Rodzice chrzestni żółwi morskich
Marzyliśmy o tym od dawna: zobaczyć jak się wykluwają żółwie. Niewiele jest miejsc na ziemi, gdzie takie cuda dzieją się codziennie. Znaleźliśmy się blisko wyspy Bangkaru, należącej do archipelagu Banyak, tuż u wybrzeży indonezyjskiej Sumatry. To naturalna wylęgarnia największych na świecie żółwi skórzastych, wpisanych na czerwoną listę Międzynarodowej Unii Ochrony Przyrody (IUCN). Samice tych morskich żółwi na ląd wychodzą jedynie na kilka godzin, żeby zakopać w piasku swoje jaja. Samce nigdy nie opuszczają morskich toni. Żółwice upodobały sobie wyspę Bangkaru, która z tego względu stała się rezerwatem przyrody.
Wyruszamy w trzygodzinny rejs małą, plastikową łodzią. Ledwo pomieściła nasze plecaki, nas i kapitana. Nad nami brezentowy daszek, rozwieszony na drewnianych deskach, który w trakcie rejsu spadł nam na głowę. Łódka miała motorowy silnik, jednak bardziej przypominała łupinkę, przeznaczoną do rejsów po spokojnych jeziorach, niż na kurs, który nas czekał.
Czegoś takiego nigdy wcześniej nie przeżyliśmy. Wyspa Bangkaru słynie z trudnego dostępu. Fale i prądy morskie bywają tak silne, że nie zawsze można dobić do brzegu. Nam się udało, jednak żywioł, który musieliśmy pokonać po drodze, sprawił, że żegnaliśmy się już w myślach z tym światem. Połacie wody wyrastały z każdej strony na kilkanaście metrów w górę. Nasza plastikowa łupinka wylatywała w powietrze na kilka metrów, by opaść twardo na taflę oceanu, gdzie nasze kręgosłupy właściwie cudem ocalały przed kontuzjami. Nigdy nie bałam się wody, jednak po tym rejsie nabrałam do niej właściwego szacunku. Po raz pierwszy byłam otoczona z każdej strony ścianą oceanu, wysoką na kilka metrów, która rzucała naszą łupinką jak liściem na wietrze. Ostoją był nasz nieustannie uśmiechnięty kapitan, na którego oglądaliśmy się co kilka minut, powtarzając sobie w myślach ‘przecież on musi wiedzieć, co robi’.
W końcu udało się zacumować. Bez wywrotki, chociaż fale przy brzegu wróżyły inaczej. Totalnie przemoczeni, na miękkich nogach udaliśmy się do jedynej na wyspie bazy. Wyspa Bangkaru jest niezamieszkała. Mogą przebywać tu jedynie strażnicy żółwi. Ma nieco ponad 300 kilometrów kwadratowych powierzchni. Porośnięta jest tropikalną dżunglą, po której chodzą tylko dzikie zwierzęta, rendżersi i bardzo okazjonalni turyści. Są tu tylko trzy, bardzo podstawowe pokoje gościnne. Należy przygotować się na warunki mniej niż akceptowalne. Rendżersi sprzątać nie potrafią. Im samym do życia wygody są zbędne. Korzystając z toaleto-łazienki zamykałam oczy, żeby nie patrzeć na wszechobecne pająki.
Po podwórku kręcą się ponad metrowe jaszczury w nadziei na resztki z pańskiego stołu. Niby nie są groźne. Jednak przypadkowo przestraszone, potrafią tak mocno odwinąć ogonem, że są w stanie połamać ludzkie kości.
Strażnicy mają obowiązek wykonywać trzy patrole wokół wyspy dziennie. Towarzyszymy im w każdym z nich. Błoto na szlakach sięga nam czasem niemal po kolana. „Rendżersów” zatrudnia organizacja HAKA, której misją jest dopilnowanie, by na plażach, na których żółwie składają jaja, nie było śmieci, by trzymali się od nich z dala kłusownicy, by populacja żółwi, która znajduje się na liście gatunków zagrożonych wyginięciem, czuła się bezpiecznie i wracała. Żółwie wracają złożyć jaja zawsze na tą samą plaże, na której się same wylęgły. Na nocnym trekkingu strażnicy nie pozwalają nam włączyć latarek, robić zdjęć z fleszem. Żółwice muszą mieć spokój.
Drogę do żółwich gniazd wyznaczają odciśnięte w piasku trasy ich płetw, największych pośród wszystkich żyjących na świecie żółwi.
Ich rozpiętość może dochodzić nawet do trzech metrów. Skorupa osiąga rozmiar dwóch metrów.
Odprowadziliśmy jedną z samic do wody, po tym, jak złożyła jaja. Trwało to całe wieki. Określenie 'żółwie tempo’ nabrało wtedy realnego wymiaru. Płetwy zdecydowanie nie nadają się do poruszania po piasku.
Wykopaliśmy kilkadziesiąt maleńkich żółwików z gniazda i odeskortowaliśmy do oceanu.
Nowo narodzone żółwiki mają w genach zakodowany azymut: ocean. Nie skręcają, nie błądzą, idą pokracznie, ale prosto i uparcie w stronę wody.
Po drodze czeka na nie mnóstwo niebezpieczeństw: kraby, które wciągają maleństwa do swoich norek; drapieżne ptaki, które krążą nad gniazdami w nadziei na żer; przeszkody, na których wywracają się na plecy i nie potrafią już się obrócić.
Czuliśmy się jak bohaterowie, ocalając maleńkie, mięciutkie stworzonka z czyhających na nie opałów.
Bangkaru to park narodowy. Oprócz żółwi skórzastych składają tu jaja żółwie zielone i szylkretowe. Wstęp na wyspę jest płatny. Kwoty zasilają konto HAKA. Strażnicy żółwi nie mówią ani słowa po angielsku. Żyją w bardzo podstawowych warunkach. Nie ma tam zasięgu telefonicznego ani internetowego. Wyspa jest trudno dostępna i odcięta od reszty świata. Za to piękno jej plaż i dziewiczej dżungli jest nie do opisania.
Bilansując plusy i minusy, nie mamy żadnych wątpliwości. To jedna z najbardziej poruszających naszych wypraw. Przepiękne doświadczenie.
Warunki bytowe były ciężkie. Dotarcie do wyspy jeszcze bardziej. Niczego jednak nie żałujemy. To przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Bardzo wzruszające. Dla takich chwil warto żyć.
Więcej o podróżach po Sumatrze znajdziesz TUTAJ.