Koh Muk
Tajlandia Artykuły
Subiektywny ranking tajskich wysp
Koh Muk Dzień po Dniu
Koh Kradan – Koh Muk
24 stycznia 2018
Drewniana, motorowa łódeczka zawozi nas na kolejną Tajską wyspę: Koh Muk.
Wynajmujemy pokoik w Koh Mook Sea View Bungalow zaraz przy lekko betonowym porcie.
Nie chce nam się daleko łazić. Przemiły właściciel, bardzo czysto i wygodnie. W niebieskim szeregowcu są tylko trzy pokoje z prywatnymi łazienkami i wspólnym taraso-ogródkiem.
Sama wyspa już nie taka urocza jak Kradan. Są betonowe chodniki, betonowy brzeg przystani, znacznie bardziej miejsko-wiejsko.
Na plus działa fakt, że można sobie cudownie i bez skrępowania popodglądać lokalne życie. Wszystko dzieje się przed lub pod domkami a uliczki takie wąskie, że śmiało można też pozaglądać do środka bez ładowania się komuś do obejścia.
Po podwórku chodzą nam kozy, włóczą się leniwe koty, łażą kury, a lokalesi na gankach prowadzą sobie swój sielski żywot, jednak w porównaniu z rajskim Kradan wyspa wypada nieco słabiej.
Pogoda trochę kiepska. Jest burza i leje deszcz. Pora sucha chyba na Koh Muk nie obowiązuje. Dobrze, że przynajmniej ciepło jest.
Nas ciepły deszcz nie przeraża. Zrzucamy bagaże i idziemy na rybę do okolicznej restauracji. Przepyszna. Co jak co, ale Tajowie naprawdę potrafią gotować. Ta cała otoczka przypraw i zapachów sprawia, że zanim się spróbuje dania już się jest zachwyconym. Ryba była genialna!
Pożywieni postanowiliśmy powłóczyć się trochę po okolicy.
Plaża po naszej stronie wyspy wygląda mniej więcej tak
Większość turystów okupuje plażę po przeciwnej stronie wyspy, lokalnie zwaną Farang Beach. Tam już czeka na nas szeroka piaszczysta plaża, palmy, sympatyczne bungalowy i sami białasi.
Wracamy już wieczorem przez centrum.
Resztę wieczoru spędzamy w knajpce naprzeciwko naszego domku. Pogoda nas tu nie rozpieszcza. Cały czas leje. Jesteśmy skazani na pisanie relacji z podróży, książki i fenomenalną tajską kuchnię.
Tylko w sumie na co tu narzekać? W Polsce parszywa zima i mróz. Tu morze tak głośno szumi do snu. Stopni ze trzydzieści.
Dobranoc.
Koh Muk
25 stycznia 2018
Dziś aż tak strasznie nie lało. Daliśmy radę się nawet wykąpać w obłędnie turkusowym morzu. Piaszczysta plaża, Farang Beach, leży po przeciwnej stronie wyspy, kawał drogi od portu. Podwozi nas tam rowerowa riksza.
Podwozi nas prawie na siłę, ponieważ planujemy przejść się po słonecznej dziś wiosce. Jednak napotkany po drodze pan rikszarz bardzo nalega, na podwózkę. Taką rikszą jeszcze nie jechaliśmy. Proponuje połowę standardowej ceny, czyli 100 BTH z prośbą, żeby nie mówić o tym nikomu. Rikszarze mają tu cenowy kartel 200 BTH za kurs.
Po drodze zachodzimy do lokalnego biura podróży wykupić bilety na łódkę na kolejną wysepkę Koh Lipe. Przy okazji pani namawia nas na wynajęcie kajaka i zwiedzenie lokalnej atrakcji Emerald Cave. Wypożyczalnie kajaków prowadzi na plaży jej siostra. Umawiamy się, że pani przyjedzie po nas i nasze plecaki z samego rana, zostawimy bagaże w wypożyczalni, dostaniemy kajak, zwiedzimy jaskinie, weźmiemy pysznić w wypożyczalni, a siostra wsadzi nas na motorówkę.
No to plan mniej więcej ogarnięty.
Zachodzimy do lokalnego sklepu monopolowego. Dlaczego ceny piwa w tak gorącym kraju są prawie równe z butelkami mocnych alkoholi?
Resztę dnia spędzamy na plaży.
Nie za wiele jest tu prawdę mówiąc do roboty: plaża, knajpy, knajpy, plaża. Obłędne jedzenie, zimne piwo. Trochę tu dla jednak nas za biało. Właściwie to cieszymy się, że już jutro postanowiliśmy uciec na Koh Lipe.
Na kolację wracamy do centrum wyspy. Jest największy wybór, wieczorami ogromny ruch, ceny znacznie niższe niż na Farang Beach, gdzie zresztą nie ma aż tylu zapraszających nas z ulicy miejsc.
Wybieramy sobie świeżo złowione ryby prosto z wystawionych lad. Obłożone są lodem, żeby za szybko nie przestały być świeże.
Po kolacji idziemy już prosto spać. Kolejnego dnia bardzo wczesna pobudka, pakowanie i umówiony wcześniej transport na Farang beach. Wszystko po to, żeby wypożyczyć kajak przed innymi turystami i nacieszyć się pustą laguną wewnątrz Emerald Cave.
Koh Muk- Koh Lipe
26 stycznia 2018
Dzisiejszy dzień to była jakaś katastrofa. Wstaliśmy o 6 rano, żeby zdążyć do Emerald Cave przed tłumem turystów. Jednak kilka łódek i kajaków wpadło na dokładnie ten sam pomysł, więc tłoku nie uniknęliśmy.
Wpływa się niską i ciemną jaskinią do maleńkiej laguny w wysokim ‘niby’ kraterze
Przekonałam się, że pływanie kajakiem w totalnych ciemnościach ryzykując rozbicie głowy o niskie ścianki jaskini to nie jest moje ulubione zajęcie. Latarka-czołówka pomagała nie wpłynąć na głowy tym śmiałkom, którzy drogę pokonywali wpław, jednak latarki czołówki innych uczestników eskapady skutecznie nas oślepiały, obniżając (przynajmniej mój) komfort przeprawy.
Sama laguna owszem, piękna, jednak bardzo malutka. Po zaparkowaniu tych kilku kajaków i pomieszczeniu ludzi, którzy przybyli tu wpław było raczej mało intymnie.
Na domiar złego wypożyczyli nam felerny kajak, który w drodze powrotnej nabrał wody i wywróciliśmy się spory kawał od brzegu. Szczęście w nieszczęściu, że wszystkie nasze sprzęty i dokumenty zapakowane były w nieprzemakalne sakwy z wystarczającym zapasem powietrza, pozwalającym utrzymać się im na powierzchni.
Wdrapać się do kajaka nie było jak. Zresztą nie miało to sensu, ponieważ z tymi hektolitrami wody we wnętrzu był jak wańka-wstańka. Wracaliśmy więc ponad godzinę wpław, holując ciężki jak diabli balast. Po wyjściu na brzeg nogi i ręce trzęsły mi się jeszcze chyba przez godzinę z wysiłku. Założyłam wyjątkowo kapok, ponieważ rano było mi trochę chłodno i żałowałam tej decyzji straszliwie. Nie potrafię pływać w kapoku, wbijał mi się w szyję przez ten cały nieszczęsny powrót i bardzo utrudniał ruchy.
Na plaży o tej porze wszystko pozamykane. Nieistotne, że knajpy mają wywieszone tabliczki: otwarte od 9.00. Nikt tego nie traktuje poważnie. Leniwi turyści nie wstają tak wcześnie, więc po co mają wstawać jeszcze bardziej leniwi Tajowie.
Motorówka na Lipe planowo miała przybyć dopiero za 3 h. Przypłynęła oczywiście godzinę spóźniona. Zacumowała tak daleko od brzegu, że trzeba było brodzić w wodzie po pas, żeby się na nią wdrapać.
Następnie czekało nas 3 h marznięcia w pełnym wietrze, bo motorówka zasuwała ze sto na godzinę. Trzęsło tak, że chociaż nie mam choroby lokomocyjnej, było mi mega słabo. Plus jeszcze zupełnie nietrafiony pomysł zajęcia miejsc w ostatnim rzędzie. Wcześniejsze rzędy osłonięte były foliowymi ścianami i brezentowym dachem. Tok myślenia przy wyborze: nie będzie słońca, będzie duszno i niefajnie. Nic bardziej mylnego. Oprócz tego pełnego wiatru oddychaliśmy okropnym zapachem spalin silników, które były zaraz za nami. Wszystkie decyzje póki co dziś złe.
Na Lipe wysiadłam więc w dość kiepskim humorze.
Katastrofom jednak nie było tego dnia końca. Zarezerwowana bambusowa chatka Faro Divers okazała się wcale nie być na plaży, tylko jakieś 200 metrów dalej w głąb wyspy. Założyliśmy, że skoro to centrum nurkowe to musi być przecież na samej plaży. I centrum rzeczywiście było, jednak przynależne do niego bungalowy już niestety nie. Strasznie było tam duszno. Powietrze po prostu stało w miejscu.
Chatka nie była zła, nawet bardzo duża i przyjemna dla oka z otwartymi czystymi, bardzo dużymi łazienkami, jednak upał i niewydajny wiatrak nie sprzyjał komfortowemu odpoczynkowi.
Zwieńczeniem tego koszmarnego dnia była gumowata ryba w knajpie Baracuda poleconej przez recepcjonistkę naszej noclegowni. Knajpa prowadzona była przez Francuza. Recepcjonistka też była z Francji. Chyba padliśmy ofiarą kumoterstwa. Podłubaliśmy, podłubaliśmy i totalnie zdegustowani wróciliśmy do naszego bungalowu-piekarnika.
No cóż, mówi się, że nie ma złych i dobrych dni, jest tylko nasze do nich nastawienie. To ja ewidentnie nastawiłam się do dzisiejszego niewłaściwie i bardzo się cieszę, że już nareszcie się skończył.
O wyspie Lipe można przeczytać więcej tutaj