
Kuala Lumpur
Malezja Artykuły
alezja. Prawdziwa Azja. Truly Asia
George Town. Ulice zamieszkane sztuką
Kuala Lumpur Dzień po Dniu
Polska, Warszawa – Malezja, Kuala Lumpur
04-05 marca 2019
Do Kuala Lumpur, stolicy Malezji, przylecieliśmy z Warszawy liniami Qatar Airways z przesiadką i nocnym czekaniem w Doha.
W Kuala Lumpur byliśmy już kilka razy i średnio się nam podobało. Nie jest tak, jak na Azję przystało. Głównie dlatego, że jest czysto, schludnie, nowocześnie. Są szklane biurowce, wysprzątane ulice, mijający się w pośpiechu, nie interesujący się nami ludzie. Nie ma wszechobecnego chaosu, riksz, tuk-tuków. Wypasione samochody snują się grzecznym ruchem po szerokich, dobrej jakości drogach. Zatrzymują się na czerwonym, uważają na pieszych. W sumie po co lecieć 18 godzin do kraju, gdzie jest prawie jak w Europie?
Jednak tym razem coś nam się odmieniło. Zarezerwowaliśmy pokój w tym samym, co zawsze hotelu China Town Boutique Hotel link. Niestety trochę przez ostatnie lata podupadł. Za to sama chińska dzielnica, China Town, jak zwykle nie zawiodła. Tu życie trwa 24h na dobę i najbardziej przypomina tą Azję, w której się zakochaliśmy.
Nasz spóźniony o cztery godziny (!!!) samolot plus taksówka z oddalonego o 50 kilometrów lotniska dowiozły nas na miejsce dopiero o drugiej w nocy. Przemierzając śpiące miasto zaczynamy się martwić, czy uda się nam coś jeszcze zjeść. Na szczęście coś się zaczyna dziać. Czerwone lampiony rozświetlają ulice. Chińskie jadłodajnie ciągle otwarte. Turystów mało, za to Chińczycy sączą jeszcze wesoło piwo, siedząc na krawężnikach pod budkami z ulicznym jedzeniem. Jest dobrze.
Wystarczy zagadnąć Chińczyka, a już opowie o okolicy i o swojej prywatnej historii, dokładnie wypyta o nas. Zresztą nie trzeba ich nawet zagadywać. Sami zagadują. Idziemy usiąść na plastikowych krzesełkach w pierwszej otwartej i pełnej ludzi knajpce. Posileni i zmęczeni pierwszym na tej wyprawie Tigerem (lokalne piwo) padamy spać.
Kuala Lumpur
06 marca 2019
Wstajemy bardzo późno. Wykończyły nas loty i zmiana czasu. Postanawiamy pójść zobaczyć, co się zmieniło pod symbolem miasta, wieżami Petronas Towers. W jedną stronę idziemy piechotą, żeby odwiedzić po drodze znane nam uliczki, dzielnice, parki. To zaledwie 3 kilometry, a nie mamy nic innego w planach tego dnia. Nie idziemy prosto do celu. Skręcamy trochę w boczne uliczki w poszukiwaniu ciekawych akcentów.
Zajęło nam to niemal dwie godziny, jednak szliśmy bardzo powoli, starając się rozpoznać ‘stare kąty’ wśród obcych szklanych biurowców i apartamentowców. Namnożyło się ich przez ostatnie lata całkiem sporo.
W mieście jeszcze bardziej nowocześnie i wysoko. Na co drugim rogu trwa jakaś budowa. Czyli będzie jeszcze gorzej.
W końcu docieramy pod bliźniacze wieże Petronas i tu już nam naprawdę opadły szczęki. Oprócz wież nie rozpoznaliśmy już kompletnie otoczenia. Niegdyś przestrzenny plac i park szczelnie otoczony jest biurowcami i drapaczami chmur.
Dopadają nas sprzedawcy szerokokątnych nakładek na aparaty. O! Jakaś nowość. Zaczepia nas ich tylu, że popyt musi być duży. Grzecznie dziękujemy i kierujemy się w stronę parku KLCC, z którego można było zrobić najlepsze zdjęcie wież. A tu kolejne zaskoczenie. Takiego zdjęcia z wieżami zrobić się już po prostu nie da.
Ze wszystkich stron w obiektyw wciskają się przeszkadzajki. No to się wyjaśniło, skąd sukces szerokokątnych nakładek na aparaty.
Dodatkowo na placu totalny tłok. Ludzi zawsze było dużo, ale miejsca wystarczało. Po parku można było swobodnie pospacerować czy odpocząć przy fontannie. Niestety te czasy należą już do przeszłości.
Dodatkowo przez te wieżowce w około nawet pooddychać się nie da. Człowiek czuje się jak w studni. Wcześniej nam się znacznie bardziej podobało. Cóż, zmiany, zmiany, zmiany.
Chwilę połaziliśmy i postanawiamy wracać na nasze China Town. Jesteśmy już tak zmęczeni, że nie chce nam się ponownie urządzać godzinnego spaceru po nowoczesnej metropolii – trasa nie powalała urokiem. Postanawiamy wsiąść do darmowego autobusu, których cała siatka łączy dzielnice miasta i najważniejsze atrakcje. Do pobrania tutaj http://www.kuala-lumpur.ws/magazine/go-kl-city-bus.htm
To akurat bardzo fajny pomysł władz miasta. Znacznie przyjemniej jeździ się autobusem, z którego okien można miasto obejrzeć. Metrem może szybciej, ale ogląda się tylko plakaty reklamowe.
Na China Town o tej porze jak w ulu. Przeszliśmy się po głównej ulicy ze sklepami i straganami, Jalan Petaling i wróciliśmy na stragany pod naszym hotelem, gdzie już zapraszały nas gorąco w pełni rozłożone plastikowe stoliki, dymiące woki i grille. Tłumek turystów i Chińczyków nad kuflami zimnego piwa głośno rozprawiał na wesołe tematy. Zostajemy tu dziś do póki nam się oczy nie zamkną.
Pochłonęliśmy chyba ze dwadzieścia przeróżnych satay (nabite na patyki grillowane różności – zakochałam się w chińskich grzybkach), popiliśmy zimnym Tajgerem i padliśmy. Dobrze, że do hotelu tylko 10 metrów i jest winda.
Malezja, Kula Lumpur – Indonezja, Sumatra, Padang
07 marca 2019
Opuszczamy chwilowo Malezję. Lecimy do Indonezji na naszą dziką i nieodkrytą Sumatrę. O naszych kilkukrotnych wizytach na Sumatrze można poczytać więcej TUTAJ.
Wyspy Perhentiany – Kuala Lumpur
14 kwietnia 2019
Ponownie na malezyjski półwysep wracamy na sam koniec naszej podróży 2019. Przyjeżdżamy do stolicy autobusem z portu Kuala Besut, dokąd odwiozła nas łódka z wysp Perhentan. Wysiadamy na dworcu KL, skąd mamy mieć tylko kilkaset metrów do zarezerwowanego hotelu OYO CChinee Hotel. I zaczynają się schody. Dworzec jest w remoncie. Nie potrafimy wyjść z peronu na właściwa stronę miasta. Ciągle od China Town odgradzają nas tory, żadnego przejścia podziemnego, mostu, wszędzie rozkopy i ogrodzenia. Żadnego oznakowania tymczasowego. Same ślepe uliczki. Razem z nami błąka się jeszcze francuska rodzinka, potem dołącza dwóch Niemców. Jest już nas spora grupka, jednak efektów nie widać. Postanawiamy się odłączyć, ponieważ niebezpiecznie zbliża się godzina 20.00, a recepcja naszego hotelu zaznaczyła wyraźnie, że tylko do tej godziny będzie trzymała nam pokój (zapowiadaliśmy się na 18.00). Jakimś cudem znajdujemy kładkę. Stamtąd już poszło z górki. Zdążyliśmy.
W naszym pokoju mamy okno od ściany do ściany, od podłogi do sufitu. Więc jak zapaliliśmy światło cała ulica widzi nas jak na dłoni. Zanim się zorientowaliśmy, że akurat naprzeciwko siedzi sobie grupa Chińczyków z winkami i piwami na krawężniku, to już mieli sobie na co popatrzeć.
Pokój jest super. Znacznie lepszy od China Town Butique Hotel. Widać, że po prostu jest dość nowy.
Zrobiło się późno. Jesteśmy bardzo głodni – nie jedliśmy nic kompletnie od śniadania. Tradycyjnie do użytku poszły wszechobecne chińskie jadłodajnie. Tam dokonaliśmy wieczoru.
Kuala Lumpur
15 kwietnia 2019
Wstaję rano, ponieważ na pobliskich uliczkach odbywają się ciekawe targi. Mnie szczególnie zainteresowały pchli targ i targ rybny. Idę pomyszkować z aparatem.
Targ rybny jest dość szokujący. Sprzedają tam nie tylko ryby, a także mięso.
Leżą poćwiartowane zwierzaki, które chyba jeszcze przed chwilą były żywe
Wiszą jakieś udźce
Panie i panowie rzeźnicy cali zakrwawieni z wielkimi tasakami w rękach
Egzotyka jak nic.
Pchli Targ jest super. Sprzedają tu tak różne rzeczy i tak przedziwne, że zastanawiam się, czy to bardziej hobby, czy rzeczywiście ktoś to kupuje.
Łażę jeszcze chwilę po innych uliczkach i wracam budzić Sebę. Dziś czeka nas potkanie ze znajomymi z Polski, z którymi w Polsce ciężko się spotkać (z jednego Trójmiasta jesteśmy), a KL czemu nie?
Spotykamy się u nich w hotelu i idziemy oczywiście na wyżerkę do China Town.
Po wspólnych piwkach i obiadku się rozchodzimy. Nasz czekają jeszcze ostatnie zakupy. Żelki rozpoczynają zwiedzanie, ponieważ dopiero co przyjechali.
Po zakupach już tylko pakowanie, ostatnia kolacja na China Town i spać. Jutro wylatujemy w kierunku Polski.
Mam nadzieję, że to nie była nasza ostatnia podróż w tym roku.
Malezja 2011
Polska, Gdańsk – Malezja, Kuala Lumpur
27 lutego 2011
Wylot do Kuala Lumpur. Najpierw trasa Gdańsk – Londyn. Tanie (?) linie lotnicze RayanAir. Za dwa bilety powrotne zapłaciliśmy 1400PLN. Ja wiem czy to tak tanio? Dodatkowo, malutkie piwo w RayanAir to koszt 4,5 Euro. Ku naszemu zdziwieniu większość pasażerów kupuje okropne i drogie samolotowe jedzenie. 1,5h bez jedzenia wytrzyma chyba nawet dziecko!
Zresztą akurat w tych liniach lotniczych można mieć swoje dobre kanapki – w przeciwieństwie do Air Asia, gdzie jest wyraźny zakaz spożywania własnych napoi i jedzenia.
Kierownik pokładu chwali się, że przylecieliśmy 30 min przed czasem oraz, że to RayanAir jest najbardziej punktualną linią lotniczą! Hm, ciekawe, czy można ustawiać planowane godziny przylotu z zapasem – zdobycie takiego tytułu to wtedy bułka z masłem – a ostatnio, przynajmniej na trasie Londyn-Gdańsk samoloty ZAWSZE przylatywały za wcześnie.
Na lotnisku Standsted straszne nudy. Na oko i ucho minimum 50% podróżnych to Polacy. Duża część obsługi też rozmawia w znajomym nam języku. Za oknem typowo londyńska pogoda: trochę deszczu, trochę słońca ale głównie szarobure nic. Bagaże możemy zdać dopiero o 20.00 więc najpierw rozkładamy się na plastikowych fotelikach, które nie mają między sobą poręczy i można się wygodnie położyć (najwięcej ich jest po lewej stronie od głównego wejścia) i czytamy książki o Birmie.
Ale jesteśmy wdzięczni rodzicom za kanapki z pysznym schabowym i pudełko małych mielonych kotlecików. Pożarliśmy wszystko z wielkim smakiem. Lotniskowe jedzenie nie wyglądało zachęcająco – może z jednym wyjątkiem – serwowane w Bridge Bar and Eating House. Mankament to ceny. Za porcje curry 10 funtów, najdroższy zestaw to hamburger – 13 funtów. Ale jedzenie podawane w bardzo estetyczny sposób, porcje spore – chyba najlepsze miejsce do posiedzenia na całym lotnisku. Za tym wyborem przemawia też klimat angielskiego Pubu. Za barem sympatyczna Polka, z którą rozmawiam po angielsku – dopiero przy płaceniu kartą po nazwisku rozpoznaje we mnie rodaczkę :). Poszliśmy tam wieczorem na piwo znudzeni całodniową wegetacją na ławeczkach. 2 x Setlla Artois: 7.40 funta, 1 x Stella i 1 Guness: 7.50 funta. Obserwujemy jak lotnisko powoli się wyludnia. Nasz samolot do Kuala Lumpur odlatuje o 23.00 jako ostatni. W końcu możemy zdać bagaż otwierają bramki i wsiadamy do ogromnego AirBusa Air Asia.
Kuala Lumpur
28 lutego 2011
Lot był bardzo spokojny ale też bardzo męczący. 14h w samolocie to jednak mordęga. Obejrzeliśmy parę filmów w net-booku – dopóki starczyło nam baterii i zasnęliśmy. Ale nie obudziliśmy się ani trochę wypoczęci. Bez żadnych kłopotów z kontrolą, odbiorem bagażu wychodzimy z lotniska, znajdujemy kasę Star Bus i za 8 Ryngitów jedziemy 75 km do Kuala Lumpur. Na lotnisku firm przewozowych do centrum jest aż nadto – są też wszechobecni naganiacze – jednak nie sprawdzamy cen konkurencji – udajemy się prosto do polecanego na blogu Star Shuttle Bus. Po 1,5h kierowca wysadza nas gdzieś mówiąc, że to dworzec autobusowy Puduraya. Dworzec to to nie był – raczej jakieś zamknięte ze względu na późną porę centrum handlowe. Dworzec, jak się później okazało, był kawałek dalej – wówczas w remoncie. Idziemy chwilę gdzieś przed siebie. Zaczepia nas jakiś Malaj i pyta dokąd chcemy dojść. Mówimy, że na China Town – więc nas zawraca i wskazuje właściwy kierunek. Po drodze wchodzimy do Backpackers Hostel. Wszystkie pokoje z łazienkami są już zajęte. Nie decydujemy się. Kawałek dalej rozpoznaje jeden z hoteli, który wybrałam na naszą ‘short listę’ jeszcze w Polsce: żółto-czerwony pasiasty budynek China Town Boutique Hotel.
Wchodzimy, pytamy o cenę: 100 Ryngitów za noc. Jest czysto, przyjemnie, recepcja pełna uśmiechniętych Malajczyków. Zostajemy. Pokój 107 jest super – czysty, duży i wygodny. Stosunek ceny do jakości zdecydowanie na plus.
Zostawiamy bagaże i idziemy na spacer po okolicy. Uliczka, którą dotarliśmy do hotelu jest cicha i raczej pusta ale skręcając w jakoś inną w pobliżu docieramy do głównej ulicy China Town: Jalan Petaling.
Tam rejwach: tłum turystów i straganów. Siadamy gdzieś w bocznej uliczce na kolacji. 2 piwa (13 Ryngitów za jedno!) i dwa lokalne dania kosztują nas 61 Ryngitów. Drogo – ale było smacznie. Już po północy – wracamy do hotelu i łączymy na Skype z Polską – o 2.00 bardziej z rozsądku niż z potrzeby postanawiamy iść spać. Idzie nam kiepsko. Jesteśmy otumanieni zmianą czasu – organizm nie do końca wie jak się zachować. Rano czeka nas wczesna pobudka jeżeli chcemy załapać się na bilety na Sky Bridge między słynnymi wieżami Petronas Towers – symbolem Kuala Lumpur, a właściwie chyba całej Malezji.
Kuala Lumpur
01 marca 2011
Trochę śpimy ale właściwie od 5.00 już się raczej tylko wiercimy. Zastanawiamy się czy wstać czy jeszcze pospać. Ciemności za oknem nie zachęcają do jakichkolwiek ruchów jednak wstajemy. Ustalamy, że jasno robi się dopiero o 7.30 i o tej też zamierzamy wyjść. Zabijamy oczekiwanie na świt rozmowami na Skypie. Śmiesznie się rozmawia – według nas rozmawialiśmy ‘wczoraj’, w Polsce to ciągle ten sam dzień.
Do stacji Masid Jamek kolejki Rapid Railway KL prowadzi nas nadziemna linia jednotorowej kolejki Ampang Line. Wysiadamy na stacji KLCC, nad którą znajdują się słynne wieże PETRONAS TWIN TOWERS. Wysiadamy i… znajdujemy się w ogromnym centrum handlowym.
Drogowskazów brak – więc szukamy wyjścia, żeby z zewnątrz wzrokowo zlokalizować wieże. Niestety nie ma ich w zasięgu wzroku. Seb pyta stojącą przy wejściu Malajkę jak dojść do Petronas Towers, ale ta patrzy na nas jak na kosmitów mówiąc, że… jesteśmy w Petronas Towers! Zadzieramy głowy i rzeczywiście, wieże wyrastają wysoko, wysoko z centrum handlowego.
Pytamy o miejsce, gdzie można kupić bilety na Sky Bridge – tego niestety nie wie, ale na pewno gdzieś w środku. Błąkamy się jeszcze dobre 10 min, razem z innymi zdezorientowanymi białymi turystami, zanim chyba 10-ta zapytana osoba w końcu wskazuje nam niewielkie ruchome schody prowadzące gdzieś do podziemi. Naprawdę oznakowanie mogłoby być lepsze, zważywszy na fakt, że to cel prawie każdego turysty w tym mieście. Jest dopiero 8.00 ale przed kasami, które otwierają o 9.00 w kolejce stoi już chyba ze 300 osób. Dziennie wydają jedynie 1640 biletów i ani jednego więcej. Cóż, ustawiamy się na końcu i umilamy sobie prawie dwu godzinne czekanie czytając i słuchając MP3. Za 10 Ryngitów / os dostajemy bilety na 9.40. Przed wjazdem na górę pakują nas do małej sali kinowej, gdzie oglądamy 10 min. średnio ciekawy film o firmie Petronas i w końcu wjeżdżamy na górę.
Dwie bliźniacze wieże Petronas Twin Towers
Wieże, zbudowane w 1998 r, zostały zaprojektowane przez argentyńskiego architekta zgodnie z islamską symboliką. Opierają się na podstawie w kształcie ośmioramiennej gwiazdy o pięciu kondygnacjach symbolizujących pięć filarów Islamu i jego symbolu: Gwiazdy Islamu. Zwieńczające je 63 metrowe maszty nawiązują do meczetowych minaretów.
Pomost SKY BRIDGE zawieszony jest między wieżami na wysokości 41 i 42 piętra – 170 m nad ziemią.
Wyżej wjechać nie można, chociaż budynki mają 88 pięter i 452 m wysokości i jeszcze do niedawna były najwyższymi budynkami na świecie. Ale wiadomo – wyścig trwa i przegoniły je już kolosy z Dubaju i Chin. Nad pomostem znajdują się tylko luksusowe biura koncernu Petronas wyłącznie dla pracowników i interesantów. Widoki z pomostu niezłe, ale żeby to było jakieś powalające przeżycie to nie powiem.
Robimy parę zdjęć średniej jakości – wnętrze mostu odbija się w szybach – obchodzimy most w tą i z powrotem i chcemy zjeżdżać ale niestety musimy poczekać na całą grupę – czas odwiedzin trwa równo 20 min – koniec, kropka. Malezyjski porządek musi być!
Na dole robimy lepsze zdjęcia wieżom z idealnie utrzymanego przyległego parku City Centre Park, gdzie egzotyczna roślinność daje trochę cienia a stawy i fontanny jakby bardziej rześkie powietrze.
Zauważamy stamtąd postój taksówek i za 10 Ryngitów jedziemy do ambasady Birmy złożyć wnioski o wizy. Ambasada wygląda jak pole biwakowe. Pod namiotami ławki i plastikowe krzesełka, na których siedzą głównie czekający na coś Birmańczycy. Miejsce składania wniosków to tekturowa buda, kryta blachą falistą.
W namiocie obok coś jakby restauracja i budka z usługami ksero. Do każdego okienka kolejki, na szczęście do tego obsługującego nie-Birmańczyków znacznie krótsza. Wiza ekspresowa to koszt 150 Ryngitów a czas oczekiwania 2 dni robocze, ale tak na prawdę 3: złożony we wtorek rano wniosek można odebrać najwcześniej w piątek po południu. Trochę strach zostawić paszporty w tak zorganizowanym miejscu – ale nie mamy lepszego wyjścia.
Złapaną po drodze taksówką wracamy za 10 Ryngitów do centrum – a konkretnie do MENARY KL czyli dawnej wieży telewizyjnej.
Bilety drogie, bo kosztują 38 Ryngitów/os, ale widoki z góry znacznie bardziej atrakcyjne niż z mostu Petronas Towers. Po pierwsze dlatego, że 421m wieża pozwala wjechać wyżej niż zawieszony jest Sky Bridge – bo aż na 276m, po drugie można obejść wieżę dookoła i obejrzeć z lotu ptaka calusieńkie miasto, po trzecie, przy wejściu dostaje się multimedialny zestaw, który szczegółowo opowiada o widokach z każdego okna wieży.
Ze wzgórza Bukit Nanas Forest Reserve, na którym stoi wieża, zjeżdżamy darmowym kursującym co 15 min busem na Jalan Punchak, skąd na piechotę idziemy do dzielnicy Little India.
Po drodze mijamy maluśki prezbiteriański kościół St. Andrew’s
a dosłownie na przeciwko widzimy znane nam z Tajlandii domki dla duchów i buddyjskie ołtarzyki – wszystko to z minaretem muzułmańskiego meczetu na horyzoncie. Przypomina nam to, że Malezja jest wielo-religijnym i wielo-kulturowym krajem. Trzy największe grupy to Malajowie, głównie islamskiego wyznania (58%), wielkomiejscy i kapitalistyczni buddyjscy Chińczycy (21%)
oraz Hindusi – podzieleni na wykształconych przez brytyjski kolonializm protestanckich prominentów (5%) oraz hinduistyczną klasę średnią (5%).
Ale znalazło się tu miejsce nawet dla katolików (3%). Mieszanka ta jest wynikiem wielowiekowej imigracji, handlu z innymi częściami świata, w szczególności z krajami Arabskimi, Chinami oraz Indiami i europejskiego kolonializmu. Na ulicach przewaga muzułmanów jest dość widoczna. Są oni jednak bardziej ‘nowocześni’ niż w Maroko czy w Egipcie. Większość kobiet zakrywa jedynie włosy – pozostała część ubioru jest zupełnie ‘europejska’. Rzadko widzimy galabije. Ubiór mężczyzn nie różni się już właściwie wcale od mody męskiej obowiązującej w naszej części świata. Zatrzymujemy się na lunch w lokalnym Curry House, gdzie przemiły staruszek wręcza nam kartę i dębiejemy: same pizze, frytki i hamburgery.
Właściwie to chcemy od razu wyjść, ale staruszek strasznie się stara, wyciera dla nas stół, przynosi serwetki, ustawiając krzesełka… nie mamy serca i zostajemy. Zamawiamy dwie zupy grzybowe z pieczywem czosnkowym, dwie wody mineralne, Seb dodatkowo hamburgera – wszystko za 17 Ryngitów. Dopiero po zamówieniu orientujemy się, że jest tu też lokalne jedzenie – tyle, że nie ma na nie karty. Inni, lokalni, goście chyba po prostu dostają to co akurat dziś serwuje kuchnia. Szkoda, że nie zauważyliśmy wcześniej. Zupy są pyszne – ale zupełnie europejskie: krem z grzybów zagęszczony słodką śmietaną, grzanek z masłem czosnkowym sknocić się nie da. Gorzej z hamburgerem Seby – okropny!
Spacer po Little India kończymy pod meczetem MASJID JAMEK.
Zacieniony palmami kopulasty meczet został zbudowany w 1907 roku zainspirowany meczetem Mogul w Indiach. Muezin przez megafony akurat nawołuje do modlitw – w środku jednak tłumów brak. Jest to najważniejsza świątynia muzułmańska w KL położona zaraz przy stacji kolejki/metra o tej samej nazwie – otoczona z dwóch stron rozwidloną rzeką Klang , sąsiadująca z całą masą ulicznych indyjskich straganów.
Idziemy kawałek dalej na Plac Niepodległości, znany pod nazwą PLAC MERDEKA. Jest to ogromny zielony plac, na którym 31 sierpnia 1957 roku ogłoszono niepodległość Malezji.
Na jego końcu stoi najwyższy na świecie maszt flagowy mierzący sobie aż 100 m. W dzień niepodległości odbywają się tu parady, jest też popularnym miejscem do świętowania nowego roku. Tu dopada nas kryzys. Upał chyba sięgnął zenitu – pot leje się z nas strumieniami, a głowy pomimo czapek, prawie nam dymią. Musimy chwilę posiedzieć w cieniu. Na szczęście pod masztem są rozstawione baldachimy pod którymi się rozkładamy.
Odpoczywając podziwiamy przepiękny budynek po przeciwnej stronie ulicy SULTAN ABDUL SAMAD – zbudowany między 1894 a 1897 r. Za czasów kolonialnych był siedzibą brytyjskiej administracji obecnie mieści Malezyjski Sąd Najwyższy.
Dziwnie wygląda ten wiktoriańsko-mauretański budynek na tle nowoczesnych drapaczy chmur. Ale to chyba widok powszedni w Kuala Lumpur – mieszanki wszystkiego z wszystkim.
Kolejny przystanek to CENTRAL MARKET. I kolejne rozczarowanie. Nie przypomina w niczym targu – bardziej małe centrum handlowe. W sklepach na prawdę ciężko wypatrzeć coś ciekawego między tandetnym chińskimi towarami. Kupujemy magnesy na lodówkę, kieliszek i miniaturki Petronas Towers (zamówienia z Polski 🙂 i wychodzimy trochę zniesmaczeni. Ale był też plus odwiedzin: klimatyzacja! Upały w połączeniu z wysoką wilgotnością powietrza (ponoć 87%!) są bardzo męczące.
Kawałek dalej za Central Market jest stacja kolejki naziemnej Pasar Seni, z której jedziemy na dworzec kolejowy KL Central, żeby odebrać zamówione przez Internet jeszcze z Polski bilety na kuszetki sypialne do Singapuru i z powrotem. Płacimy 514 Ryngitów za nasz prywatny ‘apartament’ z TV, toaletą i łazienką i wracamy tą samą drogą do Pasar Seni, gdzie zatrzymujemy się w chińskiej knajpie na obiad. Niestety znowu nie trafiamy – zamawiamy dwie zupy Tom Yam – są okropne! Dlaczego oni tu do wszystkiego dodają ten okropny rybny proszek!??? Zdegustowani wracamy na chwilę do hotelu. Seb, otumaniony ostrym słońcem, zasypia. Ja piszę relację z dzisiejszego dnia.
Po krótkiej regeneracji idziemy kupić bilety autokarowe na zaplanowaną na dzień jutrzejszy podróż do Cameron Highlands. Recepcjonista wskazuje nam drogę do stacji kolejki naziemnej Plaza Rakyat, najbliżej hotelu, gdzie można kupić bilety. Niestety okazuje się że akurat nie do Cameron Highlands. Pani w okienku każe nam jechać na stację Bukit Jalil, gdzie jest tymczasowy dworzec autobusów w tamtym kierunku. Jedziemy jakieś 20 min naziemną kolejką, potem jeszcze 10 min piechotą we wskazanym nam przez kasjera kierunku (zabłądzić nie można – do dworca prowadzi ogromny, widoczny z daleka drogowskaz). Naganiacze od ‘progu’ prowadzą nas do boksu, gdzie pani sprzedaje nam 2 bilety za 35 Ryngitów/os na jutro na 10.00. Wracając mierzymy czas – ile wcześniej musimy jutro wyjść. Wychodzi w sumie 50 min.
Po powrocie do China Town idziemy na stragany na przeciwko naszego hotelu na mleko kokosowe – prosto ze świeżo otwartego kokosa. Jest okropne! Smakuje jak pomyje i w niczym nie przypomina znanego nam słodkiego smaku wiórek kokosowych. Zjadamy tam też kolacje – Seba w końcu trafił na dobry zestaw. Po kolacji wracamy do hotelu i spać: jutro czeka nas 5h w autobusie.
Kuala Lumpur zdecydowanie nie wywarło na nas takiego wrażenia jak Bangkok – świat bajkowo kolorowych, mieniących się w słońcu świątyń, drzew owiniętych kolorowymi szarfami, wszechobecnych pachnących kadzidłami ołtarzyków i spacerujących ostro-pomarańczowych mnichów a wszystko zmieszane lekko z nowoczesnością szklanych drapaczy chmur. KL jest znacznie bardziej europejskie i nowoczesne, znacznie mniej orientalne i kolorowe. Azjatycki smaczek jest widoczny, ale raczej przytłoczony przez beton, stal, szkło i cywilizację. Nie ma tu kolorowych Tuk-Tuków – na ulicach głównie całkiem przyzwoite japońskie i koreańskie auta.
Po rzece nie pływają kolorowe long-tail boats – w ogóle rzeka jest tu jakaś wąska, brudna, płytka i niewykorzystana. Sklepy i uliczne stragany zasypane chińską tandetą – klimat bardziej z ‘ruskiego rynku’ niż tradycyjnych marketów z rękodziełem. Jedynie przechodzenie przez ulicę jest porównywalnym wyzwaniem i przeżyciem do podobnego z Bankgoku 🙂 Jutro wyjeżdżamy – ale damy jeszcze temu miastu szanse za kilka dni. Może po prostu byliśmy zmęczeni….
Taman Negara – Kuala Lumpur
06 marca 2011
50 km od Kuala Lumpur zaczyna lać. Miejscowi podróżujący na skuterach przeczekują ulewę pod mostami. Znowu jesteśmy w górach.
Autokar wysadza nas w centrum China Town. Seb chce spać w nowym miejscu więc idziemy obadać Grocer’s Inn GuestHouse, który poprzednio wpadł nam w oko podczas kolacji w jakiejś ulicznej knajpie. Najlepszy pokój z łazienką i A/C kosztuje 65 Ryngitów. Jednak nie ma okna. Te co mają okna – nie mają łazienek – a ja po nocach w szalecie potrzebuję odrobiny luksusu. Nie chce nam się szukać dalej – wracamy do wypróbowanego China Town Boutique Hotel. Przynajmniej wiemy, że będzie czysto, wygodnie i wszędzie blisko. Dostajemy pokój na 4tym piętrze – identyczny jak poprzedni.
Idziemy najpierw na kolację, potem wybieramy się na krótki spacer po Little India wieczorową porą – trochę tam mniejszy rozgardiasz niż na China Town, ale też zatrzęsienie kramów z byle czym. Największy wybór muzułmańskich chust do zakrywania włosów oraz spinek do ich upinania. Turystycznych pamiątek wybór niewielki.
Już po zmroku jedziemy metrem zobaczyć Petronas Towers nocą.
Oświetlone srebrne wieże wyglądają zjawiskowo. Niestety nasz aparat jest zbyt słaby, żeby to oddać na zdjęciach. Po powrocie koniecznie rozejrzymy się za lepszym sprzętem. Atmosfera jednak gorąca – wszędzie tłumy młodych ludzi, turystów i lokalesów – siedzą zapatrzeni na wieże, oświetlone fontanny, robią zdjęcia i rozmawiają. Jest bardzo przyjemnie.
Kuala Lumpur, Batu Caves
07 marca 2011
Rano znowu się pakujemy – weszło nam to już w krew – jak poranne mycie zębów :-).
Zostawiamy bagaże w hotelowym schowku – pan recepcjonista nawet oplata je łańcuchami! – i jedziemy zwiedzić JASKINIE BATU położone 13 km od Kuala Lumpur.
Szukamy miejskiego autobusu w okolicach stacji Prasat Seni – ale jest ich tam od groma. Idziemy więc do budki informacyjnej, gdzie pan każe nam iść na przystanek autobusu U6, który znajduje się na tej samej ulicy co Central Market ale nieco dalej prosto, przy małej wieży zegarowej. Pamiętamy ją ze spacerów z poprzednich dni więc łatwo odnajdujemy przystanek. Tam upewniamy się u kierowcy jakiegoś innego autobusu, że autobus U6 przyjedzie właśnie tu. W pobliżu przystanku zauważamy lokalną knajpę, gdzie kupujemy sobie na śniadanie Nasi Lemak (2,50 Ryngintów) i Roti (1 Ryngit) na wynos. Zjadamy te lokalne dania z ogromnym smakiem na przystanku w oczekiwaniu na autobus.
Po 20 minutach pojawia się nasze U6, kierowca, który sprzedaje bilety od razu pyta ‘Batu Caves’? kiwamy głowami, na co wydaje nam bilety po 2,50 Ryngity za osobę. Po 45 min jazdy kierowca woła specjalnie dla nas: Batu Caves, więc dziękujemy, wysiadamy i kierujemy się w stronę widocznych z daleka stromych schodów prowadzących do jaskiń.
Na schodach grasują złodziejskie małpy, które polują na wszystko, co wydaje im się godne schrupania. Najbardziej żal wiernych, którzy wnieśli po wysokich schodach ofiarne łańcuchy z kwiatów a małpy wyrwały im je i bezczelnie pożarły. My nie mieliśmy nic atrakcyjnego więc spokojnie, niezaatakowani, docieramy na szczyt.
Szacuje się, że wyżłobione w wapiennych skałach jaskinie mają 400 milionów lat. Odkryto je w 1892 r. Są tam trzy główne, duże jaskinie oraz kilka mniejszych, które mieszczą hinduskie świątynie, kapliczki i liczne posążki. U podstawy 272-stopniowych schodów prowadzących do świątyni stoi prawie 37 metrowa złota figura bóstwa Murugana, któremu dedykowane jest to miejsce. Jest to najbardziej popularna hinduska świątynia poza terenem Indii, odwiedzana przez ponad 1,5 mln pielgrzymów rocznie. Znowu narzekamy na nasze aparaty, które nie radzą sobie z panującym w jaskiniach półmrokiem przecinanym słonecznym światłem z otworów w suficie. Koniecznie na kolejną wyprawę kupujemy lepszy sprzęt!
Pod jaskiniami kompleks restauracyjek i sklepików z pamiątkami. Seba pożera przepysznego naleśnika z warzywnym nadzieniem i 3 rodzajami sosów podanych w metalowych garnuszkach. Zapija świeżo wyciśniętym sokiem z pomarańczy i wracamy na miejsce, gdzie wysadził nas miejski autobus. Nie jesteśmy pewni, czy w ogóle jest tu jakikolwiek przystanek – czy kierowca po prostu wysadził nas w miejscu gdzie było najbliżej do jaskiń, ale nie ma to chyba większego znaczenia bo gdy tylko stajemy pierwszy przejeżdżający autobus, tym razem o nr 11 zatrzymuje się przy nas. Upewniamy się, że jedzie do China Town, w okolice Central Market – konduktor potwierdza, inkasuje 5 Ryngitów za naszą dwójkę i po około 40 minutach jesteśmy na miejscu.
Jest 14.00. Do odbioru owizowanych paszportów mamy jeszcze 2h. Za mało, żeby wybrać się do Lake Garden, za dużo żeby jechać pod ambasadę. Idziemy więc do Central Market jeszcze raz upewnić się, że nic kompletnie się nam tam nie podoba i ostatecznie lądujemy w kolejnej knajpie na kolejnych malezyjsko-chińskich potrawach i piwie. O 15.30 wsiadamy do metra i jedziemy do stacji Ampang Park spod której za 5 Ryngitów jedziemy do birmańskiej ambasady.
Tu robi się trochę groźnie. Najpierw rozpętuje się ogromna burza z piorunami i rzęsistym deszczem. Kryta blachą falistą tekturowa ambasada nie wydaje się bezpiecznym miejscem na przeczekanie. Kilka razy po uderzeniu ogłuszających piorunów w budkach ambasady gasną światła. W okienkach do odbioru wiz nikogo nie ma! Więc małe nerwy – co jeżeli nie dostaniemy dziś paszportów? Przepadną bilety do Singapuru i okazja do odwiedzenia tego miasta-państwa. Deszcz powoli tworzy na klepisku ambasady ogromne kałuże i błoto. W końcu o 16.20 pojawia się urzędnik, otwiera okienko i zaczyna się wydawanie paszportów. My nasze odbieramy około 16.45 – kolejka była dość spora.
Na początku chcemy przeczekać pod namiotem ambasady aż deszcz trochę odpuści, ale tam tłum, kałuże, błoto – wszystko coraz większe. Decydujemy więc, że lepiej zmoknąć i wracamy piechotą do stacji Ampang Park. Wszystkie taksówki po drodze niestety zajęte. Idziemy wyschnąć do knajpy na China Town i zjadamy kolejny dziś obiad… Potem odbieramy bagaże z hotelu i jedziemy na KL Sentral skąd o 23.00 odjeżdża nasz pociąg do Singapuru. Umówiliśmy się tu też z Justą, która dziś ląduje na lotnisku KLCC i przyjedzie tu tranzytowym pociągiem. Udaje się – wymieniamy się praktycznymi wiadomościami, umawiamy na spotkanie po naszym powrocie do KL, skąd razem już wyruszymy do Birmy.
Nasz pociąg zapowiadają dopiero o 23.05 i dopiero wtedy otwierają bramkę na peron. Wsiadamy a Justa jedzie na China Town, żeby kolejnego dnia rozpocząć wizowe procedury.
Wagon z ‘apartamentami’ jest tylko jeden. W nim maksymalnie 8-10 pokoików. Są super. Malusie, ale poręczne i wszystko się w nich mieści. Mamy więc piętrowe łóżko, TV, prysznic, toaletę z umywalką, szafę i półki na plecaki. Dostajemy kolację (do wyboru Fried Rice lub Nasi Lemak, 2 wody mineralne). Pan chce nam też dać ręczniki i saszetki z kosmetykami ale dziękujemy – mamy własne. Odjeżdżamy z 20 min opóźnieniem – ale już się zdążyliśmy wcześniej przekonać, że malezyjskie pociągi do punktualnych nie należą. W TV lecą niestety jedynie kreskówki – nie można, lub nie potrafimy zmienić kanałów. Kreskówki są koszmarne – biedne malezyjskie dzieci! Pociągiem rzuca też na wszystkie strony. Rozkładamy się każde na swoim łóżku.
Pociąg jedzie czasem tak wolno, że mam wrażenie, że to zabieg celowy, żeby Ci co kupili kuszetki mieli czas się wyspać. Seb śpi już po 5 minutach, ja gapię się w okno. Niestety widoki mało ciekawe – ciemności przerywane małymi stacjami, na których nic się nie dzieje. Nudy, łóżko wygodne – jednak niestety całą noc nie mogę zasnąć. Kolejne dni w Singpurze!
Kuala Lumpur
09 marca 2011
Rano wysiadamy na KL Central. Zostawiamy bagaże w przechowalni na dworcu: 20 Ryngitów za szafkę mieszczącą nasze dwa duże plecaki (szafki w zależności od wielkości kosztują od 5 do 20 Ryngitów). Jedziemy do China Town spotkać się z Justyną. Już razem, taksówką za 15 Ryngitów, jedziemy do LAKE GARDENS – na farmę motyli. Wstęp kosztuje 10 Ryngitów /os. Motyle są średnie, fajniejsze są żółwie – mistrzostwo zdobywa zółw-żyrafa z długaśną szyją, którą śmiesznie wyciąga na całą swoją długość. Oglądamy też ryby, przeróżne chrabąszcze, pająki i owady – niektóre naprawdę bardzo osobliwe. Aż dziw bierze, że natura stworzyła je tak różnorodne – i to zapewne wszystkie po coś: żeby coś zżerały, użyźniały, zapylały aż w końcu same zostały zeżarte. Spacerujemy potem trochę nad jeziorem opowiadając sobie o wrażeniach z Kuala Lumpur.
Taksówką za 10 Ryngitów wracamy do China Town po plecak Justyny. Kupujemy chińszczyznę na wynos – mamy za mało czasu, żeby zjeść w restauracji a lotniskowe jedzenie może nie być najlepsze. Podjeżdżamy 1 przystanek kolejką ze stacji Prasat Seni na KL Central, zabieramy nasze plecaki i stąd pociągiem KLIT Transit + Shuttle Busem dojeżdżamy za 12 Ringitów /os na lotnisko KLCC. Zjadamy chińszczyznę, nadajemy bagaże i lecimy do BIRMY.
Polecane książki
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.