
Ngapali
Ngapali
18 marca 2011
Samoloty krajowe w Birmie robią jedno okrążenie dziennie po wszystkich turystycznych lotniskach. Tak więc pilot wsiada sobie rano w Yangonie i leci do Mandalay, do Baganu, do Heho (czyli nad jezioro Inle), do N’gpali, do Sittwe i wraca do Yangonu. Wygląda więc na to, że jeżeli ktoś chciałby wrócić z Mandalay do Yangonu czekają go po drodze aż 4 międzylądowania. Air Mandalay ma tylko dwa samoloty. W ich gazetce zdjęcia stewardess i kapitana – dokładnie tych, którzy akurat z nami lecą – te linie lotnicze to prawie jak firma rodzinna :-).
Mamy ogromne wyrzuty sumienia, że lecimy rządowymi samolotami ale niestety autobus kosztowałby nas dwa dni plażowania a 26 dni urlopu w roku to jednak nasza największa wartość. Samolot, z postojem w Heho, leciał niecałe dwie godziny. Z drugiej strony, w ciągu dwóch zaoszczędzonych dni na podróży dni zostawiamy więcej pieniędzy lokalnym mieszkańcom N’gpali.
Podczas przystanku w Heho możemy sobie wyjść na płytę lotniska. Wyszedł też nudzący się kapitan i zagaduje turystów. Panowie wypakowują bagaże na ręcznie pchany wózek, po chwili przywożą nowe, dosiada się kilku pasażerów i zapraszają nas ponownie do samolotu.
Na lotnisku czeka już na nas busik przysłany przez Linn Thar Oo Lodge Hotel i po 15 minutach jazdy jesteśmy na przecudnej plaży.
Proste bungalowy obrastają palmy, z niebieskiej wody sterczą czarne skały, piaseczek jak mąka. Zarezerwowaliśmy sobie beach front za 40$/doba. Bardzo drogo – ale lokalizacja genialna. Przebieramy się w stroje kąpielowe i resztę dnia spędzamy na leżakach i kąpielach w morzu.
W trakcie rajskiego leżakowania podchodzi do nas dwóch chłopaczków oferując rejs łodzią, snorekling, zwiedzanie najważniejszej okolicznej pagody i lunch na wyspie Pearl z owoców morza. Cena za wycieczkę 5000/os, lunch 5000/os. Zgadzamy się ale umawiamy się dopiero na po jutrze. Jutro chcemy spędzić dzień robiąc zupełnie nic. Tylko morze, piasek, książki, dziennik podróży.
Na kolację wychodzimy do jakiejś pobliskiej knajpy. Jest smacznie i nawet tanio jak na kurortowe ceny.
Wieczór spędzamy na ganku oglądając w końcu zrobione do tej pory zrobione zdjęcia. W trakcie widzimy szczura wbiegającego pod nasz domek – brrr. Oby tylko nie dostał się do pokoju.
Morze szumi, inne odgłosy powoli zamierają. Morze szumi nam do snu i przez całą noc. Beach front był bardzo dobrym wyborem.
Ngapali
19 marca 2011
Szum morza po przebudzeniu o poranku jest boski. Pogoda jest boska. Wiaterek od morza ochładza upał – nie czuć w ogóle, że jest ponad 30 stopni. Po śniadaniu zajmujemy leżaki na prawie pustej plaży (oprócz nas jeszcze para anglików) i robimy dokładnie NIC.
Chociaż…. niezupełnie:
– Zapełnia się dziennik podróży.
– Zakładki książek zbliżają się do okładek.
– Wypożyczamy za 1000K/dzień nadmuchane samochodowe dętki, które urozmaicają nam pływanie.
– Musimy przesunąć leżaki bo podmywa je przypływ, zabierający około południa prawie 80% plaży.
– Obserwujemy jak przechadzające się po plaży kraby chowają się do swoich norek w piasku.
– Kupujemy za 6000 K ananasa i pomelo od Birmanek sprzedających świeże owoce z tac noszonych na głowach – kiść mini-bananów dostajemy gratis – znowu mocno przepłaciliśmy 🙂
– Obserwujemy jak birmańska rodzina zbiera ostrygi na skałach.
– Podchodzimy 20 metrów na obiad do hotelowej restauracji.
– Poobiednia sjesta – wedle indywidualnych upodobań: leżak na słońcu, leżak w cieniu, chłodne zacisze domku.
– Po zachodzie słońca bambusowe leżaki na ganku przed ustawionym na stoliczku netbookiem, w którym leci Mały Budda.
I właśnie minął kolejny dzień wakacji.
Ngapali
20 marca 2011
Po śniadaniu, punktualnie o 9.00 wychodzimy na plażę, gdzie machają już do nas panowie od łódki. Podciągają drewnianą łajbę jak najbliżej brzegu próbując nad nią zapanować na ogromnych falach. Mamy trochę niepewne miny – łódeczka jakaś taka płytka i chybotliwa. Ale wsiadamy starając się zdążyć między kolejnymi atakami fal.
Najpierw płyniemy na punkt snoreklingowy. Ale nie ma tam nic szczególnie ciekawego. Na dodatek moja fajka jest zwykłą rurką – bez falochronu i kulki chroniącej przed wlewającą się wodą. Nie umiem tak snorklować. Co chwilę opijam się wstrętnej w smaku słono-obłej wody. Wracam do łódki.
Justa i Sebo snorklują dalej, ja opalam się na dziobie. Nasz pan kierownik wycieczki wskakuje do nich szukając atrakcji. Pokazuje im różne rzeczy pod wodą – ryby, ciekawe skały – ale jakoś ciężko je dostrzec. Płyniemy dalej na wysepkę Pearl i nagle nasz kierownik wycieczki aż podskakuje z podniecenia wskazując nam na coś w morzu. Wpatrujemy się we wskazane miejsce i dostrzegamy stado delfinów. Jest ich cała masa. Niesamowity widok. Robią nawet dla nas popisówkę skacząc wysoko do góry. Nasz kierownik mówi, że jeżeli na powierzchni widać jednego delfina to pod nim w wodzie jest pięćdziesiąt innych. Skoro my widzimy ich aż tyle to musi być ogromne stado –pewnie ze 200 delfinów. Mówi, że mamy ogromne szczęście, że udało się nam je zobaczyć.
Dopływamy na piaszczysty cypel wyspy PEARL i jesteśmy w siódmym niebie.
Sceneria bajkowa – biały piaseczek, bambusowe parasole, turkusowa woda i czarne skały. Szerokość cypla to jakieś 30-50 metrów, z trzech stron woda, z czwartej skały obrośnięte drzewami. Na środku knajpka z zimnym piwem. Nasz kierownik idzie przygotować dla nas lunch podczas gdy my lenimy się z przerwami na snorekling.
Gdy dostajemy jedzenie po prostu opadają nam szczęki. Przepięknie wyglądająca, czerwonawa grillowania ryba z otwartą paszczą w której szczerzą się kły i szaszłyk z siedmiu tygrysich krewetek. Pachnie cudnie, smakuje jeszcze lepiej – był to najlepszy posiłek jaki jedliśmy podczas całego wyjazdu. Próbujemy się dowiedzieć co to za ryba ale nie rozumiemy co nasz kierownik nam odpowiada. Tak czy owak – to była najsmaczniejsza ryba w moim życiu! Na deser jeszcze arbuz i lodowata woda mineralna. Zgodnie z cennikiem wycieczki taki zestaw kosztował 5000 K / os. W oficjalnej karcie na tej plaży grillowana ryba kosztuje 3500 K a porcja krewetek 3000 K więc bardziej się opłacało zamówić u Pana.
Postanowiliśmy olać pagodę, która była w programie i posiedzieć dłużej na tej malowniczej plażyczce – oj mocno się rozleniwiliśmy po wczorajszym zapracowanym dniu 🙂
Po plaży chodzą sobie maluśkie piaskowe krabiki w muszelkach na grzbiecie, do których się zwinnie chowają przed turystami lub gdy chcą się stoczyć szybko do wody po lekko spadzistej plaży.
Sączymy piwko, opalamy się, czytamy, pływamy. Obserwujemy odpływ. Nad taflą cofającej się wody pojawia się coraz więcej skał. Fale robią się coraz słabsze.

Wyspa Pearl
Żal wracać ale czas naszej wycieczki dobiega końca. Z powrotem łódka wydaje się nam już bardzo stabilna. Albo fale naprawdę mocno zelżały albo się po prostu przyzwyczailiśmy.
Z perspektywy morza palmyna naszej plaży wyglądają jakby były posadzone na niej specjalnie by dodać plaży rajskości. Wiadomo – turyści uwielbiają palmy! Nie widać ich na innych częściach lądu ani też na opuszczanej właśnie przez nas wyspie Pearl.
Chłopaki wysadzają nas vis a vis hotelu. Kładziemy się na leżakach i rozpoczynamy zajęcia w podgrupach: Justa śpi, Seb czyta, ja piszę. Na plaży oprócz nas jeszcze tylko nowa para białych oraz wietrzące się materace i poduszki po gościach, którzy wyjechali.
Wypożyczamy znowu dętki i szalejemy w morzu. Fale są tak silne, że mielą nami jak w wirówce. Co chwilę musimy wychodzić na brzeg po porwane nam koła. Chociaż częściej przynoszą nam je birmańskie dzieciaki, które obserwują trochę nas a trochę toczący się na plaży mecz piłki nożnej. Bierze w im udział kilkadziesiąt małych chłopaków (mają nawet drużynowe koszulki!) i dorosły sędzia.
Wieczorem idziemy na kolacje do innej pobliskiej restauracji. Dla odmiany zamawiam sobie Mochito za 1000K. Niestety jest takie sobie – za mało w nim cukru, za dużo mięty. Za to objętościowo spore i o połowę tańsze od piwa :-). Kolacja jak zwykle smaczna.
Po powrocie kolejny film na ganku – wieczorami nie ma tutaj nic lepszego do roboty.
Ngapali
21 marca 2011
Zaczynamy jak zwykle od śniadania. Potem ja idę sobie skwierczeć na słonku (oj, odpokutuję to potem!) a Justa z Sebastianem wypożyczają rowery i jadą na objazd okolicznych wiosek.
Mnie dopadł totalny plażowy leń. Rozkładam się na leżaku.
Jakiś maluszek przynosi mi dwa małe zawiniątka – to zawinięty w liście bananowca ryż z bananem. Przysłali go rodzice – żebym spróbowała lokalnego przysmaku. Machają mi ucieszeni jak próbuję i pokazuję, że dobre.
Przypływ. Morze podchodzi mi znowu pod sam leżak. Skały pochowały się pod powierzchnią wody. Zaraz podmyją psa, który śpi sobie pod sąsiednim, pustym leżakiem.
Jednak schodzę ze słońca – wisi prostopadle nade mną i czuje jak mocno pali mi ramiona. Siadam w cieniu na ganku. Podchodzi do mnie Birmańczyk, lokator innego domku, i prosi o zdjęcie ze mną. Obejmuje mnie ramieniem i mocno szczerzy się do aparatu. Ciekawe komu będzie potem pokazywał to zdjęcie z białą kobietą 🙂
Wraca Justa i Seba. Resztę dnia już razem leżymy na plaży i pływamy na dętkach. Kilka razy mijają nas zaprzyjaźnione panie z tacami owoców na głowach. Ponieważ nie wykazujemy zainteresowania kupnem podchodzą do nas i przynoszą małego arbuza mówiąc, że to prezent. No i jak tu od nich nie kupić dwóch kokosów. Te próbowane w Malezji były okropne, chcemy dać im jeszcze jedną szanse. Panie odcinają na naszych oczach czubki i wkładają słomki – niby smak ciut lepszy. Ale utwierdzamy się w przekonaniu, że nie przepadamy za kokosowym mlekiem. Chociaż oboje uwielbiamy znany nam kokosowy smak kandyzowanych wiórek.
Wieczorem po zachodzie słońca idziemy plażą kawałek dalej do kilku bambusowych stolików postawionych na piasku pełniących rolę restauracji.
Zamawiamy sałatkę z pomidorów, sałatkę z avocado, krewetkową tempurę i trzy grillowane ryby. Pani w między czasie przychodzi kilka razy przeprosić, że tak długo czekamy ale tłumaczy, że sama musi wszystko pokroić, usmażyć i podać. Mieszka przy plaży i gotuje dla nas w swojej domowej kuchni. Jej mąż donosi orzeszki i piwo. Podane jedzenie jest pyszne. Pani i jej mąż stoją nam nad głowami i patrzą jak jemy. Jakkolwiek by to nie było krępujące po prostu chcą być w pogotowiu, jak trzeba będzie coś donieść czy odnieść. Donoszą nam na przykład limonkę do ryby, słodki sos chilli, po zmroku na stół wjeżdżają plastikowe pudełka z piaskiem a w nich świeczki osłonięte plastikową butelką po wodzie mineralnej. Klimat jest przeuroczy! Pani zaprasza nas ponownie na jutro rano, ponieważ che koniecznie dać nam prezent. Umawiamy się wiec na 10.00, mówimy, że też jej coś przyniesiemy.
Wracamy po ciemnej plaży do hotelu. Plaża zalana jest wręcz krabami. Świecimy sobie latarką, żeby je wystraszyć i na żadnego nie nadepnąć.
Dzień kończymy w hotelowej restauracji na kolejnym piwku. To nasz ostatni wieczór w N’gpali Beach – szkoda nam iść spać.
Ngapali
22 marca 2011
Wstajemy wcześnie, pakujemy się, jemy śniadanie i udajemy na ostatnią kąpiel w cieplutkiej zatoce Bengalskiej. Smutno nam wyjeżdżać. Taki tu spokój, wszyscy przemili i uśmiechnięci. Pogoda idealna – zupełnie nie męcząca. Woda czysta i cieplutka. Jakoś nie chce nam się już zwiedzać Yangonu, do 2005 roku stolicy Birmy. Rozleniwiliśmy się totalnie w tym raju.
O 9.30 biegnie do nas pani z restauracji na plaży – nie mogła się chyba nas doczekać. Od razu wyłapuje wzrokiem, podbiega i wręcza prezenty: dwie własnoręcznie zrobione bransoletki z muszelek i muszelkowy breloczek dla Seby. Upewnia się jeszcze raz, że na pewno przyjdziemy do niej o 10.00. Potwierdzamy i dajemy jej nasze prezenty: czapeczkę z daszkiem dla męża, kredki i kolorowankę dla wnuczki a dla niej ‘bezbateryjną’ latarkę ładowaną siłą mięśni.
Chwilę potem podchodzi do nas pani z recepcji mówiąc, że nasz samolot ma 2h opóźnienia, więc nasz check out będzie 2h później. Cudownie – postanawiamy więc spędzić bonusowy czas w raju w plażowej restauracji u przemiłej pani.
Zamawiamy sobie jedzonko – pani zabawia nas rozmową, opowiada o rodzinie. Nagle widzimy, że w naszym kierunku biegnie chłopak z obsługi naszego hotelu. Kładzie przed nami kartkę z godziną check-outu i odlotu samolotu. Okazało się, że jednak opóźnienie nie będzie wcale dwu godzinne i musimy już wracać.
Jesteśmy pod wrażeniem. Po pierwsze tego, że hotel jest w tak ścisłym kontakcie z lotniskiem i na bieżąco wie, o wszystkich zmianach dziennego rozkładu. Po drugie, że wie gdzie szukać swoich gości. Nikomu się nie tłumaczyliśmy gdzie idziemy, mogliśmy być praktycznie wszędzie! W Birmie widocznie wszyscy wiedzą gdzie jest każdy biały 🙂
Żegnamy się z przemiłą panią, wracamy do hotelu i o 11.20 hotelowy bus zawozi nas na malutkie lotnisko. Tu kolejny folklor. Najpierw pokazujemy bilety, potem panowie tragarze zabierają nasze plecaki, które… lądują na kupie bagaży na środku hali jakieś 3 metry od nas. Nas kierują do lotniskowej restauracji na trawie przed wejściem do budynku. Zamawiamy sobie piwo i czekamy co będzie dalej. W restauracji podchodzi do nas pan z obsługi linii lotniczych mówiąc, że jest kontrola paszportów i widząc nasze w 70% pełne kufle mówi, że nic nie szkodzi, że kontrola potrwa chwilę i będziemy mogli tu wrócić.
Idziemy więc kolejno w kierunku małej ‘szafy’ w której siedzą panowie kontrolerzy, pokazujemy paszporty, i … wracamy przed lotnisko dokończyć nasze piwa. Potem ląduje jakiś samolot. My spokojnie kończymy piwo – na pewno o nas nie zapomną a nikt po nas jeszcze nie przyszedł. Dopijamy i wchodzimy sobie spokojnie, przez nikogo nie sprawdzani ani nie zaczepiani, na płytę lotniska. Podchodzimy do jedynego stojącego tam samolotu, pokazujemy stewardowi bilety, który nas z uśmiechem zaprasza do środka. Tak się lata samolotami w Birmie 😉
A o Yangonie będzie tutaj
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.