
Kota Kinabalu
Malezja Borneo Artykuły
Leśni ludzie zagrożeni przez cywilizowanego człowieka
Ja sem nietoperek z jeleniej jaskini
Kota Kinabalu Dzień po Dniu
Brunei-Malezja, Kota Kinabalu
28 kwietnia 2017
Kolejną naszą destynacją w Malezyjskiej części Borneo było Kota Kinabalu, czyli stolica prowincji Sabath, potocznie zwanej KK.
Podróż do Kota Kinabalu rozpoczynamy z Brunei promem wypływającym o 8.30 rano z przystani Bandar Seri Begawan.
Po półtorej godzinnym rejsie jest przymusowa przesiadką na wyspie Labuan – bezcłowym, malezyjskim raju. Właściwie to same tu sklepy z alkoholem! Jesteśmy już znowu na terenie Malezji, więc zupełnie nie rozumiem o co w tym wszystkim chodzi. Wyspa oficjalnie wchodzi w skład Terytorium Federalne Labuan, składającego się w sumie z siedmiu wysepek i jest jakimś lokalnym finansowym Eldorado.
Najpierw idziemy kupić bilety na kolejny prom odpływający o 13.00. (nie można ich kupić od razu w Brunei). Jest to jedyna kombinacja promów pozwalająca nie utknąć na wyspie na noc. A zostawać tam raczej nie ma po co. No chyba żeby w spokoju pić alkohol w rozsądnych cenach. Krajobraz jednak mało sprzyjający. Wszędzie platformy wiertnicze i brzydkie robotnicze hotelowce.
Wyspa śpi na ropie. Kiedyś była też bardzo ważnym portem przesiadkowym między Singapurem i Hongkongiem. Dziś chyba aspiruje trochę do kurortu.
My niestety nie mamy za dużo czasu więc zaopatrujemy się tu w najtańsze jak dotąd piwo. Cała paleta kosztuje 40 Ryngitów + 10 Ryngitów cła (paleta ma 24 puszki 0,33, a dalej można wwieść tylko 20, jednak i tak się opłaca). Sprawdziliśmy też ceny litrowego Absoluta: 42 Ryngity – normalnie jak za darmo 🙂
Inną opcją, żeby się dostać do Kota Kinabalu z Brunei jest pięciogodzinna podróż autobusem. Jednak wtedy przekracza się granicę kilka razy: wyjeżdża z Brunei, wjeżdża do Malezji, żeby zaraz znowu z niej wyjechać, wjechać z powrotem do Brunei i za chwile powtórzyć cały manewr. Czytaliśmy, że często są tam kolejki a 5h może się wydłużyć do 7, a nawet 8h. Brunei jest podzielone na dwa oddzielone pasem Malezji części lądu. W paszporcie przybędzie aż osiem pieczątek a ja już muszę trochę oszczędzać wolne kartki. Poza tym liczyliśmy na promy z otwartym pokładem i trochę oddechu morską bryzą. Niestety obydwa to klimatyzowane, zamknięte puszki.
Na Labuan idziemy na dobry i tani obiadek za 6 Ryngitów / danie w chińskiej jadłodajni.
O 12.30 rozpoczyna się boarding na nasz kolejny prom. Punktualnie o 13.00 odpływamy do Kota Kinabalu.
Na przystani w KK w budce pre-paid Taxi (zaraz za deptakiem po prawej stronie przy głównej ulicy) kupujemy kupon na taksówkę do centrum. Kosztowała aż 35 Ryngitów, jednak jechaliśmy naprawdę spory kawał. Pocieszające, że cały czas wzdłuż wybrzeża, czyli wybraliśmy hotel blisko promenady. Widoki z taksówki to biurowce, hotelowce i sklepy – cóż, w końcu to stolyca regionu.
Hotel wybraliśmy zupełnie przypadkowo kierując się odległością od centrum i ceną. Padło na Hotel DeLeeton Przeciętny hotelowiec, ale było czysto i lokalizacja rzeczywiście bardzo dobra. Wszędzie gdzie chcieliśmy się dostać mieliśmy przysłowiowy rzut beretem a jednocześnie bliżej tej sympatycznej części centrum, gdzie żyją prawdziwi mieszkańcy, a nie tylko biali turyści.
Kota Kinabalu całkiem sympatycznym miasteczkiem okazało się być, na co prawdę mówiąc nie liczyliśmy. Zawdzięcza to głównie swoim lokalnym ryneczkom.
Jak się trochę pobłądzi można też znaleźć naprawdę klimatyczne uliczki. My się głównie włóczymy, uprawiając nasz ulubiony sport: podglądactwo lokalnego życia.
Jest też bardzo turystyczny water front z nadmorską promenadą i raczej drogimi restauracjami. Jednak dziś postanowiliśmy trochę zaszaleć.
Zachód słońca prezentuje się przepięknie z promenady.
Lądujemy też w jakiejś przypadkowej agencji turystycznej w centrum handlowym naprzeciwko naszego hotelu, gdzie za 130 Ryngitów od osoby wykupujemy sobie wycieczkę na rafting na kolejny dzień (stargowany ze 150 Rg).
Po kolacji łazimy jeszcze po Nocnym Markecie czynnym do 23.00-24.00 na tyłach hotelu Le Meridien. Kupujemy pierwsze prezenciki, ogromną ilość egzotycznych owoców i… pomidory 🙂 Stęskniliśmy się za świeżymi pomidorkami. Tu warzywa podają niestety albo smażone albo gotowane. Upolowanie surówki naprawdę graniczy z cudem.
Podglądamy lokalesów na rybnym targu przy linii brzegowej.
Patroszą właśnie wyłowione ryby, kucharze i gospodynie domowe robią zakupy na jutrzejszy obiad.
Takie klimaty lubimy najbardziej
Włóczymy się tam prawie do zamknięcia i idziemy spać. Rano wczesna pobudka.
Kota Kinabalu
29 kwietnia 2017
Na śniadanie zjadamy kupione wczoraj owoce. W hotelu DeLeeton śniadanie nie było wliczone w cenę. Prawdę mówiąc to nie zauważyłam tam nawet restauracji. Ale mogłam po prostu nie zauważyć.
O 9 przyjeżdża po nas van przysłany przez biuro podróży i jedziemy nad rzekę Kiulu na rafting. Ubierają nas w kapoki, kaski, dają wiosła i pakują do pontonu z Filipinką i Anglikiem. Płyniemy!
Stopień trudności rzeki to 3. Ale tych momentów rwącej bystrzycy i malutkich wodospadów między kamieniami zdecydowanie za mało. Mogliśmy wybrać trudniejszą trasę. Chociaż Filipinka i Anglik trochę panikują 🙂 My już mamy wprawę po znacznie bardziej emocjonującym raftingu na Bali. To była dla nas bułka z masłem.
Są nawet dwa aż tak spokojne momenty, kiedy możemy się wykąpać. Jest głęboko, wystających kamieni brak, jak w jeziorze z lekkim nurtem. Wgramalanie się z powrotem do pontonu z rzeki jednak do najłatwiejszych i najzgrabniejszych nie należy. Wciągani przez współtowarzyszy za kapoki lądujemy buziami na najpierw na dnie pontonu z nogami na burcie. Potem jeszcze chwiejny spacer do swojej ławeczki po luźnym dnie. Nie obyło się bez szydery 🙂
W cenę mamy wliczony prosty lunch. Napoje (oprócz kawy, herbaty i wody) dodatkowo płatne (puszka coca-coli: 3 Ryngity).
Oczywiście pojawia się też fotograf z pokazem zdjęć z przejażdżki. No i oczywiście kupujemy: 70 Ryngitów za płytę z 50 zdjęciami. Przy podziale kosztów na 4 osoby nie wyszło jakoś tragicznie.
Wracamy do Kota Kinabalu i resztę dnia włóczymy się po ryneczkach i bocznych uliczkach, w których zasmakowaliśmy tak bardzo wczoraj.
Podglądamy lokalesów przy pracy.
Podglądamy ich domy.
Podglądamy inne codzienne aktywności.
Kota Kinabalu, chociaż na głównych arteriach wygląda mało zachęcająco, ma jednak swoją ukrytą, azjatycką duszę. Na pewno, gdybyśmy mieli więcej czasu znaleźlibyśmy jakiś fajny rodzinny hostelilk, maleńkie, domowe garkuchnie i pogadali z prawdziwymi ludźmi, jak im się tu żyje. Niestety, etatowy urlop i jego czasowe ograniczenia nie pozwalają nam na takie przyjemności. Wieczorem przepyszna kolacja w seafood mall, gdzie rybki i inne morskie potworki mają swoje baseniki i swoje własne dotleniacze wody.
Było znowu przepysznie.
Zdecydowanie polecam jedzenie w takich miejscach. To, że jedzenie jest świeże nie ulega żadnej wątpliwości: kucharze wyciągają je na naszych oczach z akwariów.
To, że jest pyszne gwarantowane: sea food to przecież specjalność wyspiarzy. To, że jest wypełnione lokalesami gwarantuje możliwość podglądactwa. Dodatkowo, znacznie taniej niż na turystycznej promenadzie.
Czas się jednak pakować. Jutro wyruszamy zarezerwowaną taksówką do przystani Kuala Aba, skąd wypłyniemy na cztery dni totalnej laby w domkach na plaży na rajskiej wyspie Mantanani. Jak my zniesiemy takie nieróbstwo??? Musiałam być chyba bardzo przemęczona polską zimą i pracą, skoro aż tyle czasu tam zaplanowałam. Zwykle po jednym całym dniu na plaży ciągnie nas już w kolejne miejsce. Z tej wyspy nie będzie ucieczki. Na szczęście mamy ze sobą Kindla plus kilkanaście książek w tablecie. Damy radę! Oby tylko był prąd.
Taksówka zamówiona przez recepcję hotelu do przystani Kuala Aba kosztuje nas aż 200 Ryngitów za trasę około 90km. Jest to jednak i tak taniej niż transport busem proponowany przez właścicieli Mari Mari Mantanani Backpackeres. Zedrą z nas zresztą zaraz 150 Ryngitów / osoba za łódź, która odbierze nas z przystani i zawiezie na wyspę. Niestety w tym przypadku nie znaleźliśmy innej opcji, chociaż były na pewno. Pewnie wystarczyło po prostu pojawić się na przystani i dogadać już na miejscu z którymś z właścicieli motorówek albo dołączyć do której z wycieczkowych grup płynących na wyspę jedynie na lunch i krótkie snorklowanie. Nie ryzykowaliśmy jednak i płyniemy łódką zorganizowaną przez nasze bungalowy.
Płacić ponownie tak ogromną kasę, żeby się z wyspy wyrwać nie mamy jakoś ochoty. Czyli będziemy skazani na kilka dni w raju. Trochę nie w naszym stylu, może się starzejemy i potrzebujemy wygrzać kości? A może odkryjemy naszą nową pasję: plażowanie 🙂 W końcu podobno wiele się zmienia po 40stce 😀
O lenistwie na wyspie Mantanani można przeczytać tutaj
Mantanai – Kota Kinabalu
04 maja 2017
Z Mantanani wracamy do Kota Kinabalu dokładnie tą samą kombinacją transportu czyli najpierw łódka zorganizowana przez Mari Mari Mantani Backpackers, potem zamówiona taksówka. Wracamy do tego samego hotelu DeLeeton Nie chce nam się szukać niczego innego tylko na jedną noc. Czeka nas tu tylko kolacja i poranny samolot do Singapuru. Jest już dosyć późno. Łódka zabrała nas z plaży dopiero po 16.00.
Potem półtoragodzinny transport taksówką z samymi zakazami
Wychodzimy na nasz ulubiony Nocny Market. Jemy kolacje w naszym ulubionym sea food mall’u
robimy ostatnie zakupy prezentowe i pakujemy plecaki.
Żegnaj Kota Kinabalu. Szkoda, że nie mieliśmy czasu odwiedzić Centrum Rehabilitacji Orangutanów w Sepilok. Szkoda, że nie mogliśmy odwiedzić żółwiowej wyspy Turtle Island i zobaczyć jak maleństwa wykluwają się z jaj i zasuwają do morza (Filipińscy Piraci i ostrzeżenia MSZ skutecznie nas zniechęciły). Szkoda, że nie wystarczyło czasu na pobliską dżunglę i kwitnącą tam Raflezję. Szkoda, że tylko jedną rajską wysepkę udało się odwiedzić.
Ale jeszcze nie wszystko stracone. Przez Filipińskich piratów nie byliśmy też na rajskich wysepkach w okolicach indonezyjskiej Semporny a ja tam muszę postawić moją stopę. Zdjęcia łódek unoszących się na krystalicznie czystej, turkusowej wodzie, sprawiając wrażenie, że łódeczka frunie nad powierzchnią zapadły mi głęboko w pamięć. Kiedyś wrócimy!
Do widzenia Borneo! Nie zawiodłaś WYSPO na żadnej linii 🙂
Może nie ma tu zbyt wielu zabytków, zbyt wielu zróżnicowanych form rozrywki dla duszy, jednak dzika przyroda rekompensuje powyższe braki. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy aż tylu dziko żyjących zwierząt aż tak blisko człowieka. W tylu rodzajach dżungli też wcześniej nie byliśmy. O jaskiniach i naszym grotołazowym debiucie nie wspomnę. Ludzie pozytywni i uczciwi. Może nie jest najtaniej, jednak ma to też swoje plusy: stosunkowo niewielu tu turystów i niezadeptane jeszcze szlaki. Spieszcie się podróżnicy! Największy wróg Matki Natury, człowiek, nie śpi!