
Mandalay
Mandalay
14 marca 2011
Obsługa autobusu budzi nas w Mandalay około 5 rano. Tradycyjnie natychmiast po wyjściu już ktoś nas prowadzi do swojej taksówki. Cena wysoka 8000 K za kurs ale nie chce nam się niczego szukać. Kolesie nam już niosą plecaki, główny dowodzący proponuje objazd po Mandalay bez kupowania rządowego ‘combo ticket’ – mówi, że wprowadzi nas wszędzie tak, że nie będziemy musieli płacić. Jego cena to 20 000 K za wszystkich. Poleca też hotel – OK, wsiadamy. Każemy się najpierw zawieźć do wybranego jeszcze w Polsce Royal Guest House, ale wszystkie pokoje są zajęte – zwolnią się dopiero o 9.00. Nie chce nam się czekać. Jedziemy więc z taksówkarzem do polecanego przez niego ET Hotel.
Oglądamy pokoje, są OK. Jest nawet satelitarne TV z kanałami po angielsku – dopiero tu dowiadujemy się, że w Japonii było poważne trzęsienie ziemi! Pokój z łazienką kosztuje 17$. Przedsiębiorczy taksiarz pomaga nam też zorganizować w recepcji kupno biletów na prom do Bagan na kolejny dzień – jednak udało się trafić na dzień kiedy kursuje! Strasznie się cieszymy. Kosztują nas 10$/os plus 3000 K prowizji dla recepcjonisty za ich zakup dla naszej trójki. Ponoć musiał po nie fizycznie pojechać na przystań. Umawiamy się z taksówkarzem na 9.00 na zwiedzanie. Justa i Seb idą jeszcze na 2h spać – ja uzupełniam dziennik podróży – w sumie wyspałam się w autobusie a zaległości mam koszmarne. Tempo podróży jest tak intensywne, że kompletnie nie mam czasu pisać.
O 8.30 schodzimy na śniadanie – ponieważ jutro nasz prom wypływa o 5.30 nie załapiemy się na nasze – zjadamy więc je sobie dziś. Oczywiście nie nikt nie ma z tym problemu.
Taksówkarz czeka na nas w recepcji ale mówi, że na wycieczkę pojedzie z nami jego brat – stary numer. Komunikatywny, przedsiębiorczy i świetnie znający angielski front-men jest jedynie od sprzedaży produktu. Czynności operacyjne wykonuje już człowiek o niższych umiejętnościach, z angielskim na poziomie najwyżej podstawowym. Zarządzania pewnie nie studiowali a zorganizowani są jak dobrze zarządzana firma 🙂 . Nasz ‘pracownik operacyjny’ okazuje się jednak nie być aż taki zły – mówi po angielsku i nawet trochę wie o miejscach, po których nas wozi. No ale przewodnikiem z prawdziwego zdarzenia nazwać go raczej nie można.
Najpierw jedziemy wymienić jeszcze trochę pieniędzy. Zakupione Kyaty okazały się niewystarczające. Chyba trochę więcej wydajemy w knajpach i na straganach bo ceny transportu i noclegów raczej mieszczą się w prognozach. Mamy trochę odchyleń zarówno w górę jak i w dół – ale średnia wychodzi zbliżona do tej w budżecie. Kurs identyczny jak w Yangonie – 850 za 1$ w przypadku wymiany studolarowych banknotów.
Na pierwszy ogień idzie KUTHODAW PAYA, czyli świątynia nazywana największą książką świata.
Znajduje się tu 729 Kyauksa gu, czyli małych stup ułożonych w trzech rzędach.
Wewnątrz każdej znajduje się wysoka na 1,5m, szeroka na 0,9m i gruba na 13 cm marmurowa płyta. Na niej po obu stronach naniesiono złotym tuszem od 80 do 100 linijek tekstu Tipitaka Pali Canon. Jest to zbiór pism buddyjskich Theravada zachowanym w języku Pali. Jest to jedyny buddyjski kanon, który przetrwał w całości. Powstał w Północnych Indiach i był przekazywany ustnie aż do dnia spisania go na czwartej buddyjskiej radzie na Sri Lance około I wieku przed naszą erą.
Pali Canon dzieli się na trzy różne kategorie zwane Pitaka, czyli kosz. Tradycyjnie nazywany jest Tipitaka, czyli trzy kosze: Vinaya Pitaka – dotyczy zasad mnichów i mniszek; Sutta Pitaka: zawiera dyskursy autorstwa Buddy i jego uczniów oraz Abhidhamma Pitaka –dotyczy rozważań filozoficznych, psychologicznych, metafizycznych. Źródła podają, że jeżeli jeden człowiek, poświęcając 8h dziennie, chciałby przeczytać całą Tipitaka, zajęłoby mu to 450 dni. Król Mindon, który w 1857r kazał zbudować tą świątynie, na zwołanym przez siebie piątym Synodzie Buddyjskim, zorganizował sztafetę czytania wielkiej księgi, w której wzięło udział 2400 mnichów. Całość odczytu trwała prawie sześć miesięcy.
W środku siedzą ‘rządowcy’ od sprawdzania biletów. Przechodzimy obok nich z pewnymi minami. Nie zaczepiają nas.
W świątyni brak tłumów, panuje cisza i spokój. Przed ołtarzykami modlą się Birmańczycy. Pani dolewa wodę do glinianych dzbanów z kubkami dla spragnionych. Kilka dziewczynek sprzedaje kwiaty, dzwonki, obrazki, pocztówki. Justa kupuje metalowy dzwonek o dziwnym kształcie i pięknym brzmieniu oraz kwiat, który składa w ofierze Buddzie.
My dajemy się namówić na zestaw wyklejanych obrazków przedstawiający birmańskie scenki. Trzeba wspierać lokalne MSP 🙂
Następnie jedziemy do SHWE IN BIN KYAUNG – monastyru Bargayar Monastery zbudowanego w 1895r z tekowego drewna.
Jest przepiękny! Stoi na wysokich palach, jest misternie rzeźbiony, zaciszny, ciemny, nastrojowy.
Panujący tu magiczny klimat sprzyja medytacjom i wyciszeniu. Tłumów brak, oprócz nas tylko jeden biały turysta.
Wokół mieszkają mnisi w mini wioseczce w środku miasta. Widzimy jak jedzą, piorą, myją naczynia, czytają. Wszystko w błogiej ciszy. Bardzo fajne, klimatyczne miejsce.
Po szafranowej rewolucji, czyli protestach mnichów w 2007r. przeciwko reżimowi rządzącego wojska, oraz ich późniejszych aresztowaniach i prześladowaniach liczba mnichów znacznie zmalała. Wielu zastraszonych młodych mnichów powróciło do swoich rodzinnych domów. W tej dzielnicy widzimy tylko starsze pokolenie.
Z klasztoru udajemy się do miejsca, w którym wyrabia się płateczki złota naklejane przez wiernych na posągi Buddy. Birmańczycy wielkimi młotami rozpłaszczają maluśkie kawałeczki złota na coraz cieńsze płatki – aż osiągną grubość najcieńszej z możliwych bibułek. Kupujemy dwie paczuszki po 2000K – po powrocie obkleimy naszego domowego Buddę.
Jedziemy dalej do MAHAMUNI PAYA – świątyni ze złotym posągiem Buddy i z khmerskimi figurkami zrabowanymi przed wiekami z Angkoru. Jest to najsłynniejsza buddyjska świątynia w Mandalay. Została zbudowana przez króla Bodawpaya w 1784 roku, niedawno odbudowana po pożarze w 1884 roku.
Do świątyni prowadzą cztery długie korytarze ze straganami zwrócone w cztery strony świata. Zostawiamy buty w szafce w przechowalni i wchodzimy do środka.
Najpierw idziemy do komnaty, w której znajdują się khmerskie figurki z brązu. Są tam trzy lwy, dwa posągi hinduskiego bóstwa Shiva oraz trzygłowy słoń Airvata. Figurki z Angkor Wat zrabowali Tajowie, którzy przewieźli je do Ayuthaya, skąd, z kolei, zrabował je król Bayinnaung. Zostały umieszczone w Bago, ale w wyniku kolejnego rabunku w 1663 trafiły tutaj. Legenda głosi, że mają uzdrowicielską moc – wystarczy potrzeć tą część ciała, która nam doskwiera. Pocieramy wszystko co się da, z głową włącznie, na wszelki wypadek 🙂
Idziemy do świątyni głównej. W centralnym miejscu umieszczony jest posąg Buddy Mahamuni, który pochodzi z I wieku, choć wielu wierzy, że został zrobiony na podobieństwo Buddy, podczas jego legendarnej wizyty w 554 roku przed naszą erą. Posąg ma 4 metry i zrobiony jest z brązu ale przez lata wizyt buddyjscy wierni pokryli go 15-sto centymetrową warstwą złotych płateczków. Jest to jeden z najświętszych i najbardziej czczonych posągów Buddy w Birmie. Mają do niego dostęp jedynie mężczyźni.
Podobno gdyby kobieta dotknęła w jego pobliżu mężczyzny nie miałby on już nigdy szans stać się kolejną reinkarnacją Buddy. Kobiety siedzą posłusznie z daleka, chociaż podobno są takie, które nie przestrzegają zakazu twierdząc, że w naukach Buddy nie ma słowa o segregacji płciowej.
Codziennie o 4 rano mnisi myją Buddzie twarz a nawet ponoć szczotkują mu zęby!
Kupujemy pysznego ananasa od handlarki z tacą na głowie – pani wyciska na niego trochę soku z lemonki, posypuje chili – pychota! Zjadamy i kupujemy kolejną porcję na później.
Ze świątyni jedziemy do dawnej stolicy Birmy: INWA czy też AVA. Żeby się do niej dostać musimy przeprawić się przez rzekę. Zanim jednak to robimy idziemy na obiad do przybrzeżnej rodzinnej restauracji poleconej przez naszego taksówkarza. Niestety, chociaż jedzenia przynoszą bardzo dużo, jest niesmaczne i jakieś takie mało świeże. Nie zawodzi jedynie nasz stały punkt programu czyli sałatka z pomidorów, cebulki i mieszanki orzeszków – super doprawiona. Za ubikację służy sławojka z widokiem na pola znad przykrótkich drzwi. Pod restauracją umieszczoną na palach taksówkarze czekający na swoich turystów umilają sobie czas grając w jakąś planszową grę.
Po obiedzie przepływamy na drugą stronę za 1000 K od osoby (bilet jest od razu powrotny),
gdzie natychmiast atakują nas bryczkarze. Chcą 7500K za bryczkę – czyli 2500K za osobę. Nasz taksówkarz ostrzegał nas, że będą chcieli więcej za trzy osoby, niż ustalona i wypisana na drewnianej tabliczce cena 5000K / dwuosobowa bryczka. Radził, żebyśmy odeszli kawałek dalej udając, że pójdziemy zwiedzać pieszo – wtedy przybiegną za nami i zabiorą za 5000K. Ale jakoś nie mamy ochoty na aktorskie numery. Poza tym te kilka złotych więcej za uczciwy zarobek dla kogoś kto potrzebuje tych pieniędzy znacznie bardziej niż my to sama przyjemność. Płacimy 7000K i wsiadamy do pomalowanej na niebiesko bryczki zaprzęgniętej w małego konika przystrojonego różyczkami. Nasz woźnica rozumie bardzo mało po angielsku ale bardzo stara się wykazać także w roli przewodnika – rzucając nam pojedyncze hasła opisujące mijane miejsca i atrakcje.
Inwa była stolicą Birmy latach między 1364 a 1811. Obecnie to właściwie urocza wioska, gdzie typowe wiejskie gospodarstwa i pola uprawne upstrzone są śladami po dawnej miejskiej świetności, czyli pagodami, klasztorami, resztkami obronnych murów i ruinami starych budowli. Bardzo zniszczyło ją fatalne trzęsienie ziemi w 1838 roku.
Wiejski klimat miejsca jest urzekający. Z gospodarstw machają do nas dzieciaki, uśmiechają się panie sprzedające swoje towary przy drodze, na którą co chwilę wyłażą puszczone w samopas zwierzaki: krowy, kozy, kury, psy. Bryczka toczy się wąską glinianą drogą usianą kamieniami – trochę nas wytrzęsło.
Główne atrakcje dość zatłoczone turystami i sprzedawcami. Na 27-metrowej krzywej wieży strażniczej NANMYIN spotykamy nawet po raz pierwszy w Birmie czwórkę Polaków. Że wieża straciła swój pion czuć najbardziej na wąskich drewnianych schodach. Ale jakoś daję radę wejść nawet na jej najwyższą część do której prowadzi bardziej już drabina niż schody. Widoki na wyspę cudowne, wiec warto.
Znowu dajemy się namówić na zakupy. Justa kupuje obrazki, ja drewnianą, składaną miskę na owoce zrobioną z jednego kawałka drewna.
Ludzie są tu tak uroczy, że aż człowiekowi przykro nic od nich nie kupić. Ich zachwalanie swojego towaru nie ma nic z nachalności egipskich czy tureckich sprzedawców atakujących gromadnie ze wszystkich stron. Ze szczerym uśmiechem badają najpierw czy ma się ochotę ich wysłuchać i popatrzeć co oferują. Szanują też siebie na wzajem – jeżeli jednemu udało się zwrócić na siebie uwagę, reszta nie przeszkadza i nie atakuje z konkurencyjnym towarem lub ceną. Nie mam wątpliwości, że z tego kraju przywiozę najwięcej pamiątek 🙂
Nie wchodzimy do głównej atrakcji wyspy czyli tekowego klasztoru Bagaya Kyanung – musielibyśmy kupić rządowy bilet za 10$. Trochę mniejszy ale też tekowy piękny klasztor, który odwiedziliśmy zaraz na początku wycieczki po wyspie – w zupełności nam wystarczy.
Z Inwa jedziemy dalej do pagody na wzgórzu SAGAING. Dotarcie do niej wymaga trochę pieszej wspinaczki po zadaszonych schodach, ale za to widok z góry niesamowity. Okoliczne wzgórza aż pęcznieją od biało-złotych stup i świątynnych dachów. Sama świątynia malownicza i kolorowa ze złotą stupą kontrastującą z kolorowymi mozaikami kafelek.
Ze świątyni jedziemy już do ostatniego punku naszej wycieczki: mostu U BEIN’S – turystycznej ikony Birmy – najdłuższego mostu tekowego na świecie mierzącego 1200 m. Zbudowano go w 1851 roku ponad jeziorem Taung Tha Man, na terenie starej królewskiej stolicy Amarapura, zwanej też miastem nieśmiertelności.
Drewno pozyskano ze starego pałacu i z opuszczonych domów. Biorąc pod uwagę wiatry i duże fale występujące na jeziorze, architekci zaprojektowali most po delikatnym łuku, aby łatwiej znosił panujące tu trudne warunki pogodowe. Każdy z 1086 słupów został wbity na głębokość około 2 metrów w dno jeziora i wyposażony dwie podpory. Most posiada 482 przęsła, 4 drewniane pawilony stworzone dla ochrony przed słońcem oraz 9 miejsc w których można w łatwy sposób podnieść podłogę, tak aby mogła tędy przepłynąć wyższa łódź.
Krążą dwie konkurencyjne historie na temat genezy budowy mostu. Pierwsza to po prostu ułatwienie życia okolicznym mieszkańcom. W czasie monsunu okoliczne rzeki spływające z gór do jeziora Taung Tha Man tak wysoko podnosiły jego poziom, że odcinały część wiosek od stałego lądu. Inne podanie głosi, że dwaj przyjaciele króla Paganu wybudowali ten most, po to by ich władca mógł się wymykać po nocy do wiosek w celu spotkania ze swoimi nieoficjalnymi wybrankami.
Bez względu na genezę, most jest bardzo malowniczy. Zgodnie z planem mieliśmy sfotografować go o zachodzie słońca, jednak dzień jest na tyle pochmurny, że słońca niestety nie widać. Za to jest na nim tyle turystów, ile jeszcze w Birmie w jednym miejscu nie widzieliśmy – po prostu super biały tłok!
Jak tylko wysiadamy z taksówki podbiega do nas pan, który bardzo chce nas przewieźć swoją łódką. Grzecznie dziękujemy – nie mamy aż tyle czasu. Jednak pan tak bardzo ładnie prosi, że zgadzamy się, by za 3000K odebrał z połowy długości mostu i przywiózł z powrotem na brzeg. Ucieszony pan uśmiecha się tak szczerze i szeroko, że aż by się chciało zapłacić mu jeszcze więcej. Na dodatek, jak się później okazuje, był to bardzo dobry pomysł – z łódki można zrobić znacznie lepsze zdjęcia mostu.
Już po zmroku taksówkarz odwozi nas do hotelu. Tu zaczepia nas kolejny pomocny Birmańczyk z pytaniem, czy mamy już zarezerwowany hotel w Bago. Oferuje, że zadzwoni do znajomego i zorganizuje nam transport z portu prosto do super hotelu z basenem. Pokazuje ulotkę – nieprawdopodobne! To wybrany przez nas jeszcze w Polsce hotel, a gość oferuje mniej niż połowę naszej budżetowej ceny! Oczywiście, że jesteśmy zdecydowani!
Teraz mamy godzinę na regenerację sił bo o 20.00 ponownie przyjeżdża po nas taksówka by zawieźć na przedstawienie MOUSTACHE BROTHERS. Głowa vaudeville’owskiej trupy, Par Par Lay, oraz jego kuzyn Lu Zaw w 1996r zostali skazani na 7 lat ciężkich robót w kamieniołomach za żartowanie z rządu i generałów.
Do momentu ich zwolnienia w 2002, głównie dzięki protestom amerykańskich aktorów, trzeci brat Lu Maw kontynuował występy razem ze swoją żoną, absolwentką konserwatorium, twarzą okładki włoskiego wydania przewodnika Lonely Planet. Rząd, chociaż oficjalnie zabronił im występów, postanowił ich ignorować i jedynie obserwować. Wąsaci bracia stali się ikoną wolności słowa i szeroko pojętej birmańskiej opozycji.
Nad wejściem do sutereny ich domu, gdzie występują, duży szyld: ‘Moustache Brothers’. Oficjalnie bracia nie występują a ‘próbują’ przed publicznością. Szyld to przecież tylko nieco większa wizytówka. ‘Próby’ odbywają się codziennie o 20.30. Na każdej ‘próbie’ jest ponoć obecna rządowa wtyczka. Rozglądam się, kto dziś mógłby być jedną z nich – ale siedzą tam sami biali: Anglicy, Niemcy, Francuzi i my.
Na niskim drewnianym podeście na przeciwko jednego rzędu plastikowych krzesełek z publicznością siedzi Lu Maw – najbardziej rozgadany z braci.
Przez mikrofon bawi gości. Jak dowiaduje się skąd pochodzą, wręcza laminowane artykuły w ojczystym języku na temat historii Moustache Brothers. My dostajemy artykuł autorstwa Michała Lubiny ‘Moustache Brothers – Kawałek Birmy w Myanmarze’. W tym czasie inny członek wąsatej rodziny zbiera po 8000 K niby ‘dobrowolnej’ opłaty za występ. Rozgadany Lu Maw ma przygotowanych wiele tabliczek z angielskimi / francuskimi / niemieckimi wyrazami. Wspomaga się nimi – żeby złagodzić swój birmański-angielski akcent i ułatwić zrozumienie przekazu.
– Skąd jesteście?
– Z Polski
Wyjmuje tabliczkę na której napisane jest SB, ABW, KGB, Stasi – wskazuje na drzwi:
– Oni tam stoją okrągłą dobę. Moja matka siedzi przed domem i cały czas ma na nich oko.
Żartuje trochę na temat rządu:
– Generał, major, oficer – to synonimy słowa złodziej. W Birmie lepiej nie kradnij – rząd nie lubi konkurencji.
– Wiecie jak rząd poradził sobie z leczeniem Malarii? Pozwolił rozprzestrzeniać się AIDS – teraz komary tną tylko turystów.
Spodziewaliśmy się bardziej wyrafinowanych kpin, więcej przemyconych w podtekstach informacji na temat funkcjonowania państwa i służb specjalnych. No ale widocznie nawet Moustache Brothers nie mogą mówić wszystkiego.
Zaczyna się przedstawienie.
Najpierw Par Par Lay pokazuje się skuty w kajdany i prosi o zdjęcia. Jak mówi, Birma potrzebuje paparazi. Dziennikarze nie są wpuszczani na teren kraju. Jedynie dzięki zdjęciom turystów bracia mogą zaistnieć i zwrócić uwagę na sytuację zniewolonego birmańskiego społeczeństwa. Potem na scenie pojawiają się tancerze i tancerki – średnia wieku chyba z 50 lat.
Tańczą w tradycyjnych strojach przedziwne birmańskie tańce. Artystycznie i estetycznie wartość przedstawienia może nienajlepsza, ale z pewnością nie o to w tym wszystkim chodzi. Im więcej ludzi przyjdzie do opozycyjnych braci, im więcej zrobi się zdjęć i umieści z odpowiednim komentarzem na You Tube, Facebook’u, gdziekolwiek w Internecie – tym większa szansa na to, że opinia publiczna zjednoczy siły przeciwko łamaniu przez rządzącą tam juntę praw człowieka, zmuszaniu do niewolniczej pracy, czerpaniu jedynie prywatnych korzyści z bogatych złóż naturalnych kraju, więzieniu ludzi jedynie za poglądy, przekłamywaniu rzeczywistości.
Potwierdzenie, że bracia nie przesadzają opisując bogactwa rządu, można znaleźć na You Tube, gdzie umieszczono film z wesela córki rządzącego generała Than Shwe.
http://www.youtube.com/watch?v=s6YPsycc6Lc
Panna Młoda obwieszona jest najszlachetniejszymi drogocennymi kamieniami. Cała uroczystość kosztowała ponoć, bagatela, kilka milionów dolarów. Wszytko to w jednym z najbiedniejszych krajów świata!
Z takim kontrastem nie ma co dyskutować.
Po przedstawieniu bracia wystawiają kosz z koszulkami ze swoimi podobiznami. Kupujemy dwie – będziemy manifestować solidarność z Birmańczykami.
Wracamy z naszym taksówkarzem do hotelu i idziemy spać. Jutro bardzo wczesna pobudka, pakowanie, ta sama umówiona taksówka na przystań i całodzienny rejs do Bagan
A w Bagan same cuda… Czytajcie tutaj
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.