do momentu, jak szpary w ogóle zaczną być widoczne i wyszłam na ganek.
Wykorzystałam ten czas, żeby napisać artykuł. Internet śmigał jak ta lala. No właśnie. Największy problem tu to Internet. Mamy własne indonezyjskie karty SIM, jednak tu są kompletnie bezużyteczne. Nie ma zasięgu. Jest lokalne Wi-Fi, jednak bardziej go nie ma, niż jest. Więc skoro o 5 zaczął tak śmigać żal było nie skorzystać. Zaczęłam czytać o Rimba Ecolodge Non-Profit i dowiedziałam się, że przez przypadek trafiliśmy do bardzo fajnego miejsca. Prowadzi go Francuska z mężem Indonezyjczykiem, którzy działają intensywnie na rzecz lokalnych społeczności i ochrony środowiska. Można o tym poczytać TUTAJ lub na stronie Rimba Ecolodge TUTAJ.
Seb śpi jak zabity. Budzę go w ostatniej chwili na śniadanie (już 9.30!). Wstaje, ale jest nieprzytomny. Z menu Seba wybiera omlet. Ja jak zwykle muszę namieszać i proszę o tosty (z zestawu jajecznego) z dżemem własnej roboty (z zestawu naleśnikowego). Jest pyszne, chociaż nie mogę zidentyfikować z czego ten dżem, bo smakował trochę jak słodzone pomidory. Smoothie dnia: papaja.
Wracamy do domku z zamiarem popływania. Jednak kawa, którą Seb zabrał ze sobą na ganek nie podziałała. Twierdzi, że musi się jeszcze przespać. No cóż. Ja mam co robić. Wciągnęłam się w projekty Rimba Ecolodge. Muszę podpytać o nie Nad (prezeskę i główną zarządczynię Ecolodge). Morze szumi uspakajająco. Słońce świeci. Tak się wciągnęłam w czytanie, że nie zauważyłam, że już 13.00. Budzę Sebę, bo zaraz przecież koniec pory lunchu.
Na lunch dziś pieczone ziemniaki z bardzo smacznie doprawionym tofu, którego właściwie nie lubię, oraz surówka z marchewki. Pycha!
Po lunchu Seb się już trochę wyspał, więc chcemy iść się wykąpać. Niestety. Jest odpływ. Korale są tu tak płytko, że nawet nie możemy wejść do kolan, o pływaniu możemy dziś zapomnieć. Wstaniemy jutro rano. Wtedy poziom oceanu jest najwyższy.
Idziemy na spacer. Za dużych możliwości tu nie ma, ale czas do kolacji jakoś schodzi.
Na kolacje jest kurczak w sosie imbirowym z frytkami i oczywiście z ryżem. Nie ważne, że są frytki, czy ziemniaki. W Azji ryż musi być zawsze. Do tego gotowane warzywa z przyprawami. Znowu rewelacja. Jak dla mnie najlepsze jedzenie na Sumatrze jak dotąd (razem z zeszłym rokiem włącznie).
Po kolacji my idziemy prosto na ganek. Musimy trochę popracować. Karty pamięci pełne, trzeba pokasować zdjęcia. Ja chcę dokończyć artykuł. Ale widzimy, że reszta też dziś wcześnie się rozchodzi.
Jutro postanawiamy, że nie ma spania do nie-wiadomo-której. Idziemy w końcu zobaczyć, co kryje ocean przed naszą chatką.
Bungus
10 marca 2019
Po śniadaniu (ja dziś zamówiłam naleśniki z cytryną i trawą cytrynową, ale dostałam z cynamonem – też dobre. Smoothie dnia: banan. Idziemy snorklować. Szału nie ma. Rafy głównie martwe. Tylko gdzieniegdzie błyskają jakieś kolory. Za to bardzo dużo ryb.
Idziemy obejść wszystkie dostępne plaże (chociaż nie aż tak łatwo dostępne – trzeba kluczyć między koralami, uważać na fale, bo suchą nogą się do nich nie dotrze, można się zarysować). Na tym nam mija dzień. Snorkling, plaża, spacer, jedzenie. Pogoda była przecudowna. Zjaraliśmy się jak raki. Nic się więcej nie wydarzyło. Odpoczywaliśmy i zachwycaliśmy się pięknem tutejszej przyrody.
Na lunch podali miniaturowe ziemniaczki na ostro, surówkę z pora i czosnku, kotlet jajeczny i sos pomidorowo-warzywny. Oczywiście z ryżem. Znowu pycha.
Na kolację dostaliśmy przeogromne dwie ryby do podziału na 5 osób!!! (wyjechali wszyscy oprócz Amerykanki, Robin, przyjechała parka tajwańsko-angielska, Ninetin i Jim). Do tego gotowane warzywa z przyprawami i oczywiście ryż. Zjedliśmy może połowę tego, co nam zaserwowano. Oj nasze plażowe pieski będą miały dziś ucztę.
Umawiamy się z resztą towarzystwa na wycieczkę na okoliczne wysepki. Jednak jeszcze nie kolejnego dnia. Jeszcze każdy chce poleniuchować.
Po kolacji spędzonej na rozmowach o podróżowaniu idziemy spać.
Bungus
11 marca 2019
Wstajemy a tu słońca brak. Co więcej, zaczyna lać. Dobrze, że nie zdecydowaliśmy się na wypad na wyspy. Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej.
O wczorajszym upale przypominają nam tylko nasze piekące plecy i ramiona. Trochę przesadziliśmy ze słońcem. Filtr 30stka nie dał rady. Może to i dobrze, że dziś skóra nam trochę odpocznie.
Na śniadanie stawiamy się wszyscy już po 10siątej. Nie ma żadnego problemu. Godziny posiłków są właściwie jedynie orientacyjne. Oprócz kolacji. Smoothie dnia: ananas.
Internetu brak. Pozostają książki. Jeżeli ktoś nie wziął swojej, nad stołówką jest biblioteka i czytelnia. Można sobie książkę wziąć na zawsze, ale trzeba zostawić jakąś w zamian.
Na lunch dostaliśmy kopę makaronu ryżowego smażonego z warzywami, przykrytego sadzonym jajkiem i surówkę z marchewki.
Po lunchu rozpętuje się prawdziwy armagedon. Zerwało się wietrzysko. Liście fruwają we wszystkie strony, hamaki zwariowały, morze wzburzone, aż siwo od mgły.
Wyspy naprzeciwko zniknęły nam z oczu. Zaczęło lać. Brakuje tylko burzy z piorunami. No to na żółwie dziś też nie pójdziemy. Pierwszy raz wkładam bluzę. Temperatura spadła o jakieś 10 stopni.
Na kolacje dziś kurczak w genialnie chrupkiej panierce, warzywa i batatowe chipsy. Znowu przepysznie.
Jak ja się odnajdę, jak już trzeba będzie się samemu żywić na mieście. Po kolacji siedzimy jeszcze długo gadając z Ninetin i Jimem. Doradzają nam, co warto obejrzeć w okolicach Butikingi. Dzięki nim mamy już całkiem dobry plan. My im doradzamy, co zobaczyć na Jawie.
Bungus
12 marca 2019
Dziś po śniadaniu (smoothie dnia: arbuz), płyniemy na wyspy Pulau Pagang (w Google Maps oznaczoną jako Panggang) i Palau Pamutusan. To dosłownie jakieś 15-20 minut łódką od naszej plaży.
Witają nas jakieś zdezelowane wiaty, bungalowy i… kupa śmieci. Okazuje się, że wyspa służy lokalnym turystom za weekendową rozrywkę. Przyjeżdżają, jedzą, piją alkohol (jest tu knajpa) i śmiecą na potęgę. Jest wtorek. Właściciel jeszcze nie zdążył posprzątać.
Widok woła o pomstę do nieba. Wyspa robi opłakane pierwsze wrażenie. No cóż trzeba sprawdzić, co jest pod wodą. Pod wodą znacznie lepiej. Wejście do oceanu jest piaszczyste i bardzo przyjemne. O niebo lepsze niż na naszej plaży, gdzie trzeba kluczyć między koralami, albo wręcz po nich łazić.
Korale też ładniejsze, chociaż też nie ma szału. Nam będzie już bardzo ciężko dogodzić, jeżeli chodzi o piękno raf koralowych. Karimunjawa, Jako i Cameguin postawiły poprzeczkę bardzo, bardzo wysoko. Za to ryb jest zatrzęsienie! Wpływamy w całe ławice, podziwiamy przeróżne okazy. Są też żółwie!
Jeżeli oddalić się od głównego mola, przy którym cumuje statek z weekendowymi turystami, plaża robi się naprawdę rajska.
Lokalnym turystom nie chce się zapuszczać za daleko od wodopoju. Znikają więc śmieci. Znikają niepotrzebne zabudowy. Jest pięknie.
Snorklujemy tam ładnych parę godzin. W między czasie nasi kierowcy serwują lunch i gorącą kawę i herbatę.
Przydaje się bardzo. Bo woda w oceanie co prawda ciepła, jednak po godzinie czy dwóch pływania i lekkim wiaterku na zewnątrz robi nam się trochę chłodno. Tak naprawdę to temperatura wody była momentami cieplejsza niż temperatura powietrza. Pianki się przydają.
Około 15.00 płyniemy kilkaset metrów na wyspę Pamutusan. Właściwie to nie jest wyspa tylko półwysep połączony ze stałym lądem bardzo wąziutkim pasem piachu. W najcieńszym miejscu ma może 50 metrów szerokości. Jest uroczo.
Znajduje się tu punkt widokowy na okolice i wysepki.
Marsz na górę zajmuje kilkanaście minut i jest bardzo prosty.
Widoki zapierają dech w piersiach.
Okolica jest po prostu zjawiskowa.
Widzimy wysepkę Pagang, z której właśnie przypłynęliśmy
Widzimy zamieszkałą część wyspy, czyli wioskę Sungai Pisang, z której pochodzi nasz kierowca.
Zostajemy na górce chyba z pół godziny, tak nam się spodobały widoki. Po zejściu spacerujemy jeszcze chwilę po wąskim paśmie lądu, na którym przedsiębiorczy mieszkaniec zbudował wiaty i oczywiście barek. Tu też zjeżdżają się lokalni turyści na weekendowy relaks.
Jednak tutaj idealnie czysto.
Wszędzie wiszą tabliczki: szanuj ocean, wyrzucaj śmieci do kosza i tym podobne. Widocznie działa.
Albo właściciel jest bardziej pracowity i zdążył już posprzątać po weekendowych szaleństwach.
Wracamy na naszą plażę. Jest dopiero 17.00, ale nie chce nam się już snorklować. Znowu się zjaraliśmy – nogi i ręce w miejscach gdzie nie okrywała nas pianka mamy żarówiasto czerwone. Szczypią niemiłosiernie. Sumatrzańskie słońce jest okrutne! Bierzemy więc tylko zimny prysznic, pobieramy Bintanga z kuchni i do kolacji siedzimy na ganku, oglądając zdjęcia z dzisiejszego dnia. Znowu zrobiliśmy 600 plus… To dopiero pierwszy tydzień. Jak nic skończą nam się miejsca na kartach i dyskach, jeżeli tak dalej pójdzie. Musimy się zabrać za ostrą selekcję. Po zachodzie słońca idziemy a kolację.
Dziś zaserwowali jakąś egzotyczną rybę wędzoną. Pycha. Do tego warzywa i tofu w panierce. Ryż jest stałym punktem programu. Oj jak mi będzie brakowało tego jedzenia…
Rozmawiamy jeszcze chwile z naszymi współtowarzyszami, przeglądając książki z rybami w poszukiwaniu tych, które dzisiaj widzieliśmy. A widzieliśmy naprawdę sporo, więc schodzi nam trochę. W końcu jednak mobilizujemy się do wyjścia. Musimy uporządkować zdjęcia i zwolnić trochę miejsca na dalszą część podróży. Jutro wyjeżdżamy z raju Rimba Ecolodge.
Bungus – Teluk Kabung
13 marca 2019
Od razu po śniadaniu (smoothie dnia: papaja) wskakujemy w pianki i maski i idziemy ostatni raz posnorklować przy Rimba Ecolodge. Było bardzo owocnie. Najpierw turkusowo czarny wąż w paski. Potem ryba o twarzy krokodyla (crocodile face fish), a na deser przeogromny żółw, który nic sobie z nas nie robił, skubał rafy i sunął wolno i dostojnie. Daliśmy radę dotrzymać mu tempa i podpłynąć dosłownie na wyciągnięcie ręki. Łypał na nas trochę podejrzliwie, ale raczej go nie wystraszyliśmy. Popływaliśmy z nim chyba 15 minut, aż się w końcu oddalił na głębiny.
Cudowne zakończenie pobytu w Rimba Ecolodge.
Ustaliliśmy check-out i transport na ‘po lunchu’. Szkoda stąd wyjeżdżać.
Rozliczenie przebiega sprawnie, pakujemy się do łódki, wysiadamy w TinTIn Homestay i zaczynają się schody. Podobno nie ma dziś promu. No nie chce nam się wierzyć, przecież sprawdzaliśmy rozkłady na bieżąco w Internecie! Jedziemy ojeck’ami (skuterkowymi taksówkami) do portu.
Kasa zamknięta. Jakiś koleś śpi na ławce. Budzą go nasi ojeck’owcy. Coś tam ustalają. Nie możemy się kompletnie dogadać. Ale jedno jest pewne: promu dziś nie będzie.
Znajdujemy jakiś hotel w pobliżu na Google Maps. Ojeck’owcy zdzierają z nas jak za zboże. Każdy chce po 15 tysięcy Rupii. No ale jakie mamy inne wyjście. Jesteśmy w środku niczego, z plecakami, w 30sto stopniowym upale. Jedziemy.
To, co zastaliśmy na miejscu, woła o pomstę do nieba, ale mamy już dość ojeck’owców nadających do nas bez przerwy po indonezyjsku, ewidentnych naciągaczy. Robimy najgłupszą rzecz. Zostajemy w tej brudnej, zgrzybiałej norze, płacąc za pokój (o zgrozo!) 200 tysięcy Rupii. Niby przy plaży (beznadziejnej!), ale co z tego. Syf, ciemno, ściany brudne, w łazience wszystko zardzewiałe i rude od kamienia. NIGDY POD ŻADNYM POZOREM NIE ZATRZYMUJCIE SIĘ TUTAJ.
Żeby się bardziej pogrążyć wychodzimy na ‘miasto’ w poszukiwaniu kolacji i znajdujemy Carlos Beach Homes . Jest czysty, jest położony nad fajną kameralną plażą, pokoje mają ganki z widokiem na morze. Jest klimatyczny, jest wszystkim, czego nam dziś potrzeba. Ale… już zapłaciliśmy za chlew zwany Caroliną. Nawet się zastanawiamy, czy nie olać i nie zapłacić ponownie za normalne warunki, ale postanawiamy dokończyć temat i zrównać ten hotel z ziemią. Będziemy szerzyć przestrogi przed nią na wszystkie strony świata, we wszystkich znanych nam językach
Wracamy do nory, a tam w pokoju koty! Zauważyliśmy dopiero, że szpara pod drzwiami wejściowymi ma chyba z 15 centymetrów. Zmieści się pod nią wszystko, włącznie ze szczurami, które wcale nie wykluczone, że czają się gdzieś w sąsiedztwie. Tego już za wiele. Idę do siedzących w powiedzmy 'recepcji’ cieci. Żądam zwrotu pieniędzy. Nic nie rozumieją. Pokazuje im na wyświetlaczu przetłumaczone na Bahasa słowo ‘menadżer’. Drę się przy tym tak, że wyglądają na mocno przestraszonych. Jeden dzwoni gdzieś i podaje mi słuchawkę. Więc jednym tchem wyrażam swoje oburzenie, straszę, że mój mąż zaraz umrze, bo jest uczulony na koty, nazywam hotel Carolina ‘żartem’ a nie hotelem i jeszcze parę takich… Na co słyszę tylko ‘czy możesz oddać telefon mojemu pracownikowi’. Oddaje. Wyciąga z kieszeni 200 tysięcy Rupii, które mi wręcza. No to sprawa załatwiona. Zabieramy plecaki i idziemy do Carlosa. Na szczęście to tylko kawałek od hotelu koszmarów. Wybieramy najtańszy pokój za 150 tysięcy, który jest o niebo lepszy od Caroliny, jednak w drzwiach naprzeciwko pojawia się Michael. Twierdzi, że jest bratem Carlosa. Mówi, że nie możemy tu spać, tu jest za blisko ulicy. Będzie głośno. Musimy spać w domku nad morzem. Protestujemy, że będzie nam tu dobrze. Nie daje za wygraną. Mówi, że sprzeda nam go za 200 tysięcy (normalna cena to 300 000). Twierdzi, że nie chce, żebyśmy źle wspominali jego hostel. Prowadzi nas do wypasionego, wielkiego pokoju z czyściutką łazienką, dużym gankiem, widokiem na morze. Nie możemy odmówić.
Co za ulga! Z radości idziemy jeszcze do baru na piwo. Jest późno, więc pytamy do której możemy tu siedzieć. Michael odpowiada, że ile nam się podoba. Jego pracownicy chodzą późno spać.
Jest cudownie! A mogło być tak tragicznie…
Sumatra, Teluk Kabung – Wyspa Siberut, Archipelag Mentawai
14 marca 2019
Wstajemy rano, zamawiamy śniadanie, a tu proszę: na dziedzińcu pojawia się wczorajszy ojack’owiec! Jak on nas tu znalazł??? Biały człowiek widocznie nigdzie się nie schowa w Indonezji. Niech mu będzie. Dajemy się zawieźć do portu znowu za 15 000 Rupii za skuterek. Straszliwie przepłacone.
Dziś już bez problemu kupujemy bilety na prom. Płyniemy na archipelag Mentawai, na wyspę Siberut poznać najstarsze indonezyjskie plemię.
Więcej o Mentawai można przeczytać TUTAJ.
Archipelag Mentawai, Siberut – Sumatra, Padang – Bukittinggi
19 marca 2019
Na Sumatrę ponownie przypływamy z archipelagu Mentawai, szybką łodzią do portu w Padang. Do Bukittinggi docieramy wynajętym samochodem z kierowcą, który zaczepił nas w porcie. Mamy do pokonania 90 kilometrów. Kierowca dowozi nas do hostelu Fort de Kock, zarezerwowanego wcześniej przez booking.com. Szału nie ma, ale jest znośnie. Za to obsługa przemiła.
Miejsc o tej nazwie jest w Bukittinggi całkiem sporo. Nawet hostele Fort de Kock na naszej uliczce są dwa. Trzeba zarezerwować pokoje o dumnej (i grubo przesadzonej) kategorii ‘de luxe’, ponieważ w tym drugim hostelu są jedynie dormy.
Fort de Kock to dziewiętnastowieczna holenderska fortyfikacja, wokół której zaczęła osiedlać się lokalna ludność, by ostatecznie osiągnąć rozmiary sporego miasta, trzeciego pod względem wielkości w Zachodniej Sumatrze. Pierwotnie przyjęła nazwę Fortu de Kock, by później przemianować się na Bukittingi. Po fortyfikacji zostało jedynie parę armat, jednak pamięć o tamtych czasach żyje w nazwach restauracji, punktów usługowych, hoteli.
Wychodzimy na rekonesans okolicy.
Bukittinggi położone jest na wysokości prawie 1000 metrów, więc temperatura jest rześka – jakieś 25 stopni. Otoczone jest przepięknymi, zielonymi górami. Jest tu naprawdę przyjemnie.
Sama nazwa w języku bahasa oznacza ‘najwyższa’ (tinggi) ‘góra’ (bukit).
Robi się ciemno, więc wracamy na kolacje do naszego hostelu i kładziemy się spać.
Bukittinggi
20 marca 2019
Po śniadaniu w naszym hostelu (do wyboru naleśniki i jajka z tostami i warzywami) wyruszamy na samodzielne zwiedzanie okolicy.
Udajemy się najpierw pod symbol miasteczka: zegarową wieżę Jam Gadang, czyli ‘wielki zegar’ w języku lokalnego plemienia Minangkabu. Położona jest w parku Sabai Nan Aluih Park, w pobliżu Ateh Market.
Wieża została zbudowana w 1926 roku za czasów kolonii holenderskich, jako wyraz wdzięczności królowej Wilhelminy dla włodarzy kolonii za wzorowe zarządzanie. Zaprojektowało ją dwóch architektów: Yazin I Sutan Gigi Ameh. Ma zaledwie 26 metrów wysokości, więc nie jest wcale aż taka wysoka. Jednak ładnie się tu prezentuje, pomimo tego, że właściwie nie pasuje do reszty krajobrazu.
Mechanizmy czterech wieńczących wieżę zegarów są podobno identyczne, jak te w londyńskim Big Benie. Zostały wyprodukowane w Niemczech przez Bernarda Vortmanna. Każdy ma 80 centymetrów średnicy. Charakterystyczną cechą jest oznaczenie godziny czwartej: zamiast rzymskiej IV na zegarze są cztery jedynki: IIII. Lokalna legenda głosi, że to na pamiątkę czterech pracowników, którzy zginęli podczas budowy wieży.
W 2007 wieżę zniszczyło trzęsienie ziemi, jednak została natychmiast odbudowana na nowo, jako kluczowy element krajobrazu Bukittinggi. W 2010 świętowano pod nią 262 rocznicę powstania miasta.
Zaczepia nas tu grupa policjantów ze standardowym przesłuchaniem, skąd jesteśmy, jak się nazywamy, na ile przyjechaliśmy, czy nam się podoba, gdzie już byliśmy w Indonezji i tak dalej. Na koniec oczywiście sesja zdjęciowa.
Następnie kierujemy się do Goa Jepang. Bilet wstępu to 5000 rupii za osobę. To przyjemny park z pięknymi widokami na kanion.
I całą masą miejsc, w których wszyscy azjatyccy zwiedzający muszą koniecznie mieć zdjęcie.
a już najbardziej popularne wśród pozujących są tego typu konstrukcje
Więc ja też zaszalałam. Jak się wchodzi między wrony, trzeba krakać tak jak one.
Dodatkową atrakcją jest japoński tunel, czy jak ją lokalna ludność nazywa, japońska jaskinia.
Wykuty w skale podczas drugiej wojny światowe tunel ma około 1400 metrów długości i jakieś 2 metry szerokości. Pochodzi z czasów japońskiej okupacji Indonezji. Po bokach umieszczone są komory służące niegdyś do przechowywania broni, amunicji, do więzienia i tortur opozycjonistów. Pełnił również funkcję schronu dla militarnych elit. Gdy go odkryto, znaleziono tu ponoć mnóstwo zgniłych ciał robotników, którzy go wykuwali, oraz więźniów.
Nie jest ani dobrze opisany, ani oznakowany, w konsekwencji mało interesujący. Ot, tunel pod ziemią, po którym można się po prostu przejść. Przewodnicy też wiele nie dopowiedzą. Wszystkie rzekome fakty oparte są na domysłach. Szkoda.
Jednak w sumie lepiej się przejść tunelem niż zwyczajną ulicą, by dojść do kanionu Ngarai Sianok
Przepięknie tam.
Oprócz widoków na skały porośnięte zielonymi drzewami są też tam spokojne wioseczki
Pola ryżowe
Sielskie życie
Dalej kierujemy się do ‘chińskiego muru’, który polecił nam pan z naszego hostelu. Bardzo łatwo można go przeoczyć. Trzeba szukać po lewej stronie.
Z Chińskim Murem ma on wspólnego tyle, co my z Chińczykami
Ale spacer był bardzo przyjemny.
Po drodze, w środku dżungli mijamy jakiś dziwny cmentarz
Dochodzimy do wioski, w której pytamy o drogę do restauracji Taruko. Polecała nam ją obsługa hostelu, pan bileter z Goa Jepang i jeszcze dwaj przypadkowi ludzie na ulicy. Coś w tym musi być.
Mieszkańcy mówią, że czeka nas jeszcze kilka kilometrów marszu. Nie szkodzi. Jest bardzo przyjemnie.
W końcu dochodzimy do restauracji. Rzeczywiście położona jest w miejscu zjawiskowym.
Zjadamy pyszny posiłek
Nie chce nam się wychodzić
Jednak wrócić trzeba, a mamy przed sobą ładnych parę kilometrów. Czas się zmobilizować.
Po drodze niespodzianka: zatrzymuje się koło nas ciężarówka z pytaniem, czy nas nie podwieźć do miasta. No pewnie, że nas podwieźć! Cudowny pan. Nie mówi nic a nic po angielsku, ale jest uśmiechnięty od ucha do ucha. Odstawia nas kilkaset metrów od naszego hostelu. Bosko!
Pomimo wszystko jesteśmy tak padnięci, że stać nas już tylko na kolację w naszym hostelu i ustalenie z szefem planu na dzień kolejny.
Potem padamy spać.
Bukittinggi
21 marca 2019
Rano szybkie śniadanie
I pakujemy się do czekającego na nas samochodu.
Jedzie z nami chłopaczek, który nie mówi po angielsku. Szef hostelu proponował profesjonalnego przewodnika ze świetnym angielskim, jednak stwierdziliśmy, że do zaplanowanych atrakcji jest nam on raczej niepotrzebny.
Na pierwszy rzut idzie Batang Palupuh Nature Reserve i poszukiwanie największego kwiatu na świecie, czyli Raflezji. Czeka na nas już przewodnik, bez niego poszukiwania nie mają sensu. Wyruszamy w drogę. Najpierw przez wioskę. Jest urocza.
Prawie każdy mieszkaniec obok domu ma sztuczny basen, w którym hoduje ryby.
Włóczy się też pełno kotów.
Przed domem suszą cynamon.
Za wioską, po drodze do dżungli, rozciągają się piękne pola ryżowe.
Przechodzimy przez nie na przełaj, kierując się do wejścia do dżungli. Rowy irygacyjne są dość głębokie, a ranty oddzielające od siebie poletka wąskie i porośnięte trawą. Trzeba uważać, żeby nie omsknęła się nóżka, bo upadek na błotnistą ryżową grządkę może być nie tylko bolesny, ale też wykluczyć dalsze zwiedzanie w cywilizacji.
Dodatkowo, trzeba przechodzić nad rowami po położonych prowizorycznie deskach. Czasem uprawiający swoje pola rolnicy położą dwie, jednak w znakomitej większości przypadków to jedna, wątpliwej wytrzymałości deseczka o szerokości może z 10 cm. Sami biegają po nich jak akrobaci. Ja miałam czasami strach w oczach.
W końcu wchodzimy do dżungli.
Trasa w naszym przypadku nie jest bardzo trudna, jednak trzeba się liczyć ze śliskim błotem, pokonywaniem prowizorycznych kładek z przerzuconych nad strumieniami pni, a w ostatnim etapie ze wspinaczką po bardzo stromym zboczu, czepiając się jedynie korzeni i kamieni. Prawdę mówiąc mnie pan przewodnik prowadził tam za rączkę. Dosłownie!
.
Nie było wyczerpująco, ale buty trekkingowe się przydadzą na pewno. Do zachowania równowagi, bądź wsparcia się przy tych wyższych ‘stopniach’ wspinaczki bardzo pomagają kije, więc warto je sobie zorganizować już na początku trasy, kiedy jeszcze jest dziecinnie prosto.
Plus trzeba się liczyć, że nie wróci się z dżungli tak samo czystym, jakim się do niej weszło. Właściwie to radzę wziąć ciuchy na zmianę. Bo jeżeli się człowiek nie ubłoci, to na pewno wróci cały mokry. Wilgotność w gęstym lesie tropikalnym jest równa wystawieniu się na ciągłą mżawkę.
Po drodze mijamy przekwitłe raflezje orazi ich pąki
Raflezja kwitnie jedynie tydzień. Kwitnie w nieprzewidywalnych do końca miejscach. Dlatego samozwańczy przewodnicy spędzają znacznie więcej czasu w jej poszukiwaniu, niż potem w prowadzeniu do kwiatu turystów. Należy to wziąć pod uwagę negocjując cenę. Docieramy w końcu do celu. Kwitnące raflezje są dwie.
Są piękne
Są kosmiczne. Nieprawdopodobne.
Dno kwiatu pokryte jest niby-kolcami.
Płatki, zawsze pięć, mają dziwne wypustki
Z daleka nie śmierdzą, jednak jak się przysunie nos do środka, zapach rzeczywiście odrzuca. Zapach ma na celu zwabienie much oraz padlinożernych żuków w celu przeniesienia materiału rozrodczego między kwiatami żeńskimi a kwiatami męskimi. Nasz przewodnik twierdzi, że kwiaty żeńskie śmierdzą bardziej od kwiatów męskich, żeby zapewnić skuteczność dotarcia materiału.
Nasze są ponoć kwiatami męskimi, bo zapach nie jest aż taki zły. Ciekawe więc jak muszą śmierdzieć ‘dziewczyny’ ?
Bardzo zadowoleni udajemy się w drogę powrotną do samochodu.
W wiosce jest również ‘Rafflesia Luwak Coffee’, gdzie można obejrzeć jak wygląda proces produkcji najdroższej kawy na świecie, Kopi Luwak, czyli kawy zaparzanej z ziaren spożytych i wydalonych przez łaskuny (rodzaj łasiczki). Jednak my rezygnujemy z tej atrakcji. Już przez to przechodziliśmy na Bali i na Jawie.
Samochód wiezie nas dalej do doliny Haru. Jedziemy straszliwie daleko i długo, za to przez przeurocze wioski i przepiękne, górskie krajobrazy. Nasz kierowca jakby omija główne drogi. Nie wiem czy bardziej ku naszej radości, czy po prostu tędy było krócej. Wiejska Sumatra jest naprawdę niesamowita.
W końcu dojeżdżamy do doliny Haru. Wąwóz sam w sobie robi ogromne wrażenie.
Jest tu wiele bardzo klimatycznych homestay i hosteli. Jednak obecnie raczej pustawych – trwa niski sezon. Warto się chyba jednak zatrzymać tu na kilka dni i pozwiedzać okolice. Muszą tu być przepiękne trasy trekkingowe, a wspinaczkowe to już na pewno.
Jest też stworzone miejsce z atrakcjami dla weekendowych przyjezdnych. Indonezyjczycy uwielbiają pikniki w pięknych miejscach. Tu ich było zatrzęsienie, więc przy okazji zbudowano wiaty przeciwdeszczowe, knajpki, atrakcje dla dzieci, a nawet mini Europę z miniaturami charakterystycznych budowli dla państw.
Trochę kiczowate i rozbałaganione, ale dzieciaki szalały.
Stąd jedziemy do restauracji gdzieś po drodze.
Jest pysznie. Jednak warto wiedzieć, że do stołu przynoszą wszystko co mają. Klient sam sobie wybiera co chce zjeść i za co zapłacić. Jeżeli popróbuje się wszystkiego, płaci się za wszystko. Warto więc się zastanowić, czego chce się spróbować. My niestety spróbowaliśmy wszystkiego.
Ale nie żałowaliśmy. To był przekrój całej sumatrzańskiej kuchni, za którą co prawda nie przepadamy, jednak w wydaniu tej restauracji był wyjątkowy.
Na poręczach siedzą sowy.
Za barierkami chodzą gęsi. Fajna ta restauracja.
Następnie jedziemy do pałacu Pagaruyung
Znajduje się w miejscowości Tanjung Emas, około 50 kilometrów od Butikkinggi. Został zbudowany w tradycyjnym stylu architektury plemienia Minangkabau
Jego pierwowzór stał na wzgórzu Batu Patah, niestety został spalony w 1804 roku podczas wojny z muzułmańskimi najeźdźcami Padri. Lokalne plemię, Minangkabau, poprosiło o pomoc Holendrów, którzy w 1821 roku pokonali muzułmanów, umożliwiając lokalnej społeczności życie zgodne z ich tradycyjnymi przekonaniami. W ich kulturze kobiety posiadają znacznie więcej przywilejów niż mężczyźni. Obowiązkiem mężczyzn jest opiekowanie się matkami, siostrami, żonami oraz wszystkimi dziećmi, żeby pozwolić kobietom i ich potomstwu poczuć się bezpiecznie i stabilnie. Kobiety dziedziczą majątek i ziemię swoich rodziców. W przypadku konfliktów rodzinnych, dzieci zawsze zostają przy matce. Najstarsza kobieta w klanie jest najważniejszą personą i decyduje w każdej kwestii spornej.
W pałacu kobiety miały swoje dedykowane piętro, gdzie mogły się odizolować, relaksować ciało, odpocząć od obowiązków. Żaden mężczyzna nie miał tam prawa wstępu.
Dachy domów Minangkabau nawiązują do kształtu bawolich rogów, zwierzęcia bardzo tu cenionego.
W lokalnym języku plemienia ‘minang’ znaczy zwycięski, ‘kabau’ znaczy bawół. Za znaczeniem nazwy stoi legenda mówiąca o konflikcie między lokalną społecznością. a pragnącym terytorium posiąść księciem Jawajskiego królestwa Majapahit. Mądry przywódca plemienia Minangkabau, chcąc uniknąć konfliktu i ofiar, zaproponował walkę dwóch wodnych bawołów. Właściciel tego, który wygra, zdobędzie prawo do ziemi. Książe się zgodził wystawiając swojego najbardziej agresywnego i największego bawoła do starcia. Lokalni mieszkańcy wystawili małego, wygłodniałego cielaka, któremu zaostrzyli rogi. Duży bawół nie zwrócił nawet uwagi na małego przeciwnika, nie widząc w nim żadnej konkurencji. Natomiast mały, głodny byczek zobaczywszy duże zwierzę uderzył prosto pod jego brzuch w nadziei na znalezienie wymion pełnych mleka. Jego ostre jak nóż rogi przebiły skórę byka, który wykrwawił się na śmierć.
Pałac, jak również tradycyjne domy, podzielone są wzdłuż na pół. Przednia część służy do zgromadzeń, wspólnego świętowania uroczystości.
Tylna część to miejsce sypialne dla małżeństw i niezamężnych kobiet. Kawalerowie i dzieci śpią razem w części głównej.
Przed każdym domem powinny stać trzy spichlerze na ryż. Jeden dla domowników, drugi dla gości, trzeci trzymany na specjalne okazje.
Ściany i filary pałacu są ozdobione misternymi rzeźbami. Zgodnie z wierzeniami Minangkabau nie mogą przedstawiać postaci ludzkich czy zwierzęcych, ale mogą nosić ich nazwy na przykład tupai tatangun to ‘zaskoczona wiewiórka’ ?
Niestety my docieramy do tego przepięknego pałacu już trochę późno. Kropi deszcz, światło do zdjęć jest bardzo marne.
Po wizycie w pałacu wracamy do hostelu. Na kolację udajemy się do Bedudal Cafe, kilkaset kilometrów dalej. Polecał nam go Eddie z Siberut.
Jest smacznie i bardzo przyjemnie, chociaż też bardzo turystycznie.
I to by było na tyle z dzisiejszego dnia. Wracamy do pokoju i idziemy spać.
Bukittinggi
22 marca 2019
Dziś piątek. Prawie wszystko zamknięte. Muzułmanie modlą się w meczetach. To taka chrześcijańska niedziela. W inne dni tygodnia nie mają obowiązku wybrać się do świątyni. Modlą się wtedy pięć razy dziennie gdzie chcą. Tego dnia nie pójść na kazanie to grzech. Obsługa naszego hostelu i restauracji ubrała się odświętnie i, zostawiając nas zamkniętych w restauracji, również poszła. W sumie przydał nam się taki dzień, ponieważ już jutro wylatujemy na Bali kompletnie bez dalszego planu. Uporządkujemy notatki i zdjęcia, zarezerwujemy hotele, kupimy kolejne bilety lotnicze.
Dziś wyszliśmy tylko na kolacje do Chińczyka. Dobrze, że Chińczycy są wszędzie. Oni są ZAWSZE w pracy.
Sumatra, Bukittinggi – Padang – Bali, Denpasar
23 marca 2019
Menadżer naszego hotelu zamawia nam rano tak zwany ‘shared car’ (dzielony samochód). Ani to taksówka, ani grab, ani prywatny samochód. Dzielimy go z innymi czterema osobami. Dowodzi nas pięknie na lotnisko, zabierając po drodze kolejnych pasażerów spod ich domów.
Żegnamy się z Sumatrą. Lecimy na nasze ukochane Bali. Jeżeli chciałbyś również odwiedzić tą wspaniałą wyspę, zapoznaj się z naszą ofertą TUTAJ.
Sumatra 2018
Malezja, Penang, George Town – Indonezja, Sumatra, Medan
4 lutego 2018
Do stolicy Sumatry, Medanu, przylecieliśmy z Malezyjskiej wyspy Penang liniami AirAsia za 256 MYR. Ja wysiadam w fatalnym nastroju – bardzo boli mnie od kilku dni oko. Otrzymane w malezyjskim szpitalu lekarstwa i krople w ogóle nie pomagają.
Zamawiamy GRABA (lokalny Uber) do centrum. Dwóch kierowców nie może nas znaleźć. Nie wiem jak można nie znaleźć dwóch białasów w Azji i to jeszcze w Medanie, gdzie białas przyjeżdża raz na ruski rok, no ale tak się właśnie stało. W Indonezji toczy się walka między taksówkarzami a ‘Grabarzami’, więc wolą się za bardzo nie afiszować, kim są. Umawiają się zwykle gdzieś na pobliskim parkingu lub poza terenem lotniska i udają, że przyjechali po starych znajomych. Często też proszą, żeby pasażer usiadł z przodu, jak przyjaciel. Niestety taksówkarze i tak już ich rozpoznają. Dochodzi tam nawet do rękoczynów.
Po 40stu minutach łażenia między parkingami daliśmy sobie spokój. Bierzemy regularną taksówkę spod głównego wejścia.
Lotnisko położone jest około 70 kilometrów od miasta. Dojazd do zarezerwowanego wcześniej Hostel Griya 24 zajął nam sporo ponad godzinę. Na zakończenie taksiarz nas jeszcze wkurzył, ponieważ po zainkasowaniu 200 tysięcy rupii uścisnął Sebie rękę i chce się ulotnić. Jak Seb prosi o resztę (na liczniku mieliśmy 160 tysięcy) to już przestaje być miły i z obrażoną miną szuka kasy po kieszeniach. Ostatecznie i tak zapłaciliśmy prawie dwa razy drożej niż GRAB, gdzie aplikacja pokazywała 94 tysiące. Ale co mogliśmy zrobić.
Zarezerwowany GRiYA 24 okazał się być przeciętny i bardzo podstawowy. Za to czysty, tani i rodzina przeurocza. Z zachodnich turystów mieszkamy tu tylko my. Reszta z 20stu pokoi zajęta długoterminowo przez studentów lub pracowników pobliskiej fabryki. My mamy w pokoju przynajmniej łóżko, stolik i nocne szafki. W ich pokojach nie ma kompletnie nic oprócz materaca. Wprowadzają tam też na noc swoje skutery. Mamy jeszcze bardziej podstawową prywatną łazienkę z lokalną toaletą, czyli dziurą w podłodze i prysznicem. Nie jest źle, ale szału też nie ma. Te 'luksusy’ kosztują nas 175 000 IDR ze śniadaniem.
Od centrum dzieli nas spory kawałek. Koszt kolejnych GRABÓW wiozących nas do centrum, które zamawia nam właściciel, to około 20 000 IDR za kurs.
Nasz pokój jeszcze nie jest gotowy. Idziemy na śniadanie do KFC. Nie mieliśmy innego wyjścia, ponieważ homestay położony jest w zupełnie nieturystycznej części miasta, a lokalne gar-kuchnie nie nadają się jedzenia. Już zapomniałam, co tam za ścierwo podają: wszystko tłuste i sztuczne. Fuj. A na dodatek drogie. Za dwie pepsi, dwie porcje okropnych tłustych frytek i kubełek równie okropnych pikantnych skrzydełek zapłaciliśmy 35 PLN. Skandal jak na Sumatrę.
Oko boli. Nie mam siły na nic. Właściwie to boli coraz bardziej. Tylko dziś niedziela. Jest podejrzenie, że w szpitalu same patałachy. Muszę poczekać do jutra. Właścicielka poleca specjalistyczną klinikę Sumatera Eye Center, ale też radzi poczekać do poniedziałku. Idę więc spać, wtedy oko najmniej przeszkadza. Oby do jutra!
Medan
5 lutego 2018
Oko boli. Nie mogę spać. Wstaję o 2 nad ranem, jednak do szpitala jeszcze za wcześnie.
O 9.00 zamawiamy GRABA. Żeby nie było za łatwo, po drodze wjechał nam w tyłek tuk-tuk. Panowie się chyba jednak jakoś dogadali z pomocą policjanta, który akurat stał na skrzyżowaniu i jedziemy dalej.
Klinika Wypasiona. Obsługi tyle samo, co pacjentów, więc długo się nie czeka. Tyle, że najpierw muszą założyć mi kartę, potem zrobić jakieś rutynowe badania oka, które robią wszystkim, potem idę do lekarza, potem do czegoś w rodzaju apteki, gdzie dostaje lekarstwa, potem zapłacić, potem po dokumenty do ubezpieczyciela, więc trochę stanowisk tam obskoczyłam.
U pana doktora na biurku przygotowane śniadanie, czyli szczęśliwy i wypoczęty. Wzbudza zaufanie, żeby powierzyć mu leczenie mojego oka. Ma specjalistyczny sprzęt. Od razu stawia diagnozę: wirus, a nie żadne ciało obce, jak twierdzili w Malezji. Leczenie potrwa dwa tygodnie. Za tydzień muszę zgłosić się na badania kontrolne. No to chyba utkniemy tu na dłużej. Poza tym oko fatalnie reaguje na ostre światło, a przecież to Indonezja. Pełne słońce od rana do nocy. Nie za bardzo mam ochotę na zwiedzanie ☹
Medan
6 luty 2018
Oko boli. Na dziedzińcu wystawione są plastikowe krzesełka i stoliki, więc chociaż wieczorem mogę wyjść na świeże powietrze.
Codziennie rano właściciel i właścicielka przynoszą nam do pokoju tace ze śniadaniem. Są wypasione, codziennie inne. Zawsze są owoce i warzywa. Do tego pani piecze przeróżne placuszki, smaży jajka, kurczaka czy ryż. Dostajemy dzbanek z wrzątkiem, kawę i herbatę i jakieś ciasteczko na osłodę. Ani razu się zestaw nie powtórzył. Jej mąż opowiada, że żona wstaje codziennie o 5 rano i idzie na pobliski targ po świeże produkty na cały dzień. Dlatego wieczorami ona już śpi, tylko on siada z Sebastianem na pogaduchy i porady gdzie warto jechać na Sumatrze. Jest bardzo pomocny i bardzo dobrze zna wyspę. Nie tylko z opowiadań. Sam dużo jeździł, co wcale nie jest takie typowe, jak na Indonezyjczyka.
Resztę posiłków organizujemy sobie sami w pobliskich supermarketach. Nasz ulubiony zestaw: puszka tuńczyka w sosie własnym, pomidory i sól. Pycha! Nasza noga w KFC już więcej nie postanie.
Medan
7 lutego 2018
Nie wychodzę z pokoju. Oko boli. Seb siedzi w Internecie. Kolejny stracony dzień.
Medan
8 lutego 2018
Wizyta kontrolna w Klinice Okulistycznej.
Oko boli raz mniej, raz bardziej. Co za podły wirus! Nie życzę nikomu. Na pewno jest lepiej, chociaż noce dalej nieprzespane. Niestety mogę smarować je maścią, która mi daje największą ulgę, tylko 5 razy w ciągu doby.
Lekarz potwierdził, że jest lepiej. Przy pierwszej wizycie Seb widział, że na ekranie sprzętu, którym mnie badano, całą pajęczynę kresek na źrenicy. Tym razem było już tylko kilka małych. Chyba będę żyć.
Dla wyjaśnienia: wirus nie ma nic wspólnego z Azją. Można się go nabawić gdziekolwiek. To tak zwana oczna opryszczka. Szczęście w nieszczęściu, że przytrafił mi się na półrocznym wyjeździe, a nie na kilkutygodniowym urlopie, bo urlop z tym wirusem to urlop stracony. Nie można wychodzić na światło, bo boli, nawet pod opatrunkiem. Nie można spać, bo boli, więc chce się robić tyle co nic. Stracone dwa tygodnie z półrocznej wyprawy to zawsze jakaś strata, jednak stracone dwa tygodnie z 26 dniowego urlopu to już strata nie do odrobienia. Niestety nie da się przed tym zabezpieczyć. Ot, przypałętał się, jak to wirus.
Moje ubezpieczenie w Warcie pokryło bez zbędnych pytań wszystkie koszty, zarówno wizyt, jak i leków. Oczywiście najpierw płaciłam sama, potem, po przedstawieniu zdjęć otrzymanych od kliniki dokumentów i rachunków, zwrócono mi pieniądze na konto szybko i bez żadnych problemów.
Skoro już musiałam wyjść 'na miasto’, poszliśmy w stronę centrum zobaczyć w ogóle z czym się je ten Medan. Miasto okropne. Zgiełk, korki, spaliny, okrutna wilgotność i brzydka architektura. No nie może się podobać. Chodniki w stanie gorszym niż w Birmie! Co chwile połamane płyty, a pod nimi dwumetrowe (na głębokość!) rowy ściekowe W SAMYM CENTRUM MIASTA. Powierzchnie nierówne, co rusz wystaje z chodnika nie-wiadomo-co. Naprawdę można się zabić! Ja, z niewidzącym jednym okiem, miałam ogromny problem z rozróżnieniem odległości i właściwą oceną, czy powierzchnia jest płaska czy nierówna. Dodatkowo znienacka wyrastały na chodniku graty wystawione przez sklepikarzy, skutery, sterczące z betonu pręty, śmieci. Spacer nie miał nic wspólnego z przyjemnością. Właściwie to cud, że przebrnęłam przez ten tor przeszkód bez uszczerbku na zdrowiu.
Weszliśmy do centrum handlowego, żeby załatwić parę spraw. Pierwszy raz byłam w Centrum Handlowym w Azji, bo nie mówię tu o zbiorowisku sklepów nazywanym marketem, ale o najprawdziwszym kolosalnym CENTRUM HANDLOWYM ze znanymi markami, błyszczącymi posadzkami, wycyckanymi witrynami, restauracjami, placami zabaw. Nie mogłam uwierzyć, że to rzeczywiście to samo miasto. Za rogiem syf, malaria i wołające o pomstę do nieba chodniki, za progiem niemalże Mediolan.
Kupiliśmy kartę do Internetu. Zjedliśmy przepyszne ciastka, popiliśmy kawą. Obeszliśmy sklepy w poszukiwaniu plecaka podręcznego dla Seby (obecny już prawie w strzępach). Znowu dysharmonia. Plecak North West, który w Polsce w sklepie firmowym kosztuje 349 PLN, to tu wydatek ponad 2 mln Rupii, czyli jakieś 530 PLN. Proporcja zarobków zupełnie odwrotna. Postanawiamy jechać do jakiegoś znalezionego w sieci sklepu, zwanego hucznie turystycznym.
Zamawiamy GRABA, jednego, drugiego, trzeciego – wszyscy anulują. Albo boją się obcych, albo nie chce im się jechać pod zatłoczone centrum handlowe. W końcu wpadamy na pomysł, żeby iść na przystanek autobusowy i poprosić jakiegoś lokalesa, żeby wytłumaczył kierowcy na jaki przystanku będziemy czekali. Zadziałało. Chyba po 40 minutach czekania siedzimy w samochodzie i jedziemy 7 km w okropnych korkach. Ja z moim okiem dostaję już szału. Łzawi, boli coraz bardziej w upale i palącym słońcu. Opatrunek mało pomaga.
Sklep okazuje się sklepem turystycznych podróbek, za to plecaki są za około 50 PLN. Postanawiamy kupić tymczasowo podróbkę, a North West zostawić na Polskę. Niektóre podróbki wyglądały całkiem fajnie. Z siateczkowymi, oddychającymi pleckami, dużą ilością kieszonek, stelażami wewnętrznymi. Ten który wybraliśmy okazał się totalnym bublem. Po zapakowaniu nie nadaje się do noszenia, taki jest niewygodny. Zostawiamy go właścicielom homestaya – może chociaż warzywa z targu będzie można w nim transportować. Ostatecznie Seb wraca po North West. Ja zostaję w pokoju. Oko po całym dniu na słońcu znowu zaczęło dawać mocno o znać o swoim wirusie.
Kolejny stracony dzień.
Medan
9 – 13 lutego 2018
Oko boli. Światłowstręt nie odpuszcza. Nie mogę nawet patrzeć na maksymalnie ściemniony ekran komputera, więc ani sobie nie poczytałam, ani nie popisałam, ani nie pooglądałam. Kompletnie stracony tydzień.
Medan
14 lutego 2018
Oko w końcu w porządku. Pierwszy raz wychodzę zwiedzać miasto.
Na pierwszy rzut idzie Muzeum Narodowe Północnej Sumatry (State Museum of North Sumatra), które polecił nam właściciel naszego homestay. Nie jest dobrze. Muzeum jest duże, jednak ciemne, zakurzone, nieinteraktywne, skąpo opisane po angielsku.
Muzeum Północnej Sumatry w Medanie
Stoją w nim repliki zwierząt żyjących na Sumatrze, ludzi z sumatrzańskich plemion w tradycyjnych strojach, narzędzia których używali do codziennych obowiązków.
Stoją też relikty świadczące o wyznawanych tu religiach, czyli hinduistyczni bogowie, posążki buddy, pozostałości po chrześcijańskich kolonizatorach i muzułmańskie księgi.
Są infantylnie przedstawione scenki z życia mieszkańców.
Najciekawsza jest historia wyspy i przedstawione kolejne etapy rozwoju. W V, skąd pochodzą najstarsze informacje o wyspie, lokalne plemiona płaciły haracz Chinom. W VII wieku powstało samodzielne królestwo Srivijaya, które w XI wieku zostało pokonane przez najeźdźców z południowych Indii, stąd hinduizm na wyspie. W tym samym czasie zaczęły się także pierwsze najazdy muzułmanów, którzy w XV wieku ugruntowali tu swoje wpływy. W 1508 dopłynął do wyspy pierwszy Europejczyk, Portugalczyk Figueira, jednak jeszcze w tym samym wieku przegonili Portugalczyków Holendrzy. W XX wieku kontrolowali cały teren wyspy, wymieniając się z Brytyjczykami na tereny na półwyspie malezyjskim. Najdłużej bronił się region Banda Aceh, bo aż do 1903 roku. W latach 1942 – 45 okupowali wyspę okrutni Japończycy. Po zakończeniu wojny Holandia poparła przynależność wyspy do Indonezji. W latach 1976 – 2005 wolnościowy ruch Aceh ponownie się uaktywnił, walcząc z indonezyjskim rządem o odłączenie od Indonezji. Uważali, że włodarze z Dżakarty nic nie wiedzą o ich problemach i sposobie życia. W tym okresie w potyczkach zginęło wielu cywilów. Spór ucichł w 2005 po tsunami, które w święta Bożego Narodzenia 2004 roku zdewastowało krainę i zabrało mnóstwo ofiar. Jednak po dziś dzień Aceh pozostaje ‘państwem w państwie’, ze swoim restrykcyjnym prawem szariatu, które uważa za nadrzędne do indonezyjskiego.
Jest też całkiem ciekawa sekcja opowiadająca o sumatrzańskich plantacjach kawy, które założyli na wyspie kolonizatorzy. Sumatrzańska kawa, Arabica, jest najsłynniejszą kawą w Indonezji.
Po muzeum biegają sumatrzańscy uczniowie. Są mało zainteresowani wystawami, za to ewidentnie zadowoleni z faktu, że nie muszą siedzieć w szkolnych ławkach. Bardzo też zainteresowani byli nami. Zaglądali, chichocząc, zza gablot, żeby się na nas pogapić.
Poza tym nie ma tam właściwie nic specjalnie ciekawego. No i jeżeli już umieszczono angielskie opisy, trzeba się sporo naczytać, ponieważ to przeważnie duże, opisowe plansze.
Następnie jedziemy GRABEM do China Town, żeby w końcu zjeść coś, co lubimy. Sumatrzańskie gar-kuchnie w naszej dzielnicy się to tego kompletnie nie nadają. Wszystkie rybki, kurczaki, pulpeciki przygotowywane są rano, po czym stoją cały dzień w szklanych gablotach na słońcu.
Niestety chińska dzielnica w Medanie jest raczej licha i wcale nie przypomina China Town, które znamy z innych azjatyckich krajów. Na food store wszystko prawie zamknięte. Otwarta tylko jedna budka. Nie mamy wyjścia, zostajemy. Jesteśmy głodni. Makaron z wołowiną i zupa okazały się jednak bardzo dobre. Koszt: 3,5 PLN za danie. Do tego piwo za 32 tysiące rupieci (jakieś 7 PLN) też nieźle! Resztę restauracji, budek i straganów otwierają jednak dopiero o 18.00. Chińczycy jedzą wieczorem. Przyjdziemy innym razem.
Ten sam GRAB wiezie nas do ogromnego i bardzo dobrze zachowanego Chińskiego Domu, zbudowanego w 1895 roku. Zbudował go chiński imigrant, Tjong A Fie, który był właścicielem pobliskiej plantacji, kupcem i biznesmenem. Został też mianowany burmistrzem Medanu. Był swego czasu najbogatszym mieszkańcem miasta oraz wielkim filantropem, który chętnie inwestował swoje własne środki w budowę świątyń i ośrodków kulturalnych.
Dom Chiński Tjong A Fie Mansion już naprawdę piękny. Nazywany jest klejnotem Medanu. Posiada 35 komnat. Jego powierzchnia to ponad 8 tysięcy metrów kwadratowych.
Zbudowany został zgodnie z zasadami feng-shui. Komnaty ulokowane są wokół sporego dziedzińca, który symbolizuje studnię niebios.
Stylem nawiązuje do architektury chińskiej, malajskiej, wiktoriańskiej i art deco
Szczególnie piękna jest sala balowa, w której odbywają się po dziś dzień ważne uroczystości.
Po domu oprowadza nas bardzo sympatyczna pani przewodniczka, która jest przydzielana w cenie biletu (35 000 Rupii). Byliśmy nawet w kuchni.
Mówi, że cały czas mieszka tu w jednym skrzydle wnuczka właściciela Tjong, który zmarł w 1921 roku. Pozostałe skrzydła budynku udostępniono zwiedzającym w 2009 roku.
Dalej idziemy piechotą do sułtańskiego Pałacu Maimun. Korki są tak ogromne, że wyprzedzamy samochody o kilkadziesiąt minut.
Pałac zbudowano w 1891 roku na rozkaz sułtana Makmun Al Rashida Perkasa Alamshiha i jest uznawany za najpiękniejszy zabytek w północnej prowincji Sumatry. Zaprojektował go holenderski architekt Theodore Van Erpa, który połączył elementy islamskie, malajskie, indyjskie z włoskimi i hiszpańskimi. Składa się z budynku głównego, dwóch skrzydeł bocznych, otoczonych licznymi galeryjkami i balkonami.
Odbywały się w nim najważniejsze spotkania państwowe i międzynarodowe. Obecnie jest rezydencją krewnych sułtana. Jego całkowita powierzchnia to 2772 metry kwadratowe. Do dyspozycji sułtańska rodzina ma 30 komnat. Zwiedzającym udostępniana jest tylko sala tronowa na parterze, której powierzchnia wynosi 412 metrów kwadratowych. Wygląda jak żywcem wyjęta z baśni 1000 i jednej nocy. Ogromne kryształowe żyrandole, zabytkowe, rzeźbione meble, kolosalne portrety i sułtański tron pokazuje przepych, w jakim mieszkają królewskie rodziny Wschodu.
Pałac otaczają zielone ogrody z przyjemnymi alejkami, fontannami, posążkami. Widać, że niedawno skończyła się tu jakaś oficjalna uroczystość. Ciągle stoi scena, krzesła, stoły w białych kubraczkach.
Po terenie kreci się cała masa ludzi przebranych za sułtanów i księżniczki. Zarówno dzieci jak i dorosłych. Przebieramy się i my. Stroje można wypożyczyć w sali tronowej. W zależności od stopnia skomplikowania stroju kosztuje od 30 do 50 tysięcy. Panie dodatkowo mogą zostać umalowane i uczesane.
Jakiś Indonezyjczyk natychmiast wciela się w rolę naszego osobistego paparazzi.
Robi nam zdjęcia naszym aparatem w sali tronowej, na galeryjkach, ustawiając nas niczym profesjonalista.
Oczywiście na pamiątkę dla siebie robi nam zdjęcia równolegle swoją komórką. Bulle przebrani za sułtana i królową to nie lada gratka.
I to by było wszystko z dostępnych w pałacu atrakcji.
Następnie piechotą kierujemy się w stronę meczetu Raya Al-Mashun.
Po drodze wchodzimy jeszcze do Chińskiego Sklepu i kupujemy kartki pocztowe, które wysyła się na Chiński Nowy Rok. Przypada już za kilka dni. To będzie już nasz drugi i jeszcze nie ostatni nowy rok w tej podróży.
Pod meczetem Raya Al-Mashun zaczepia nas przedsiębiorczy lokalny przewodnik. Jest na tyle nachalny, że nie można się od niego opędzić. Mówi zadziwiająco dobrze po angielsku i dosyć dużo wie. Dajemy się więc naciągnąć na 50 000 Rupii dobrowolnej opłaty. Widzimy, że kupuje sobie potem za to jedzenie na pobliskim straganie, więc może przy okazji spełniliśmy dobry uczynek.
Najpierw wypożyczamy chusty, w których dopiero możemy wejść do środka.
Meczet został zbudowany w 1909 roku dzięki finansowaniu Sułtana Dheli i Tjong A Fie. Ma kształt ośmiokąta z czterema skrzydłami skierowanymi w cztery strony świata.
Wewnątrz jest dość skromny. Z zasady w meczetach nie ma figur ani obrazów, ze względu na islamski zakaz przedstawiania w świątyniach oblicza Boga, ludzi i zwierząt. Jest więc tylko dużą pustą salą, z pięknymi witrażami i zdobionymi ścianami. Na podłodze leży prosta wykładzina.
Miejsce modlitw kobiet i mężczyzn odgrodzone jest brzydkimi, zwykłymi płytami. Z przodu, jak w niemal każdym meczecie, stoi kazalnica (minbar).
I to by było na tyle. Jakiegoś piorunującego wrażenia meczet na nas nie wywarł. Znacznie bardziej interesujący jest pobliski cmentarz i dzieciaki, które grają w piłkę na placu przed świątynią.
Znacznie bardziej interesujący jest pobliski cmentarz i dzieciaki, które grają w piłkę na placu przed świątynią.
Na dodatek coraz więcej ludzi zaczyna nas prosić o wspólne zdjęcia. Jesteśmy tu Bulle, czyli celebryci. A my już jesteśmy lekko zmęczeni po całym dniu łażenia.
Kierujemy się szybko w stronę chińskiej dzielnicy Semarang, gdzie planujemy zostać na kolację. To miejsce polecił nam rano ’Grabarz’, z którym jechaliśmy na to właściwe, lecz puste i pozamykane China Town
Docieramy (po krótkim lekkim błądzeniu ulicami Medanu) już po zmroku. I tu nam się od razu podoba.
Pełno tu straganów, grilli, woków
Jest rozgardiasz i swojski bałagan.
Jest stoisko do przyrządzania moich ukochanych satay. Jedzenie pyszne, piwo względnie tanie.
Jest lokalny koloryt. Na plastikowych krzesełkach siedzą całe rodziny. Panowie popijają piwko, grają w karty. Jest klimat.
Zostaliśmy do północy. Przeszkadzają jedynie liczni żebracy i śpiewacy. Właściwie wszyscy Chińczycy im dają pieniądze, więc chodzą w tą i z powrotem wzdłuż całej ulicy. My staramy się nie zwracać na nich uwagi, żeby jak najszybciej poszli hałasować przy innym stoliku.
Chłopaczek z obsługi pomaga nam zamówić GRABA. Zostawiamy mu na stoliku napiwek. Chłopaczek przynosi nam go z powrotem do samochodu. Tłumaczymy, że to dla niego. Wydaje się być bardzo zdziwiony.
Fajnie było. Najfajniej jak do tej pory w Medanie. O takie China Town chodziło.
Medan
15 lutego 2018
Oko całkowicie wyzdrowiało. Możemy nareszcie opuścić Medan. No cóż. Stolica Sumatry pozostanie miejscem, do którego wrócimy jeszcze tylko po to, żeby się przesiąść na kolejny samolot, bądź inny środek transportu. Jakoś nas nie porwało.
Seb pół dnia szuka najbliższych lotów do Aceh. Nie ma. Wykupione. Zbliża się Chiński Nowy Rok. Musimy poczekać do soboty. W końcu udaje się kupić jakieś 600 tysięcy rupii w jedną stronę na 7.45 rano. Popołudniowe są dwa razy droższe.
Wychodzę do bankomatu wypłacić 2 miliony rupieci za pobyt w GRiYA 24 Homestay. Zaczepia mnie koleś z Security ATM. Chce się umówić na kawę. Białasy w tej dzielnicy są ogromną atrakcją. Ku jego rozczarowaniu mówię, że już wyjeżdżam i dodatkowo mam męża.
W sklepie zaczepia mnie jakaś dziewczyna, która chce mnie oprowadzić jutro za darmo po Medanie w ramach poćwiczenia angielskiego. Też wygląda na zmartwioną, jak mówię, że niestety za późno.
Ekspedientka w sklepie, pyta gdzie jest mój mąż i dlaczego chodzę sama wieczorową porą po ulicach. Kobiety samotnie paradujące po zmierzchu po są dość mocno podejrzane o rozwiązłość.
Wszystkie mijane domostwa otwarte na oścież na ulice. W prostych wnętrzach lub w drzwiach siedzą Indonezyjczycy popijając herbatkę. Upał zelżał, miło posiedzieć na świeżym powietrzu.
Zaczepiają mnie dzieciaki bawiące się przed domami. Nie mówią po angielsku, jednak ewidentnie chcą się czegoś o mnie dowiedzieć. Niestety poza ‘hello’ i ‘your name’ nie potrafimy już sobie porozmawiać.
Orientuję się, że wypłacając te miliony za noclegi, zostawiłam kartę w bankomacie. Niestety już jej nie ma: albo ją ktoś sobie zabrał, albo bankomat ją wciągnął. Seb blokuje środki. Nic nie zginęło. Tylko karty szkoda. O jedną mniej, a stąd nie zorganizujemy nowej.
Pan właściciel drukuje nam rozkład promów na wyspę Pulau Weh.
Kto wie, może gdyby nie to zawirusowane oko i moje fatalne samopoczucie tym spowodowane, mogłoby się nam tu spodobać?
Kolację postanawiamy zjeść na Merdeka Walk, reklamowanym w przewodnikach jako najbardziej turystyczne i atrakcyjne miejsce na posiłek w Medanie. Okazuje się beznadziejne. Same stylizowane na europejskie knajpki. Naprzeciwko jakieś wypasione hotelowce. Zupełnie brak azjatyckiego klimatu.
Okazuje się beznadziejne. Same stylizowane na europejskie knajpki. Naprzeciwko jakieś wypasione hotelowce. Zupełnie brak azjatyckiego klimatu.
Na dodatek ceny wołają o pomstę do nieba. Piwo tylko Heineken. Małe za 54 tysiące rupieci. W sklepie, w którym można je kupić i zabrać ze sobą do knajp, które nie serwują alkoholu, 45 tysięcy rupieci. Bintanga nie ma. Jedzenie słabe i też bardzo drogie. Nie podoba nam się, ale zostajemy. Wracamy do naszego homestay jednak znowu lekko zdegustowani.
Medan
16 lutego 2018
Pojawia się nowy problem. Bilety na samolot kupione, ale okazuje się, że na wyspie Pulau Weh nie ma wolnych noclegów. Pomimo, że w Indonezji mieszka jedynie 5% Chińczyków, Chiński Nowy Rok to dzień wolny od pracy dla wszystkich wyznań i narodowości, czyli taki nasz długi weekend. Wyspa jest najpopularniejszym miejscem wypoczynku w okolicy.
Seb siedzi z panem gospodarzem i szukają czegokolwiek. Pan gospodarz obdzwania w naszym imieniu wszystkie bungalowy, homestaye, hotele i znajomych. Wyspa jest mała. Nie ma na niej dużych hoteli. Są domki gdzieś w lesie, gdzie ledwo dochodzi prąd, co dopiero Internet, więc trzeba znaleźć kogoś, kto zna tam numer telefonu. Wyspa jest też rajem nurkowym, więc często noclegi sprzedawane są jedynie z kurami nurkowania lub nurkowymi wyprawami. W końcu udaje się coś znaleźć. Uff. Ale zajmuje to ponad pół dnia.
No to skoro ten Chiński Nowy Rok taki popularny, postanawiamy wybrać się do tego głównego China Town, zobaczyć jak świętują. Zamawiamy GRABA, który wiezie nas do… totalnie opuszczonej dzielnicy. Na ulicach wygląda jakby wybuchła jakaś epidemia. Ani jednego Chińczyka, wszystko zamknięte na cztery spusty. Przy naszej pierwszej wizycie, chociaż knajpy były zamknięte, ludzi się kręciło sporo . Teraz nikogo.
Okazało się, że Chińczycy świętują ten dzień w zaciszu swoich domów, tylko z najbliższą rodziną. Rodziny przemierzają ogromne odległości, żeby się spotkać i zjeść ten najważniejszy i najobfitszy posiłek w roku. Przed posiłkiem wspólnie składają ofiary bogom i duchom przodków. Ofiary, zwykle ciastka i owoce, układa się na specjalnie przygotowanych stołach. Jeden, przed wejściem do domu, to stół dla bogów, których prosi się o opiekę nad domem i pozwolenie na wejście. Nad drugim, ustawionym w domu, wiesza się zdjęcia zmarłych i zastawia potrawami, które przodkowie szczególnie lubili za życia. Po dopełnieniu tych tradycji zaczyna się uczta. Wcześniej trzeba ją oczywiście przygotować, więc w domach odbywa się wielkie gotowanie, a wcześniej wielkie zakupy. W kolejnych dniach. Chińczycy objeżdżają groby zmarłych i odwiedzają dalszych krewnych, których zwyczajowo należy w tym okresie odwiedzić. Inaczej mogą poczuć się urażeni.
W rezultacie, chociaż świętowanie Nowego Roku trwa aż 15 dni, dopiero po spełnieniu tych obowiązków na ulice wychodzą tłumy, by uczestniczyć w korowodach, popatrzeć na uliczne tańce smoków i lwów.
No to brak Chińczyków na ulicach się wyjaśnił.
Zdaliśmy sobie też sprawę, że pomimo tego, że jesteśmy w Azji, nie będzie nam dane tego wszystkiego zobaczyć. Wyspa, na której spędzimy kolejne dni, Pulau Weh, jest najbardziej ortodoksyjną częścią Indonezji, jeżeli chodzi o Islam. Nie uznają innych wyznań i bogów, stosują prawo szariatu. Jaki Chińczyk chciałby tam zamieszkać, lub nawet spędzić to najważniejsze dla niego święto? Alkoholu nie ma nawet w hotelach dla turystów. W rezultacie my też nie zobaczymy nawet jednego czerwonego lampionu. Następnie przenosimy się prosto na kilkudniowy trekking po dżungli Bukit Lawang i po wulkanach Berestagi, żeby kolejne dni odpocząć nad wulkanicznym jeziorem Toba. Kiepsko wyszło. Wszystko przez ten paskudny wirus oku.
Postanowiliśmy spróbować szczęścia na Semarang – przed wczoraj było tam tak gwarno, że musimy kogoś spotkać. Zamawiamy GRABA i z drżeniem serca jedziemy sprawdzić. Uffff.
Nasza ulubiona chińska uliczka nie zawiodła. Chociaż sklepy zamknięte, na plastikowych stoliczkach siedzi całkiem sporo osób przy piwie. Rozwiesili tu nawet trochę noworocznych dekoracji i lampionów. Dobre i to. Zostajemy na ulubionych satayach i Bintangu.
Nawet śpiewają! Jesteśmy uratowani.
Sumatra, Medan – Banda Aceh – Pulu Weh
17 lutego 2018
Rano Grab zawozi nas na lotnisko. Wylatujemy z tego niefajnego miasta. W końcu.
Lecimy na sam zachodni koniec Sumatry do Banda Aceh, a konkretnie na najbardziej wysuniętą wyspę Indonezji, Pulu Weh.
Przykładowe ceny w Medanie:
duża woda mineralna – 3 600 IDR
mała woda mineralna – 5 000 IDR
napój izotoniczny Poccari 0,3l – 7 700 IDR
zupka chińska – 4 500 IDR
hamburger w lokalnej knajpie – 15 ooo IDR
karta startowa SIM 7GB – 100 000 IDR
puszka tuńczyka – 11 500 IDR
arbuz 500 g – 4 965 IDR
obiad w niemieckiej restauracji Rolands – zupa grzybowa 29 500 IDR, schnizel z frytkami i surówkami – 92 500 IDR,
mrożona kawa w centrum handlowym – 35 000 IDR
piwo na chińskiej dzielnicy w knajpach na ulicy – 30 000 IDR
wstęp do muzeum – 20 000 IDR
wstęp do pałacu – 5 000 IDR
wstęp do chińskiego domu – 35 000 IDR
Indonezja, Sumatra, Medan – Bukit Lawang
22 lutego 2018
Do Bukit Lawang przyjeżdżamy z Medanu lokalnym autobusem. Właściciel naszego hostelu instruuje nas, żebyśmy absolutnie nie płacili za bilet z góry. Opłatę wręcza się kierowcy dopiero po wykonaniu kursu. Informuje nas też, że powinno to kosztować więcej niż 50 000 IDR za osobę. No i zaczyna się afera. Jacyś cwaniacy twierdzą, że musimy zapłacić im z góry, albo opuścić autobus. No to opuszczamy. Idziemy na ciastko i kawę. Obskakują nas kolejni cwaniacy twierdząc, że u nich cena za bilet jest o połowę tańsza, ale też płatna z góry. Więc ich również ignorujemy. Kolejnym i kolejnym mówimy, że zapłacimy kierowcy na miejscu, po wykonanym kursie. Nawet przyprowadzają totalnie nic nie rozumiejącego kierowcę, żeby wręczyć mu kasę. Nie dajemy się nabrać. W końcu wpadamy na pomysł, że właściwie dlaczego jacyś ‘nie-wiadomo-kto’ mają prawo wypraszać nas z miejskiego autobusu. Wsiadamy i siedzimy twardo, nie zwracając na kretynów uwagi. Na ich wrzaski odpowiadamy, że jak chcą mogą zadzwonić na policję. W końcu dają sobie spokój. Jeszcze tylko złośliwie trzęsą autobusem, chyba, żeby zwalić przymocowane na dachu nasze plecaki, albo żeby wyładować złość po nieudanym szwindlu. Jesteśmy z siebie dumni, że nie daliśmy się oszukać.
Do Bukit Lawang jest niecałe 100 kilometrów, ale jedziemy tam ponad sześć godzin. Drogi są w opłakanym stanie. Właściwie chyba nie przekraczamy prędkości 30 kilometrów na godzinę. Dodatkowo pokryte są pyłem, więc otwarte w rozgruchotanym busie okna wpuszczają do środka tony kurzu. Zamknięcie ich też nie wchodzi w grę. Można w nich palić. Sama już nie wiem co gorsze: kurz czy papierosowy dym.
Po drodze mijamy ciągnące się na dziesiątki kilometrów plantacje palm olejowych. Biznesy, które mają na sumieniu karczowanie naturalnej dżungli i przyczynianie się do groźby wyginięcia wielu gatunków zwierząt, w tym cudownych orangutanów, które mamy nadzieję jeszcze spotkać oko w oko w ich naturalnym środowisku. Palmy zasadzone są w idealnie równych rzędach. Przed nimi, przy drodze, leżą całe kupy zerwanych owoców, przygotowanych do transportu. Mijają nas wypakowane nimi ciężarówki. Przerażająco smutny widok. Ponoć proceder wycinania dżungli jest nielegalny, jednak nikt się tym kompletnie nie przejmuje. Plantacje dają pracę setkom mieszkańców, dochody ze sprzedaży oleju palmowego są kolosalne. Widząc to spustoszenie obiecujemy sobie, że nigdy już nie kupimy żadnego kosmetyku, zawierającego ten olej oraz będziemy sprawdzać wszystkie knajpy, czy nie używają go do przygotowywania posiłków, zanim coś zamówimy.
Gdy w końcu dojeżdżamy na miejsce, płacimy kierowcy za kurs dokładnie tyle, ile kazał nam zapłacić właściciel naszego hostelu, czyli 50 000 IDR, czyli dokładnie tyle samo ile płacili wszyscy inni lokalesi. Na dworcu czeka już przedsiębiorczy przewodnik, a właściwie to pośrednik między przewodnikami po dżungli, właścicielami hosteli i kierowcami rikszy. Zaczyna od ofert hotelowych, obiecując że pokaże nam tyle hosteli, ile będzie trzeba, aż będziemy zadowoleni. Za tą usługę nie chce nic. Mówi, ile powinniśmy zapłacić za riksze i wskazuje nam tą uczciwą. Rzeczywiście płacimy taką kwotę za dojazd do biura Informacji Turystycznej. Tam zostawiamy bagaże i idziemy piechotą oglądać potencjalne noclegownie. Pierwsza jest już praktycznie za rogiem. Nie jest zła, ale skoro już mamy samozwańczego przewodnika idziemy obejrzeć kolejne. Niestety każda następna nie dorównuje tej pierwszej. Mamy tam własny, intymny ganek z widokiem co prawda na murowany kanał, nie na rzekę, jednak jest dużo przestrzeni. Właściciel zapewnia, że ma najtańsze piwo we wiosce, co po sprawdzeniu okazuje się być prawdą. Po obejrzeniu jakichś pięciu innych miejsc wracamy do pierwszego hostelu Brown Bamboo Bukit Lawang.
Jest czysto, jest własna łazienka, ciepła woda, klimatyzacja. Jest dobrze.
Samozwańczy przewodnik umawia się z nami w restauracji na omówienie opcji trekkingu. Początkowo chcemy wybrać jednodniowy, jednak samozwańczy przewodnik od razu się krzywi. Twierdzi, że nie zobaczymy prawdziwej dżungli i zwierząt i że to strata pieniędzy. Dajemy się namówić na dwa dni trekkingu z noclegiem w dżunglowym obozie. Ceny są horrendalne, jednak nie ma opcji. Do dżungli Gunung Leuser nie można iść na własną rękę. Jeżeli ktoś nas spotka bez lokalnego przewodnika, odeskortuje do wyjścia. Bardzo tu tego pilnują. Powód oficjalny to bezpieczeństwo turystów – w końcu żyją tu nawet dzikie, sumatrzańskie tygrysy. Powód prawdziwy to oczywiście zabezpieczenie dochodów licznej grupy lokalnych przewodników. Koszty trekkingu to 2 640 000 IDR za dwa dni. Szlaki nie są oznakowane, łatwo się zgubić. Pomijając nawet kwestie kosztowe, nie radzę wybierać się samemu.
Płacimy za trekking z góry. Nie mamy tyle rupii, więc kombinujemy z dolarami. Wymienia nam je właściciel hostelu po niestety kiepskim dla nas kursie. Co jednak zrobić. Umawiamy się na start o 7 rano. Czytaliśmy wcześniej, że wszystkie wycieczki wyruszają o 9-tej i jest wtedy najgłośniej, co płoszy zwierzęta, więc jest mniejsze prawdopodobieństwo, żeby je zobaczyć. Czytaliśmy też, że orangutany, na których spotkanie liczymy najbardziej, wstają o brzasku na śniadanie, więc właśnie po siódmej jest największe prawdopodobieństwo ich spotkania. Samozwańczy przewodnik twierdzi, że nie będzie żadnego problemu, żeby zacząć trekking tak wcześnie za tą samą cenę. Po opłaceniu usługi idziemy przejść się po wiosce. Jest urocza. Małe drewniane domki, przytulne knajpki i rzeka, nad którą dzieją się rzeczy nieprawdopodobne.
Całe życie mieszkańców wieczorem wywleczone jest właśnie do rzeki. Matki kąpią małe dzieci.
Kroją na kamieniach warzywa na kolację
Piorą brudy. Łowią ryby. Dzieciaki uczą się pływać
Na balkonikach knajpek umieszczonych nad tym całym ambarasem można utknąć na całe godziny
Bukit Lawang ma naprawdę niesamowity klimat
Nad rzeką rozwieszone są bardzo chybotliwe mostki. Trochę mamy stracha przedostając się nimi między brzegami
Pomimo, że nie oddaliliśmy się aż tak bardzo od ortodoksyjnej prowincji Aceh, atmosfera jest zupełnie luźna. Piwo sprzedają na każdym rogu i w każdej knajpie. Jak to skwitował właściciel naszego hostelu: ‘my tu jesteśmy cywilizowani’. Nie krytykując zwyczajów i wierzeń innych osób, mam jednak jakiś taki wewnętrzny bunt, jak mi się czegoś zabrania.
Po kolacji idziemy spać. Pobudka o 6 rano nie będzie należała do przyjemnych.
Bukit Lawang
23 lutego 2018
My wstajemy, pomimo wewnętrznych oporów organizmu, punktualnie o szóstej. Kilka minut przed siódmą jesteśmy gotowi do drogi. Niestety nasz przewodnik się nie pojawia. Czekamy zwyczajowe 15 minut. Niestety. Budzimy właściciela hostelu i właściwie całą jego rodzinę, ponieważ śpią wszyscy w jednym pokoju przyległym do restauracji. Właściciel dzwoni to samozwańczego przewodnika. Coś się wydarza w międzyczasie, właściciel nawet pyta, czy chcemy przełożyć trekking na inny dzień, jednak za chwile pojawiają się nasi przewodnicy. Przepraszają za spóźnienie tłumacząc się, że byli na porannym targu na zakupach prowiantu dla nas. Mówią dobrze po angielsku, są bardzo mili, więc odpuszczamy awanturę. Idziemy w dżunglę.
Już po kilku minutach spotykamy dwa małe orangutany. Przewodnik twierdzi, że mają po kilkanaście lat i najprawdopodobniej są rodzeństwem, skoro trzymają się razem.
Po kolejnych kilkunastu minutach marszu spotykamy ogromnego samca orangutana. Przewodnik twierdzi, że mamy niesamowite szczęście, że na taki okaz trafiliśmy, ponieważ samce rzadko wychodzą aż tak daleko na obrzeża swojego królestwa.
Okaz porusza się bardzo zwinnie, jednak bardzo leniwie, jakby znudzony. Gapi się na nas też jakby z lekkim politowaniem. Przewodnik daje mu banana, co, jak się potem dowiadujemy, nie powinno mieć miejsca, ponieważ ludzkie bakterie mogą okazać się nawet śmiertelne dla tych zwierząt. Jednak nasz malkontent pożera banana razem ze skórką i łaskawie pozuje do zdjęć. Jak orientuje się, że już nic więcej nie ugra, znika wśród drzew. Ewidentnie przyszedł na żebry i łatwy żer. Ewidentnie jest do tego niestety przyzwyczajony.
Potem spotykamy jeszcze dwie matki z małymi orangutankami. Pięknie skaczą między drzewami i bawią się ze swoimi pociechami. Przyglądamy się im zauroczeni przez dobre pół godziny.
Po drodze spotykamy też całą masę makaków. Prawie wskakują nam na plecy. Nasz przewodnik rzuca im mandarynki, które chowają natychmiast w policzkach, bez obierania.
Nie wyglądają na wredne, raczej na wścibskie i zaciekawione.
Droga przez dżunglę jest wymagająca. Cały czas w górę i w dół. Trzeba brodzić przez rzekę, trzeba przedzierać się przez zwalone drzewa. Trzeba uważać na żarłoczne pijawki, chociaż nie wiem, czy ma to sens. Krzywdy nie zrobią, trochę złej krwi jedynie upiją. Spotkanie jest całkowicie bezbolesne. Najlepszym strojem do trekkingu będą legginsy. Moje luźne spodnie po tej wyprawie wylądowały w śmieciach – tyle razy zahaczyłam o wystające konary, że zaszywanie nie miało już sensu.
Droga przez dżunglę jest nie do opisania. To trzeba przeżyć samemu.
Przewodnicy mają system ‘paszczowo-dźwiękowy’ informujący, którymi ścieżkami chodzą. Dzięki temu my spotkaliśmy podczas naszego dwudniowego trekkingu jedynie trzech innych turystów. Gwiżdżąc i pohukując dostosowują trasy tak, żeby klient czuł się naprawdę sam na sam z puszczą.
Przewodnicy noszą ze sobą banany, mandarynki, kokosy, żeby turysta nie padł z głodu. Potrafią je też pięknie podać na liściach bananowca.
Wieczorem zostajemy zaprowadzeni do obozu. Obóz to kilka szałasów z bambusa, owiniętych czarną plastikową folią, nad rzeką.
My odpoczywamy po trekkingu, który dla naszych przewodników był totalną bułką z masłem. Przewodnicy przygotowują kolacje.
Gotują w wielkim garze (który przytargali na plecach) wodę z rzeki na palenisku. Tą wodę będziemy pić przez resztę wyprawy. Po zagotowaniu wstawiają gar do rzeki do ostygnięcia.
Na kamieniach wyciągniętych prosto z rzeki tłuką czosnek, papryczki czili i inne przyprawy.
Przyrządzają warzywa, zupę, deser. Wszystko jest po prostu genialne w smaku i wyglądzie!
Rozpalają ognisko i do końca wieczoru zabawiają nas rebusami i opowieściami. Dostarczają nam nawet zimne piwo z miasta. O tak genialnej obsłudze w środku dżungli naprawdę nie marzyłam. Na przeciwnym brzegu kilka ogromnych jaszczurów (monitor lizards)
Oraz całe stado pazernych makaków, które tylko czyhają, żeby coś ukraść z naszej kuchni
No i ukradły. Puszkę skondensowanego słodkiego mleka – ciekawe co z nią zrobią. Paczkę makaronu i parę grzanek. Tuż za moimi plecami skubaniec się ukrył, chwycił i zwiał!
W okolicy stacjonowało też stado przepięknych małpek Thomsons, zwanych potocznie Punky Monkey, ze względu na swojego naturalnego irokeza.
Przebywanie tak blisko z naturą było przeżyciem nie do opisania. Całą noc towarzyszyły nam odgłosy dżungli. Czuliśmy się totalnie bezpiecznie. Nasi przewodnicy byli doświadczeni, zabawni i reagujący na każde nasze logiczne zachcianki. Bo na pytanie ‘gdzie jest toaleta?’ odpowiedzieli z uśmiechem ‘wszędzie’. No tak, głupie białasy…
To była genialna noc.
Bukit Lawang
24 lutego 2018
Poranna toaleta jedynie w rzece. Idziemy kawałek dalej do wodospadu, gdzie woda wydaje się być ‘bieżąca’ ? Śniadanie podane jak na królewskim dworze.
Małpa znowu ukradła mi tosta!
Właściwie to mamy wykupiony kolejny dzień trekkingu, jednak postanawiamy wrócić wcześniej do wioski Bukit Lawang. Trochę się nałaziliśmy poprzedniego dnia. Bolą nas mięśnie, mamy odciski. Ogromna zaleta wykupienia przewodników tylko i wyłącznie dla siebie. Nie musimy się dostosowywać do grupy.
Przewodnicy organizują tak zwany ‘tubing’, czyli spływ na połączonych ze sobą oponach wielkości opon od Tirów. Zabezpieczają nasze plecaki folią, nas pakują na opony. Tego też nie mieliśmy w planie, jednak wolimy wrócić do wioski rzeką, niż znowu męczyć się trekkingiem. To był po prostu strzał w dziesiątkę.
Tak dobrze się nie bawiliśmy już dawno. Rzeka była rwista, kamienista, szalona. Jednak nasi przewodnicy znali tam chyba każdy kamień.
Umiejętnie odpychali nas od skał kijami, które wycięli sobie w dżungli. Perfekcyjnie manewrowali między tymi ukrytymi pod wodą. Wskakiwali do wody, kiedy trzeba było nas ochronić i przeciągnąć nad tymi zagrażającymi naszym kręgosłupom. Genialna zabawa!
Po powrocie do wioski najpierw korzystamy z ‘normalnej’ łazienki i doprowadzamy się do ładu. Resztę dnia po prostu leniuchujemy. Bukit Lawang ma w sobie wrodzony chill-out. Rzeka przyjemnie szumi, mieszkańcy nigdzie się nie spieszą. Turyści albo w dżungli, albo tak samo jak my, po trekkingu w dżungli, leżą do góry brzuchem lub snują się wolno w poszukiwaniu najprzyjemniejszej knajpki serwującej zimne piwo.
Uwielbiam tą wioskę!
Nasi przewodnicy bardzo przejęli się faktem, że nie przyrządzili nam w dżungli wliczonego w cenę lunchu oraz że nie wykonali swojej pracy przewodnika zaplanowanej na kolejny dzień, więc koniecznie chcieli nas chociaż zabrać na pobliski targ. Jednak leniwy klimat Bukit Lawang nas pokonał. Nie skorzystaliśmy. Może następnym razem. Kochane chłopaki!
Nasz główny przewodnik nie skończył żadnej szkoły. Rodziców nie było na to stać. Odkąd pamięta musiał pracować. Angielskiego nauczył się sam bo marzył, żeby zostać przewodnikiem, a to warunek konieczny. Teraz z tego utrzymuje rodzinę. Ci ludzie są niesamowici. Posiadają naprawdę niewiele. My przyjeżdżamy z wypasionymi smartfonami, aparatami, butami trekkingowymi (oni głównie chodzą w klapkach…), nie wiadomo jeszcze z jakim trekkingowym sprzętem. Naszemu przewodnikowi zaświeciły się oczy na widok naszej wodoodpornej, gumowej sakwy. Gdyby nie to, że była nam jeszcze bardzo potrzebna na dalsze etapy podróży, oddałabym od razu. Pomimo wszystko stać ich na szczerą serdeczność, brak zawiści i wdzięczność, że dzięki nam zarobią na kolejne tygodnie życia ich rodzin. Naprawdę warto to docenić, nie marudzić i uszanować ich trud. A potem zastanowić się na co w naszym życiu chce się jeszcze ponarzekać.
Kończymy nasz dzień w knajpie nad rzeką. Kolejnego wyruszamy do Bukitingi, skąd będziemy rozpoczynać eksplorację lokalnych wulkanów.
Bukit Lawang – Berestagi
24 lutego 2018
Do Berestagi dostajemy się z Bukit Lawang samochodem osobowym. Bilety kupujemy we wskazanej przez właściciela naszego hostelu kasie biura podróży, więc przekonani jesteśmy, że będzie to zwykły, turystyczny autobus. Jednak okazuje się, że cała masa czekających na placyku turystów jedzie albo do Medanu, albo w okolice Toba Lake. Do Berestagi jadą z nami jedynie dwie Niemki. Całą resztę pakują do dwóch autokarów. Nas do wygodnego SUVa. Podróż więc mamy bardzo komfortową. Kierowca zatrzymuje się po drodze tam, gdzie chcemy. Podwozi pod sam hostel, do którego adres mu podaliśmy. Zupełnie jak prywatny samochód za cenę standardowego biletu autobusowego.
Hostel wybraliśmy ze względu na położenie na wzgórzu i opiewany w internetach widok na wschodzące słońce nad otaczającymi miasteczko górami. Póki co z ganku widzimy jedynie wschodnią część miasteczka. Bardzo swojska, z prostymi domkami i ogródkami porośniętymi kapustą.
Hostel położony jest też w pobliżu targu, na który zamierzamy się wybrać. Wystarczy jedynie krótki spacer z górki do głównej ulicy.
Na ścianach hostelu wiszą tabliczki z proponowanymi trekkingami i wycieczkami po okolicy. Bez cen, bez kontaktu telefonicznego. Staramy się dopytać siedzącą w recepcji rodzinę o szczegóły. Słabo mówią po angielsku, więc pani właścicielka obiecuje kogoś przysłać: ‘wait wait, your room, he come’.
Po kilkunastu minutach na naszym ganku zjawia się bardzo przedsiębiorczy pan z ksero odręcznie narysowanej, poglądowej mapy i różnymi propozycjami na kolejne dni. Mówi bardzo dobrze po angielsku i jest sympatyczny, wesoły, sensowny. Decydujemy się na trekking w kolejnym dniu na wulkan Sibayak, wyprawę do tradycyjnej wioski Lingga i wizytę we wioskach duchów pod czynnym wulkanem Sinabung, największym w tym regionie Sumatry. Dodatkowo umawiamy się na transport w dniu kolejnym pod jezioro Toba Lake, z zaliczeniem paru atrakcji po drodze. Zdajemy się zupełnie na znajomość okolicy naszego przedsiębiorczego kierowcy, ponieważ w pierwotnych planach mieliśmy pojechać tam lokalnym autobusem, bez żadnych dodatkowych przystanków.
Po ustaleniu planu na kolejne dni, udajemy się na zwiedzanie Berestagi.
Miasteczko leży na wysokości ponad 1300 metrów nad poziomem morza, więc jest dość chłodno i mgliście. Palące sumatrzańskie słońce zniknęło gdzieś w chmurach.
Temperatury nie przekraczają tu 25 stopni, a nocą potrafią spaść nawet do 9.
Schodzimy kilkaset metrów w dół z naszego wzgórza, żeby dotrzeć do głównego targu. Po drodze mijamy wielu lokalnych turystów na kucykach. To tutaj bardzo popularna atrakcja. Berestagi jest położone jedynie 60 kilometrów (2 godziny samochodem) od zatłoczonej, zakurzonej i głośnej stolicy Sumatry, Medanu, stąd nie dziwi fakt, że stało się celem wypoczynku wielu jej mieszkańców. Powietrze jest czyste i rześkie. Temperatury sprzyjające aktywnościom na świeżym powietrzu. Widoki i okolice piękne.
Berestagi dosłownie znaczy ‘sklep z ryżem’.
Tylko dlaczego? Na targu głównie warzywa i owoce znane nam z domowego podwórka: pomidory, kapusta, cebula, czosnek, marchewka, papryka, fasola, szczypior, rzodkiewki, kalafiory. Zupełnie jak k na rynku w Polsce.
Na środku głównego skrzyżowania stoi kiczowaty pomnik ogromnej kapusty. Okazuje się, że Indonezja eksportuje ogromne ilości kapusty do Malezji, Tajlandii czy Singapuru. Nawet 700 000 główek tygodniowo.
Zagadka ryżu rozwiązuje się dnia następnego. Na zboczach otaczających miasteczko gór roztaczają się liczne pola ryżowe, gdzie gleba, użyźniana wulkanicznym popiołem, bogata w nitrogeny, przyczynia się do produkcji bardzo dobrej jakości ryżu. Okolice Berestagi dostarczają ryżu właściwie całej wyżynie Karo, której miasteczko jest stolicą.
Kupujemy na targu trochę egzotycznych owoców, bo takie też występują. Przydadzą się na śniadanie i czekający nas dnia kolejnego trekking.
Pałętamy się jeszcze chwilę wśród straganów. Lubimy lokalne ryneczki, chociaż ten tutaj to całkiem spore targowisko.
W końcu wybieramy się na poszukiwanie restauracji na obiad. To okazuje się najtrudniejszym wyzwaniem tego dnia. Jest całkiem sporo lokalnych barów z gablotami wystawiającymi przygotowane wcześniej potrawy. Jednak restauracji z jedzeniem przygotowywanym na bieżąco znaleźć nie możemy. Po przejściu głównej ulicy tam i z powrotem, lądujemy w końcu w jakiejś typowo turystycznej restauracji. Nie jest źle, jednak obrzydliwie drogo. Berestagi nie polega aż tak bardzo na turystyce. Dlatego z ‘zachodnimi’ restauracjami, czy typowymi hotelami może być problem. Berestagi stoi warzywami i owocami.
Jako tako posileni wracamy główną ulicą w stronę naszego hotelu, a tam otworzyły się całe rzędy chińskich sklepów. Sprzedają chińskie bibeloty, lokalne pamiątki, cygara i alkohol. Obok rozstawiają się dopiero stragany z ulicznymi garkuchniami. My niestety już po kolacji. Przyglądamy się tylko Chińczykom pochłaniającym chińskie smakołyki przy piwie. Szkoda, że tak późno się rozkładają. To z pewnością najlepsze miejsce w Berestagi na kolacje. Tylko żołądki muszą wytrzymać do 21.00 – 22.00. Chińczycy jedzą zwykle dość późno, ale też balują długo.
Kupujemy piwo w chińskich sklepikach i wracamy na hostelowy ganek. Tam, z ganku obok, witają nas sąsiedzi, którzy na widok naszego piwa rozpływają się ze szczęścia. Zakup piwa na Sumatrze bywa nie lada wyzwaniem. Biegną szybko po swoje i…. już nie wracają przed naszym zaśnięciem. Pochłonęły ich zapewne chińskie uliczne kuchnie ze smakołykami.
Jutro pójdziemy w ich ślady ?
Berestagi
25 lutego 2018
Wstajemy bardzo wcześnie, żeby zobaczyć ten tak reklamowany w internetach wschód słońca.
Było warto.
Na wyjazd umówieni jesteśmy też wcześnie, ponieważ, jak ostrzegał nas nasz przedsiębiorczy organizator wycieczki, najlepsza widoczność jest do południa. Później Berestagi i okolice spowijają zazwyczaj chmury i mgła. Miał świętą rację.
Wielki, rozklekotany bus z kierowcą i przewodnikiem podjeżdża po nas punktualnie, a właściwie za wcześnie. Jednak, skoro i tak jesteśmy gotowi, wyruszamy.
Najpierw jedziemy na wulkan Sibayak. Leży w paśmie górskim Barisan. Ma wysokość 2212 m n.p.m. Obecnie uśpiony. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1881 roku.
Można do niego dotrzeć na własną rękę piechotą z samego miasteczka. Droga wiedzie początkowo przez przedmiejskie tereny Berestagi. My obserwujemy je z okien busa. Mijamy panów spijających poranną kawkę na gankach, panie przygotowujące rodzinne śniadania. Ledwo co obudzone dzieciaki ogarniają swoje rowerki i zabawki. W około pola z kapustą i ziemniakami. Chyba warto się przejść i powolutku pogapić. Pewnie panowie zaprosiliby na kawę. Pewnie byśmy się wszyscy do siebie pouśmiechali przez półgodziny, bo nie podejrzewałabym tam nikogo o znajomość innego języka niż lokalny bahasa. My jednak nie mieliśmy na to czasu. Plan sztywno ustalony na dwa kolejne dni. Trochę szkoda.
Dalej pod wulkan prowadzi asfaltowa ulica po obu stronach otoczona drzewami i chaszczami. Widoków żadnych przez jakieś 5 kilometrów. Więc jeżeli ktoś zdecyduje się na pieszą wycieczkę z miasta, to warto podjechać ten kawałek stopem lub kursującymi tam busikami (za niewielką opłatą) do parkingu, najdalszego punktu, gdzie można dojechać czymś większym, niż skuter.
Skuterem można podjechać jeszcze wyżej, jednak bywa stromo, a droga pozostawia wiele do życzenia, pomimo tego, że to ciągle asfalt.
My wyruszamy z parkingu aut na piechotę. Jak kończy się asfalt, zaczyna być już naprawdę bajecznie.
Droga prowadzi przez ciemną i dość śliską, błotnistą dżunglę.
Następnie jest wąska ścieżka wzdłuż krawędzi krateru. Widoki zapierają dech w piersiach.
Momentami bywa stromo, jednak podejście jest bardzo łatwe.
Tuż przy kraterze wulkanu mnóstwo namiotów. To bardzo popularne miejsce na weekendowe wypady miejscowej młodzieży.
Siedzą i grają na gitarach. Piknikują.
Wszyscy bardzo przyjaźni i uśmiechnięci. Pozdrawiają nas zawsze albo tylko uśmiechem, albo ‘hello’, albo próbą rozmowy, z którą bywa ciężko ze względu na barierę językową. Pomaga nam nasz przewodnik.
Sam wulkan syczy i dymi siarką, więc wcale aż taki uśpiony nie jest. Jednak nikomu nie zagraża.
Chociaż nasz przewodnik twierdzi, że piknikowanie tu jest nieodpowiedzialne, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy wulkan zasyczy gwałtowniej i zrzuci parę głazów na głowy obozowiczów. Ponoć zdarzały się już takie wypadki.
Trochę zachowawczy ten nasz przewodnik, aczkolwiek bardzo sympatyczny i pomocny. Najważniejsze, że potrafi odpowiedzieć na każde zadane pytanie.
W kraterze wulkanu, o średnicy 900 metrów, widzimy jezioro. W czasie naszej wizyty właściwie wyschnięte.
Można zejść na dno i ułożyć swoje imię z kamieni na pamiątkę wizyty, co jak widać zrobili liczni turyści przed nami.
Przewodnik twierdzi, że w porze deszczowej krater jest pełny i turkusowy. No cóż. Tylko w porze deszczowej na pewno nie ma takich widoków, jakie my możemy podziwiać teraz i droga raczej trudniejsza, bo przez błoto. Coś za coś.
Przewodnik prowadzi nas jeszcze wyżej na najwyższy grzbiet krateru.
Są różne opinie, czy na tą trasę trzeba wynajmować przewodnika. Naszym zdaniem do niższej krawędzi krateru nie ma takiej potrzeby. Droga jest jedna, bardzo prosta. Nieoznakowana, jednak tak wydeptana, że nie sposób się zgubić. Sama prowadzi wędrowników.
Dochodzą tu bez problemu całe lokalne rodziny z małymi dziećmi, żeby zrobić sobie niedzielny piknik.
Jeżeli chce się iść dalej, robi się trochę trudniej. Na najwyższą krawędź krateru nie ma wydeptanych ścieżek. Kamienie są ruchome. Jest stromo. My szliśmy tu krok w krok za przewodnikiem, który wiedział, którędy będzie najłatwiej i najbezpieczniej.
Straszył nas też opowieściami, że schodząc z krateru drugą stroną w dół, można się bardzo łatwo zgubić i znajdowano już zwłoki turystów, którzy nie potrafili odnaleźć właściwej drogi. W każdym niemal hostelu wiszą ostrzeżenia, wymieniające ofiary z imienia i nazwiska, opatrzone często zdjęciami i opisem tragedii.
W 1928 roku zwłoki holenderskiego turysty odnaleziono dopiero po trzech dniach.
W 1953 roku grupa izraelskich lekarzy i pielęgniarek wyruszyła na wyprawę, z której nie wróciła, a ciał nie odnaleziono.
W 1979 z trekkingu nie wrócił Amerykanin. Nie odnaleziono nawet jego ciała.
W 1983 inny Amerykanin zabłądził. Odnaleziono go żywego po trzech dniach. Przeżył dzięki piciu wody, którą wysysał z nasączanej w kałużach i wilgotnym mchu własnej koszulki. Nigdy nie odnaleziono dwóch amerykańskich profesorów, którzy zaginęli w tym samym roku.
W 1985 Wolfgang Dunkel poślizgnął się spadł w przepaść. Jego kości odkryto na dnie wąwozu dopiero dwa lata później.
W 1989 ciało Szweda odnaleziono na dnie Klifu.
W 1993 roku Holender został znaleziony martwy dopiero siedem miesięcy po wyruszeniu.
W 1995 ciało Austriaka odnaleziono dopiero po dwóch latach.
W 1997 roku nie odnaleziono niemieckiego rodzeństwa Christiny Eichorn i Hansa Jorgeichorna. W tym samym roku udało się po kilku dniach odnaleźć żywą niemiecką rodzinę z dwójką dzieci.
W 2007 roku Austriak został odnaleziony żywy, jednak wycieńczony w górskiej wiosce Dokan. W tym samym roku czterech woluntariuszy Czerwonego Krzyża zostało uznano zaginionych, jednak odnaleziono ich już następnego dnia.
W 2013 zaginął japoński turysta, Yamada.
Nasz przewodnik dopowiada jeszcze, że w ostatnich dniach zaginął Niemiec. Jego ciało odnaleziono w rzece po pięciu dniach poszukiwań.
Wszystkie te informacje na pewno służą zwiększeniu popytu na usługi przewodników. Jednak lokalne służby też mają w tym swój cel. Przeszukiwanie dżungli nie jest ani łatwe, ani tanie. A takie sensacje opisywane są przecież w prasie, szczególnie jeżeli zginie lub zaginie zachodni turysta.
Jednak obowiązku wynajmowania przewodnika na taki trekking tu nie ma ( w przeciwieństwie do trekkingów po dżungli Bukit Lawang, gdzie nienadzorowany turysta, zostanie odeskortowany do wyjścia). Tu można swobodnie spróbować własnych sił.
Wspięliśmy się na najwyższą krawędź krateru.
Na horyzoncie podziwiamy dymiący wulkan Sinabung.
Widoki przepiękne.
Mieliśmy ogromne szczęście, ponieważ udało nam się jeszcze obejrzeć z góry okolice. Po chwili całość krajobrazu zasnuła gęsta, biała mgła, a właściwie chmura.
Nie widać było nic na metr przed oczami.
Co tylko potwierdza słowa naszego przedsiębiorczego organizatora – na wulkan trzeba wchodzić do południa. Im wcześniej, tym lepiej. My wyruszyliśmy z hostelu przed 8.00, jednak 7.00 byłaby bardziej odpowiednią porą.
Przewodnik pyta, czy wolimy zejść do gorących źródeł, czy jechać pod wulkan Sinabung. Na tej wysokości jest dość chłodno, żeby nie powiedzieć zimno (polar i kurtka się przydały). Gorące źródła mogą być miłą odskocznią. Jednak wybieramy wulkan. W rezultacie schodzimy tą samą drogą na parking, gdzie czeka nasz rozklekotany bus.
Szkoda nam mijanych po drodze turystów, którzy dopiero wchodzą na szczyt. Nie zobaczą kompletnie nic w tej mgle. Przewodnik twierdzi, że szanse na rozpogodzenie tego dnia są żadne. Warto naprawdę wyruszyć na ten trekking o brzasku.
Jedziemy obejrzeć tradycyjną wioskę Bataków Karo. Batak to, w języku malajskim, definicja wszystkich grup etnicznych, które nie przyjęły Islamu, czyli inaczej innowierców. Batakami określa się więc wiele lokalnych plemion, czerpiących do dziś z religii hinduskich kupców, chrześcijańskich kolonizatorów, konfucjańskich japońskich okupantów. Łączy ich to, że czczą innych bogów niż Allah. Batakowie z wyżyny Karo pozostali najbardziej wierni swoim etnicznym tradycjom, napływowym religiom i animistycznym wierzeniom.
Część z nich do dziś mieszka w domach całymi klanami, nazywanymi ‘margas’. Zamieszkuje je od 6 do nawet 12 rodzin. Do takiego właśnie domu trafiamy. Znajduje się w tradycyjnej wiosce Lingga.
Domy zbudowane są tylko i wyłącznie z naturalnych materiałów. Bez użycia gwoździ.
Ścianki ozdobione są malowidłami.
Głównym materiałem konstrukcyjnym jest drewno i bambus. Stropy łączą włókna z palmowych liści.
Szczyty stromych dachów zdobią rzeźbione poroża byków – symbol siły w plemieniu Karo.
Stoją na palach. Wchodzi się po dość niewygodnej drabince.
W środku centralne miejsce zajmują paleniska. Jest ich kilka. Tradycyjnie każda rodzina w klanie posiada własne, jeżeli jest tyle miejsca w domu. Jeżeli nie, jakoś się dzielą.
To dzięki paleniskom domy przetrwały setki lat. Wewnętrzny ogień w tak wilgotnym tropikalnym klimacie i porach deszczowych zakonserwował drewniano-bambusowe konstrukcje.
Nad paleniskiem wiszą drewniane, rzeźbione pojemniczki. Przewodnik tłumaczy, że to pojemniki na czosnek. Przyprawa dodawana do każdej tradycyjnej potrawy. Musiał być zawsze pod ręką. Wiszą garnki i naczynia. Wszystko idealnie czyste, ułożone w porządku. Wzdłuż domu po obu stronach są malutkie sypialnie poszczególnych rodzin. Na co dzień żyją wszyscy razem. Na noc przenoszą się do swoich komórek.
Zakazane jest zawieranie małżeństw wewnątrz jednego klanu. Absztyfikant z innego klanu musi przyjść pod dom klanu wybranki i zagrać na flecie. Jeżeli panna otworzy okno i pokaże się kandydatowi, znaczy, że przyjmuje oświadczyny. Zapytaliśmy, skąd panny wiedzą, która ma się pokazać, przecież w takim domu mieszka ich cała masa. Wioskowy przewodnik odpowiedział, że zwykle rodzice ,młodych’ są już wcześniej dogadani, a wystrojona panna tylko czeka na swoją melodie.
Niestety globalizacja postępuje i większość Bataków Karo wyprowadziła się do swoich jednorodzinnych domów. Wioska Lingga to jeden z ostatnich bastionów starych tradycji. Zostały tu tylko dwa tradycyjne domy, w których ciągle mieszkają razem klany.
Przedstawiciele starszyzny wioski są chętni do oprowadzenia turystów po włościach i opowieści o tradycjach i kulturze Bataków Karo. Wystarczy się pojawić, a jakiś się znajdzie zaraz obok. Warto skorzystać, bo bez nich przecież nie wypada komuś ot tak do domu wleźć. A warto zobaczyć mieszkańców ze smartfonami w dłoniach siedzących przy paleniskach, na których całe pokolenia do dziś gotują sobie obiady.
Koszt utrzymania tradycyjnych domów w dobrym stanie jest spory, dlatego turystów prosi się o pozostawienie datków za zwiedzanie. Dostaje się w zamian lokalne, tradycyjne wyroby. My wybraliśmy rzeźbiony pojemnik na czosnek (możesz kupić >>> TUTAJ). Piękny! Francuska para, która zwiedzała razem z nami wybrała flet, na którym absztyfikanci wygrywają oświadczynowe melodie.
Następnie kierujemy się pod czynny wulkan Sinabung. Początkowo stajemy przy drodze, gdzieś za polem kukurydzy, skąd tylko widzimy stożek wulkanu na horyzoncie. Nie jest to na pewno wioska duchów. Przewodnik tłumaczy, że dalej nie można jechać, bo jest zbyt niebezpiecznie. Wulkan jest w stanie zwiększonej aktywności i w każdej chwili może zacząć pluć lawą.
No ale nie tak się umawialiśmy. Na szczęście udaje się nam go namówić, żeby zabrał nas do tajemniczej red zone. Początkowo się opiera, tłumacząc, że jeżeli przyłapie nas policyjny patrol, możemy mieć kłopoty. Ostrzega, że możemy w ogóle nie dojechać, ponieważ policja ma prawo nas zawrócić. Akceptujemy ryzyko. Ciekawość zwycięża. Żal sobie taką wizytę darować, skoro jesteśmy już tak blisko. Wulkan, chociaż dymi, nie wygląda na jakiś wyjątkowo wredny.
Już po drodze do wioski, już w red zone ruch całkowicie zamiera. Nie mija nas żaden samochód. Podczas całej drogi widzieliśmy tylko jeden skuter. Przewodnik mówi, że na pewno jedzie do wioski położonej po drugiej stronie wulkanu. Jeżeli miałby jechać legalną trasą, musiałby nadłożyć kilkadziesiąt kilometrów. Dlatego ryzykuje.
W strefie zero nie ma żadnych zwierząt, nawet ptaków. Chociaż wokoło jest zielono, a natura bujnie otacza drogę, czujemy się trochę jak po jakiejś epidemii.
Na horyzoncie widać czarne, osmalone zbocze wulkanu Sinabung. Porośnięte jest kikutami martwych drzew pomarańczowych i spalonymi krzakami kakao i kawy.
Dojeżdżamy do samej wioski. Kierowca ukrywa samochód między drzewami, żeby nie wzbudził zainteresowania ewentualnych patroli. My wyruszamy na spacer.
Wioska robi upiorne wrażenie. Puste, niszczejące domy, zarośnięte bluszczem i trawą.
We wnętrzach porzucone sprzęty, zdjęcia, gazety.
W takim momencie nie można oprzeć się myślom, co byśmy zabrali ze sobą w podobnej sytuacji. Ubrania? Garnki? Meble? Jak to jest ewakuować się w pośpiechu? Czy ważniejsze są pamiątki sentymentalne, czy rzeczy pierwszej potrzeby?
Mijamy kościół z całkowicie zarośniętą bramą. Wchodzimy na teren dawnej szkoły. Odwiedzamy porzucone sklepy.
Po niektórych podwórkach strach nawet chodzić. Trawa jest tak gęsta i wysoka, że nie wiadomo, czy nie wdepnie się w jakiś rów, albo nie wiadomo co, pozostawione podczas ewakuacji. Nawet zwykły garnek można zafundować skręconą kostkę.
Pod jednym z domów zauważamy skuter zaparkowany na ganku. Ktoś jest w środku. Przez okno widać światło. Skąd ma tu prąd? Linie elektryczne zostały zerwane podczas erupcji w 2013. A może to zwykła świeczka. Odruchowo uciekamy z tamtego miejsca. Człowiek na takim bezludziu irracjonalnie wzbudza strach. Może to jakiś ukrywający się przestępca?
Między domami ciągle rosną zadbane uprawy.
Widać, że ktoś ich cały czas dogląda.
Nie każdy potrafi rozstać się ze swoją ziemią. Przywiązanie bywa silniejsze od strachu przed niebezpieczeństwem. Dopytujemy przewodnika ile czasu mielibyśmy na ewakuacje, gdyby wulkan teraz postanowił wybuchnąć. Nie wie na pewno, ale szacuje, że jakieś 10 minut. Dodaje, że to nie lawa zabiła najwięcej ofiar, tylko trujące gazy, które rozprzestrzeniają się w powietrzu w mgnieniu oka.
Czy my jesteśmy normalni, że nalegaliśmy na tą wizytę?
U wrót wioski też słyszymy jakieś głosy. Okazuje się, że panowie przyjechali sobie urządzić w tej ciszy libacje. Siedzą przy wystawionym przed chatę stoliku i popijają lokalny tuak. Widocznie nienormalnych jest więcej, a policyjne patrole nie są aż takie częste lub aż takie restrykcyjne.
Po tej nierozsądnej wizycie prosimy o odwiezienie nas do miasteczka na obiad. Po drodze widzimy całe rzędy kontenerów z oknami. Przewodnik mówi, że to tu przesiedlili mieszkańców. No to warunki mają rzeczywiście podłe w porównaniu z tym, co mieli w przeszłości. Smutne to.
Odwożą nas do knajpki, gdzie spotykamy dwie Niemki, z którymi tu przyjechaliśmy. Oczywiście dzielimy się relacjami z pobytu i wrażeniami z odwiedzonych miejsc. One też chciały jechać zobaczyć wioski duchów. Jednak ich przewodnik nie dał się przekonać. Zbyt niebezpiecznie. Czyli my mieliśmy więcej szczęścia.
Okazuje się, że one jutro również wyruszają nad jezioro Toba. Niestety my już jesteśmy umówieni z naszym przedsiębiorczym organizatorem. Z nami się nie zmieszczą, ponieważ przedsiębiorczy organizator zapowiedział, że zabierze ze sobą jeszcze żonę. Pojadą przy okazji odwiedzić rodzinę.
Wieczór spędzamy na chińskich ulicznych straganach. Jedzenie pyszne. Jak to u Chińczyka.
Jesteśmy bardzo zachwyceni naszym krótkim pobytem w Berestagi.
Kolejnego dnia wyruszamy na podbój Toba Lake
Berestagi – Toba Lake
26 lutego 2018
Rano punktualnie przyjeżdża po nas nasz przedsiębiorcy organizator. Dziś to nasz kierowca i przewodnik. Wyruszamy razem z jego niemówiącą ani słowa po angielsku (za to uśmiechniętą od ucha do ucha) żoną w kierunku Toba Lake.
Kierowca jest bardzo gadatliwy. Całą drogę nam o czymś opowiada. Na przykład o tym, że na wyżynie Karo mieszka sześć różnych grup etnicznych, zbiorczo zwanych Batakami. Każda ma swój własny język, jednak są na tyle podobne, że się nawzajem rozumieją. Znakomita większość to chrześcijanie. Dlatego wolno im pić alkohol, jeść wieprzowinę i… psy! Pokazuje nam po drodze wiele restauracji, które serwują ten ,przysmak’. Oznaczone są symbolem B1. On sam uwielbia psie mięso. Tradycyjnie gotuje się je w psiej krwi. Trochę nam się robi słabo od tych opowieści, ale słuchamy z wypiekami na twarzach. Różnice kulturowe są po mimo wszystko na wagę złota. W końcu polskim tradycyjnym przysmakiem jest czernina i kaszanka. Taka sama krew, tylko zwierzęta inne.
Zatrzymujemy się przy wodospadzie Sipiso-piso. Wejście kosztuje nas 4000 Rupii. Żeby do niego dotrzeć trzeba najpierw zejść po długich schodach. Zajmuje nam to 30 minut w jedną stronę i wcale nie jest tak łatwo. Schody są omszałe i często wysokie, a poręcze sporadyczne. Jest po sezonie, więc liczne knajpki po drodze są w większości zamknięte na cztery spusty. Szkoda, bo nie wzięliśmy ze sobą nawet butelki wody.
Wodospad jednak wynagradza wszystko. Wypływa z podziemnej rzeki, ze skał 120 metrów nad ziemią. Kończy się rwącą, spienioną rzeką, wpadającą dalej do jeziora Toba.
Jesteśmy cali mokrzy od jego orzeźwiającej bryzy.
Wracając spotykamy starszą, kanadyjską parę, która, mocno już zmęczona połową drogi, pyta, czy warto schodzić. No cóż, warto.
Mamy nadzieję, że nie zafundowaliśmy im naszą radą zawału serca czy jakiejś kontuzji. Im niżej, tym schody coraz bardziej omszałe i śliskie. Ale wodospad naprawdę piękny.
W dalszej drodze zatrzymujemy się w pałacu królewskim plemion Karo. Kompleks jest niezamieszkały. Jest tam kilka domów, cmentarz, pomieszczenia gospodarcze, spichlerz. Kierowca stara się być naszym przewodnikiem, jednak za dużo nie wie, wiec wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Za to ładnie jest. Cała wizyta zajmuje nam może pół godziny.
Zatrzymujemy się jeszcze kilkukrotnie na punktach widokowych. Jezioro Toba jest przeogromne, a okolice zwalają z nóg.
Powstało w wyniku eksplozji super wulkanu. Super wulkan to gigantyczny wulkan, który znajduje się na szczycie listy eksplozywności z indeksem 8. Oznacza to, że masa wyplutej przez niego magmy osiągnęła więcej niż tysiąc kilometrów sześciennych. Miało to miejsce około 70 tysięcy lat temu, a wybuch był tak potężny, że stał się przyczyną zmian klimatycznych na całej kuli ziemskiej. Źródła twierdzą, że po eksplozji jeszcze przez 1800 lat w atmosferze unosił się pył, który nie dopuszczał promieni słońca do ziemi w okolicach wulkanu. Trwała tak zwana wulkaniczna epoka lodowcowa. W rezultacie wymarły tu zwierzęta i rośliny. Ludzie przetrwali w śladowych ilościach, ponoć jedynie kilka tysięcy. Z powodu braku dostępu do innego pożywienia, stali się kanibalami. Plemiona walczyły ze sobą o tereny i pokarm. Brano jeńców, których, jeżeli nie było chętnych do wykupu, zjadano. Takie praktyki trwały w obszarze Toba aż do 1905 roku, kiedy to holenderscy kolonizatorzy zaczęli wprowadzać swoje chrześcijańskie porządki.
Natura po klęsce odrodziła się chyba tysiąc razy piękniejsza, ponieważ widoki są nieziemskie.
Śmieszą trochę kiczowate platformy służące pozowaniu do zdjęć.
Jednak w Azji takie atrakcje cieszą się bardzo dużą popularnością wśród lokalnych turystów.
Dojeżdżamy do portu w miejscowości Parapat, położonej przy Toba Lake. Nasz kierowca kupuje nam bilety na statek, który odpływa dopiero za dwie godziny. Organizuje nam jednak możliwość zostawienia plecaków na pokładzie. Sam już nas opuszcza. Jedzie zawieźć żonę do rodziny. My rozglądamy się po miasteczku.
Typowo azjatyckie, rozbałaganione, zatłoczone i kolorowe.
Jest sporo hosteli, biur podróży. Musi być bardzo popularne turystycznie.
Znajdujemy garkuchnie w pobliżu portu, gdzie spijamy piwo, a Seb pochłania dodatkowo lokalną zupę. Nie ma menu, jest tylko jeden gar do wyboru. Nikt nie mówi po angielsku, chociaż w kuchni chyba z dziesięć kucharek.
W końcu pora na nasz statek, którym dostaniemy się na wyspę Samosir. To piąta, co do wielkości, wyspa na świecie położona na jeziorze. Mierzy sobie 100 kilometrów długości na 34 szerokości. Powierzchnia to 1940 kilometrów kwadratowych. Dla porównania państwo Malta zajmuje jedynie 316 kilometrów kwadratowych. Jezioro ma głębokość ponad 500 metrów. Najgłębsze jezioro w Polsce (Hańcza) ma jedynie 106. Zdecydowanie jest to kolos na kolosalnym jeziorze.
Nie mamy rezerwacji w żadnym hostelu. Łódka zatrzymuje się w kilku portach. Wybieramy jeden na chybił trafił. Wygląda na najmniej turystyczny. Nie widać tu hotelowców. Wygląda jak zwykła, lokalna wioska. Stąd wyjście z łodzi też słabo dostosowane. Ledwo dałam radę się wygramolić z 10 kilogramami na plecach. Niestety na tyle niefortunnie, że skręciłam kostkę. Dlatego nie mam siły szukać noclegu gdzieś daleko. Zatrzymujemy się zaraz koło portu. Hostel to zaledwie kilka domków. Dwa to typowo tradycyjne domy plemion Karo. Pozostałe to całkiem komfortowe, klimatyzowane budki. Oczywiście wybieramy tradycyjną chatę.
Jest ogromna i lekko zapuszczona. Wchodzi się do niej przez otwór wielkości okna.
Ale ma klimat. Do dyspozycji mamy ogród. Do prywatnego zejścia do jeziora może 50 metrów przez ogród.
Prowadzi go Indonezyjczyk i lekko dziwaczna Niemka. Oboje bardzo mili.
Znajdujemy się na wysokości 911 metrów nad poziomem morza. Jest rześko, więc klimatyzacja do niczego nie potrzebna. Jezioro zimne. Jak dla mnie za zimne. Kąpie się jedynie Seb i jest zachwycony. Dla niego temperatura wody idealna!
Woda tak przejrzysta, że pomimo głębokości (schodzi się do wody po schodach i od razu głębia) skaliste, bajecznie kolorowe dno widać jak na dłoni.
Niemka jest niezwykle przyjazna. Przynosi mi maść rozgrzewającą na moją kostkę i bolące kolano. Przychodzi poplotkować z lokalnym alkoholem. Chyba się trochę tu nudzi. Rzeczywiście trafiliśmy w dość uśpioną część wyspy. Jemy kolacje w hostelowej restauracji. Nie mam ochoty chodzić z bolącą nogą.
Wyspa Samosir na Toba Lake
27 lutego 2018
Coś z nami mieszka. Całą noc łazi po suficie, szura i drapie. Grasuje tylko w nocy i zostawia kupki piasku, które sypią się z sufitu na środek pokoju. Po posesji krążą malutkie kotki. Może to one? A może szczur? Dopóki nie wchodzi nam do łóżka może mieszkać.
Rano przyjazna Niemka przynosi nam śniadanie na ganek. Chyba czatowała, kiedy otworzymy drzwi, bo zjawiła się już po kilku sekundach z pytaniem, na co mamy ochotę.
Chyba tu trochę zabawimy. Idealne warunki, żeby trochę nadgonić dzienniki podróży i stronę biura. Rześki klimat. Jezioro. Ogród. Ganek. Spokój. Internet (nasz własny) śmiga. Hostelowy nie działa. Tak przynajmniej twierdzą sąsiedzi. Intruz między dachem a sufitem znośny.
Nigdzie się stąd dziś nie ruszamy.
Wyspa Samosir na Toba Lake
28 lutego – 9 marca 2018
Całymi dniami siedzimy na ganku, albo w ogrodzie. Kąpiemy się w jeziorze (ja też się w końcu odważyłam). Piszemy artykuły, porządkujemy zdjęcia. To naprawdę idealne miejsce na takie czynności.
Tylko raz wypożyczamy skuter, żeby pojechać na lokalny targ.
Na ulicach prawie zerowy ruch, więc jeździ się bardzo łatwo i bezpiecznie.
Na targu przepyszne świeże owoce i warzywa.
Samosir to Idealne miejsce do pracy i wypoczynku. Nie ma upałów. Totalna cisza i spokój.
Niestety wygania nas stąd kończący się 30 dniowy okres bezwizowy.
Wyjeżdżamy na chwilę z Indonezji do Malezji.