Kerala
Kerala
Indie
Artykuły
Incredible India. Kochaj albo Rzuć
Hinduizm. Astrologia? Numerologia? Zabobony?
Taj Mahal. Miłość o Smaku Orientu
Ajurweda. Hinduska Wiedza o Życiu
Ganges. Najbardziej Sprofanowane Sacrum Świata
Kerala Dzień po Dniu
Goa – Rozlewiska Kerala, Alleppey
20 marca 2014
Do indyjskiego regionu Kerala przyjeżdżamy z regionu Goa nocnym pociągiem sypialnym klasy AC2.
Trwało to aż 14 godzin, za to było wygodnie, bezpiecznie, czysto i miło.
Wysiadamy na stacji kolejowej Alappuzha, skąd mieliśmy plan jechać publicznym autobusem do miasteczka Alleppey (około 1,5h drogi). Jednak zaczepia nas przedsiębiorczy Hindus i namawia do skorzystania z jego motorikszy. Nie chcemy go słuchać, jednak podaje niezwykle niską cenę, niższą niż byśmy zapłacili w sumie za pięć biletów autobusowych. Upewniamy się pięć razy, że jest to cała cena za kurs za wszystkie osoby i, chociaż z niedowierzaniem, dajemy się namówić. Riksza jest większa niż standardowa, ale i tak ledwo się do niej mieścimy całą piątką.
Plecaki lądują na dachu, ale nasze nogi i ramiona sterczą poza pojazdem z każdej strony. No cóż, liczymy, że dojedziemy w jednym kawałku do celu.
Riksza ledwo daje radę. Sześć nie najmniejszych pasażerów, bo nawet kierowca trafił się jakiś taki duży jak na Azjatę, pięć dużych plecaków, pięć podręcznych i jeden motorowy silnik to była jednak lekka przesada. No i stało się. W połowie drogi riksza padła. Dojechaliśmy resztką mocy do warsztatu samochodowego i tam czekała nas przymusowa przerwa. Nasz magik pojechał na skuterku kupić część, która nie wytrzymała napięcia, a my ponad godzinę włóczyliśmy się po jakiejś zapadłej totalnie dziurze.
Nie było tam nawet sklepu.
W końcu udało się zreperować grata i pojechaliśmy dalej.
Ale dopiero na miejscu zaczął się prawdziwy cyrk. Nasz kierowca żąda pięciokrotnie więcej za kurs, niż ustalaliśmy. Stary numer, podana cena 250 Rupii była za osobę, nie za riksze. Ponieważ od początku tak podejrzewaliśmy, byliśmy nawet przygotowani mentalnie na awanturę. Płacimy tylko 250 i idziemy w stronę łódek, nie zwracając uwagi na pieklącego się Hindusa.
Miasteczko Alleppey to najlepsze miejsce, żeby wynająć mieszkalną łódź, zwaną Kettuvallam i wyruszyć w rejs po największej tu atrakcji: słynnych Keralskich Rozlewiskach (Kerala Backwaters).
Można je wynająć też w Kochin, Ernakulam, jednak tu jest największy wybór (grubo ponad tysiąc) i są najtańsze. Konkurencja jest przeogromna, więc właściciele są znacznie bardziej skłonni do negocjacji.
Po obejrzeniu chyba z piętnastu przeróżnych propozycji wracamy do pierwszej, którą widzieliśmy. Jest przeurocza, w tradycyjnym kształcie, wykonana z lokalnych materiałów: drewna bambusowego, lin z włókien kokosowych, bambusowych mat.
Na pokładzie znajdują się co prawda jedynie dwie klimatyzowane sypialnie z łazienkami, czyli o jedną za mało dla naszej piątki, jednak na górnym pokładzie są spore legowiska z moskitierami, gdzie można wygodnie spać. Decydujemy wspólnie, że będzie nam tu wszystkim wygodnie.
Dodatkowo mamy salon i kuchnie, w której urzędują nasi kucharze i kapitan.
Wszystko na naszą wyłączność na pełne dwa dni.
Wyruszamy w rejs dopiero następnego dnia rano, jednak właściciel zgadza się, żebyśmy już dziś spali na zacumowanej łodzi. Płacimy z góry 23 000 Rupii za dwa noclegi na łodzi, rejs i wyżywienie dla 5 osób. Zrzucamy plecaki i chcemy wyjść na spacer po okolicy.
Okazuje się, że nasz wkurzony rikszarz nie odpuścił i nasłał na nas policje twierdząc, że nie zapłaciliśmy za kurs. Idziemy z policjantami na posterunek, który znajduje się zaraz za rogiem. Składamy zeznania wyjaśniając całą sytuacje. Gliniarze twierdzą, że wszystko rozumieją, jednak 250 Rupii za taki kurs to rzeczywiście jak za darmo. Mówią, że to biedny człowiek, że to nie jego riksza, musi płacić właścicielowi dzienną stawkę za wynajem i takie tam. Ich zdaniem rozsądną ceną jest 850 Rupii i proszą, żebyśmy dopłacili różnicę, co też czynimy. Nas puszczają, rikszarza zatrzymują na posterunku. Chyba będzie miał jakieś kłopoty. No cóż, robi nam się go nawet szkoda, jednak edukowanie takich oszustów jest też potrzebne. Jesteśmy pewni na sto procent, że doskonale rozumiał nasze co najmniej pięciokrotne pytania, czy kurs jest za osobę czy za riksze. Po prostu liczył, że dla nas to żadne pieniądze, machniemy ręką i zapłacimy. Tak robi większość turystów.
Po aferze na posterunku idziemy w miasto poszukać miejsca na kolacje. Nasze opłacone na łódce wyżywienie zaczyna się dopiero od śniadania kolejnego dnia.
Alleppey okazuje się być sennym, aczkolwiek całkiem miłym miasteczkiem.
Restauracje w znakomitej większości jedynie wegetariańskie. Jesteśmy przecież w regionie, w którym króluje Ajurweda, a zdrowa dieta to jej podstawa. Starożytny guru tej filozofii, Uddalaka Aruni, głosił, że pożywienie organizm dzieli na trzy części: marginalna jest wydalana, środkowa buduje nasze ciało, ostatnia staje się umysłem. Istotność odpowiedniej równowagi między ciałem i umysłem jest podstawą zdrowia i szczęścia, opisaną w starożytnych księgach z mądrościami Ajurwedy: Chandogya Upanishad. W regionie Kerala cieszy się ona szczególną popularnością. Zjadamy więc tradycyjny dhal z czerwonej soczewicy, popijamy napojem imbirowym i solonym lassi.
Nie możemy też znaleźć żadnego baru ani sklepu, w których sprzedawaliby piwo. Pomagają nam lokalesi prowadząc do jakiejś totalnej speluny ukrytej gdzieś w podwórku, ciemnej i makabrycznie zadymionej. Nie damy rady tam zostać. Postanawiamy tylko zaopatrzyć się w King Fishery na wynos na łódkę i wychodzimy. Turyści rzadko zostają w Alleppey na noc. Zwykle od razu wsiadają na łódź i wypływają w stronę Kochi, stąd bary rzadko występują.
Jednak w drodze powrotnej dostrzegamy jakiś spory hotel z restauracją na dachu. Postanawiamy sprawdzić. Hotel pusty i wymarły. W restauracji hula wiatr. W kuchni pogaszone światła. Gdy tam wchodzimy, rozpętuje się prawdziwy deszczowy Armagedon. Obsługa się nad nami lituje i postanawia obsłużyć. Po piwo chyba biegli do tej speluny, skąd my właśnie przyszliśmy, bo dostarczenie zamówienia trwało wieki.
Przeczekujemy tu ulewę i wracamy na naszą łódź.
Powietrze po deszczu jest tak przyjemne, że postanawiamy wszyscy spać na otwartym pięterku, zamiast w pokojach. Mamy tam materace, montujemy nasze moskitiery. I tak już zostaje przez kolejne dwie noce. Do naszych pokoi schodzimy jedynie skorzystać z łazienek.
Indie: Rozlewiska Kerala
21 marzec
Rano na łajbie pojawia się obsługa: kapitan i dwóch kucharzy. Wypływamy, a oni krzątają się w kuchni przygotowując dla nas śniadanie. Serwis mamy w jak najlepszej restauracji. Jedzenie jest oczywiście wegetariańskie, za to smaczne i na bogato.
Przy śniadaniu oraz przez resztę dwudniowego rejsu towarzyszą nam niesamowite widoki.
Palmy porastające wybrzeża, bujne krzaki i wodorosty czynią krajobraz bardzo zielonym.
Wody rozlewisk Kerali są domem dla unikalnych stworzeń wodnych, począwszy od egzotycznych żab, krabów, skoczków mułowych (mudskippers), zimorodków (kingfishers), kormoranów, ryb wężowatych (darters) aż po różne gatunki żółwi. Tych ostatnich niestety nie wypatrzyliśmy. Zapadliśmy się w ten rejs i w totalny relaks. Całe dnie spędzaliśmy na górnym pokładzie, obserwując ptaki i ospałe życie Keralczyków.
Kucharze rozpieszczali nas trzy razy dziennie przepysznymi posiłkami.
W międzyczasie przynosili na górny pokład kosze świeżych owoców. Kawa, herbata i lodowata woda była dostępna na każde zawołanie.
Czuliśmy się jak maharani i maharadżowie. Brakowało tylko, żeby zaczęli nas jeszcze wachlować w tym upale.
Po południu przesiadamy się na małą, wąską łódeczkę, żeby przyjrzeć się już naprawdę z bliska codziennemu życiu w keralskich wioseczkach. Kettuvallam są dosyć spore, nasza miała ponad 60 stóp. Takie mieszczą się jedynie na głównych rzekach.
Kluczymy ponad dwie godziny po wąziutkich kanałach, zaglądając na podwórka i do domów żyjących tu Hindusów.
Pod niemalże każdym domem krzątały się kobiety. Łowiły ryby na prostą wędkę,
Prały ubrania. Myły naczynia.
Kąpały się.
Zamiatały obejście.
Ogólnie same pracujące panie widzieliśmy. Panowie chyba pracują w plenerze, albo… był jakiś mecz ? Niestety angielski naszych wioślarzy nie był wystarczająco dobry, żeby się dowiedzieć.
Kapitan naszego Kettuvallam pyta, czy chcielibyśmy kupić świeże ryby od lokalnych rybaków, wtedy oni nam je przyrządzą na łodzi. Pewnie, że chcemy. Wysadzają nas w małej wiosce z jeszcze mniejszym sklepikiem.
Za to asortyment owoców morza jest imponujący: ryby, homary, kraby, krewetki.
Wybieramy wszystkiego po trochu.
I wracamy na nasze Kettuvallam. Panowie zabierają się do oprawiania ryb i przygotowywania kolacji. My idziemy na górny pokład dalej leniuchować.
Kolacja jest genialna! Po zmroku już tylko cumujemy gdzieś przy brzegu,
gramy w gry i kładziemy się spać ponownie na górnym, otwartym pokładzie.
Rozlewiska Kerala, Alleppey – Kochi
22 marca 2014
Rano budzą nas o brzasku obudzone już ptaki. Strasznie głośno śpiewają. Jest ich zatrzęsienie. Bardzo dużo kingfisherów. Widzimy je tu po raz pierwszy. Po kolejnym pysznym śniadaniu powoli udajemy się w rejs powrotny do Alleppey.
Moglibyśmy zakończyć rejs w Kochi, jednak była to znacznie droższa opcja i nie zdążylibyśmy spędzić połowy dnia w wąskich kanałach we wioskach. Rejs szeroką rzeką jest cudowny, jednak znacznie bardziej monotonny. Krążenia po kanalikach nie można odpuszczać podczas takiej przygody. Jeżeli nie chce się robić kółka i wracać do Alleppey warto spędzić na łodzi minimum trzy noce.
My z Alleppey do Kochi wybraliśmy się lokalnym, zdezelowanym autobusem i ….. już nigdy więcej!
Kierowca próbował sił z każdym napotkanym pojazdem. Na mniejsze w ogóle nie zwracał uwagi. Na równych sobie ćwiczył nerwy i nie ustępował należnego im pasa. Raz jadąc na czołówkę z takim samym autobusem oba po prostu zatrzymały się w ostatniej chwili 50 cm od siebie – dopiero wtedy zjechał na swój pas. A ja siedziałam z przodu na miejscach dla kobiet. To było jedno z bardziej traumatycznych przeżyć w Indiach. I nie tylko ja panikowałam. Chłopaki w tyle też zamykali oczy.
Dojechaliśmy jednak w jednym, nieuszkodzonym kawałku do stolicy Kerali, Kochi. Wizytówką miasta są chińskie sieci rybackie i to właśnie w ich okolicy wyrzuca nas autobus śmierci.
Zrzucamy plecaki w knajpie nad samym morzem i siadamy podreperować zszargane podróżą nerwy. Zaraz obok jest informacja turystyczna, która posiada listę okolicznych homestayi.
Wybraliśmy nocleg w umieszczonym na liście Das Homestay Pani z informacji dzwoni do właściciela, który potwierdza dostępność. Od razu przypada nam do gustu. Prowadzi go wielopokoleniowa rodzina. Mamy osobne wejście i całe pięterko z salonikiem dla siebie, są tu akurat trzy pokoje. Na dachu ogromny taras, na którym suszy się pranie.
Na wliczone w cenę śniadania zapraszani jesteśmy na parter, gdzie egzystuje cała rodzina.
Jemy w ich bardzo swojsko i domowo wyglądającej kuchni. Droga do niej prowadzi przez salon, w którym nestorzy rodu oglądają telewizje. Żona właściciela smażyła nam jajecznice i piekła tosty (do wyboru były też lokalne śniadania), dzieciaki podawały nam do stołu gotowe dania i owoce. Dziadek, stary marynarz, przysiadał się chętnie opowiadając, co pamięta ze swoich rejsów do Polski, wypytując co się zmieniło. Wiecznie uśmiechnięty i gadatliwy właściciel doradzał co i gdzie jeszcze zobaczyć. Super się tam mieszkało.
Póki co zostawiamy plecaki i idziemy dokładniej przyjrzeć się chińskim sieciom rybackim. Oprócz Kochi można je zobaczyć jedynie w Chinach.
Zbudowane zostały w XIII wieku i funkcjonują do dziś. Do ich obsługi potrzeba minimum czterech ludzi, a przydałoby się jeszcze paru do odganiania ptaków wykradających ryby z sieci, zanim rybacy zdążą wybrać je podbierakiem.
Wzdłuż wybrzeża z chińskim sieciami biegnie promenada pełna straganów ze wszystkim, co jest skłonny kupić turysta. Sprzedawcy nie są wcale nachalni. Zwykle po jednym ‘no, thank you’ dają spokój. Ci, którzy piszą barwne historie o ich natarczywości najwidoczniej nie byli w Kambodży, czy choćby w Egipcie.
Na przykład ta mała sprzedawczyni biżuterii nawet się nie odezwała, chociaż sami ją zaczepialiśmy.
Spacerujemy sobie po plaży do samej kolacji. Niestety plaża jest bardzo zaśmiecona. Do kąpieli nie zachęca ani trochę.
Za chińskimi sieciami stoją handlarze rybami, od których można kupić właśnie złowione ryby, krewetki, homary. Można je zanieść do którejś z restauracyjek na Tower Road, gdzie za opłatą obsługa nam je przyrządzi i zaserwuje.
My jednak idziemy do klasycznej, bardzo eleganckiej restauracji Wine and Beer Lounge znajdującej się stylowym dworku Koder House. Piekielnie drogo, ale ma przyjemny dziedziniec i przepyszne, pięknie podane jedzenie. Obiecujemy sobie po raz kolejny, że następnym razem pójdziemy do jakiejś lokalnej knajpy i przestaniemy za wszystko przepłacać.
W drodze powrotnej kupujemy świeże kokosy na ulicy, bo przecież takie one zdrowe, naturalne źródło elektrolitów dla odwodnionych upałami turystów.
Mi jak zwykle nie smakują. Nie wiem, który to już raz daję im kolejną szansę. Będzie to chyba ostatnia, ponieważ mam potem spore żołądkowe nieprzyjemności i na pewno nie była to wina kolacji. Resztę wieczoru niestety spędzam w pokoju z toaletą pod ręką. Może słomka była zatruta?
Indie: Kochi
23 marzec
Po uroczym rodzinnym śniadaniu idziemy zwiedzać miasto. Na pierwszy rzut idzie dzielnica Mattancherry. Niegdyś dzielnica bazarów, dziś wypełniona malutkimi żydowskimi sklepikami z pamiątkami, kaszmirem i przyprawami
Włóczenie się po wąskich, kolorowych uliczkach było genialne.
Wynajdowaliśmy uliczne graffiti.
Szukaliśmy pamiątek i prezentów.
Kochi słynie z przypraw. Od XIV wieku jest ważnym ośrodkiem handlu tym towarem.
Do dziś jest tam największa na świecie giełda pieprzu. Trochę się obkupiliśmy. Szafran, mieszanka masala oraz chilli obowiązkowe!
Poszliśmy też zwiedzić Bazylikę Santa Cruz. Jest to jedna z najpiękniejszych i najbardziej imponujących bazylik w całych Indiach, jedna z ośmiu w regionie Kerala. Została zbudowana za sprawą portugalskich misjonarzy, którzy przybyli do Kochi w 1500 roku. W 1505 roku pierwszy wicekról portugalski otrzymał zgodę na budowę kościoła z kamienia i zaprawy murarskiej, co było ewenementem, ponieważ w tamtych czasach takie konstrukcje zarezerwowane były dla królewskich pałaców i hinduskich świątyń.
W kościele przez długi czas przechowywano relikwie świętego krzyża pańskiego Jezusa Chrystusa. Katedra przetrwała najazd Holendrów, którzy palili wszystkie katolickie budynki na swojej drodze. Tą ocalili, wykorzystując gmach na magazyn broni. Niestety zburzyli ją Brytyjczycy, po tym jak podbili Kochi w 1795. Do dziś z jej pierwotnego kształtu pozostała jedynie ozdobna kolumna przechowywana jako pamiątka w południowo-wschodnim rogu obecnej bazyliki.
Około stu lat później podjęto decyzję o odbudowie katedry. Została poświęcona w 1905 roku, a w 1984 roku papież Jan Paweł II podniósł jej status do rangi bazyliki ze względu na jej wyjątkowe walory estetyczne, piękne freski, murale oraz wartość historyczną. Zdobi ją siedem obrazów przedstawiających ostatnie dwanaście godzin życia Chrystusa, w tym Ostatnią Wieczerze wzorowaną na słynnym płótnie Leonarda da Vinci.
We wnętrzu jest bardzo nastrojowo. Głównie dzięki kolorowym refleksom wpadającym przez witrażowe okna, ale też ze względu na prostotę, z jaką ta dostojna katedra została urządzona.
Bardzo nam się tam podobało. Obowiązkowy punkt programu w Kochi.
Zaraz obok znajduje się niemy teatr keralski Kathakali, można o nim poczytać np. tutaj i tutaj.
Kochi słynie z atrakcji. Jedną z nich to Kathakali. To odmiana hinduskiego teatru tańca sięgającego korzeniami II wieku. Spektakl poprzedzony jest godzinną obserwacją malowania twarzy przez aktorów. Gra polega przede wszystkim na mimice twarzy, ruchów oczu i gestów. Aktorami są wyłącznie mężczyźni. Fachu uczą się ponoć nawet 15 lat. W centrach szkoleniowych muszą zdawać egzaminy ze sprawności fizycznej, elastyczności ciała, poczucia rytmu. Przepytywani są również pod kątem motywacji do wykonywania zawodu aktora, ponieważ codzienne ćwiczenia są obowiązkowe i czasochłonne. Na kursie ćwiczą jogę, podlegają masażom, wykonują ćwiczenia rzeźbiące mięśnie potrzebne do wykonywania gestów Kathakali.
Make-up rozpoczyna się o 17.00. Kolory, którymi pomalowane są najważniejsze dla gestów Kathakali części ciała, czyli oczy, brwi i usta, dobierane są do odgrywanej postaci. Zielonym malują się aktorzy odgrywający boga lub króla, czyli dobre charaktery. Białym małpy. Czarnym myśliwi, zwykle charaktery złe, ponieważ odbierające życie innym istnieniom. Czerwonym demony, byty wściekłe i złośliwe.
Samo przedstawienie trwa od 18.00 do 19.30.
Dostajemy scenariusz sztuki po polsku. Trafiamy na przedstawienie opowieści z Ramayany, epickiego hinduskiego dzieła, traktującego o dziejach Ramy, siódmego wcielenia boga Wisznu. Oglądamy najbardziej popularną historię porwania przez demona żony Ramy, Sity, którą Rama wyrusza odbić razem z bratem Lakszmanem. Ostatecznie odbija ją wierny przyjaciel Hanuman, król małp. Znamy ją już na pamięć z Indonezyjskich przedstawień Kecak. Można o tym poczytać tutaj. Pomaga nam to się skupić na najważniejszych w Kathakali gestach aktorów.
Śpiewający narrator i muzycy zapewniają podkład muzyczny, a także krótki instruktaż, co oznaczają konkretne, ściśle skodyfikowane gesty: ułożenie oczu, dłoni, ruch nóg itp.
Przedstawienie jest naprawdę wyjątkowe i niepowtarzalne. Po przedstawieniu idziemy już tylko na kolacje do wypatrzonego wcześniej baru na dachu. Serwują nam tam piwo w dzbankach od herbaty i filiżankach. Pytamy o co chodzi. Okazuje się, że chłopaki nie mają licencji na sprzedaż alkoholu… a jak go nie sprzedają przychodzi znacznie mniej gości, więc serwują pod przykrywką imbryczka ? Niesamowite…
Po kolacji już tylko siusiu, paciorek i spać.
Kochi
24 marca 2014
Kochi uroczym miasteczkiem jest i wcale się tam nie nudziliśmy, kręcąc się po kolorowych, wąskich uliczkach i nadmorskiej promenadzie. Jednak rozochoceni pięknem wodospadu na Goa, pojechaliśmy zobaczyć wodospad Athirapally, oddalony o jakieś 70 km od miasta.
Wynajmujemy samochód z kierowcą. Po drodze do wodospadów odwiedzamy farmę słoni. Sprawdziliśmy, czy nie ma opinii, że torturują tam zwierzęta. Nie znaleźliśmy. Chcieliśmy umyć je w rzece, niestety się spóźniliśmy. Gdy dojechaliśmy na miejsce wszystkie słonie już były umyte. Ostatnie sztuki kąpały się jeszcze w rzece, ale czyścili je już inni turyści. No cóż, za późno wyjechaliśmy.
Wzięliśmy udział jedynie w karmieniu umytego osobnika jakąś brązową breją. A szkoda, bo to co nazywane było myciem na farmie przypraw na Goa okazało się bardziej myciem turystów niż słonia – słoń nabierał trąbą wodę z basenu i oblewał siedzących na nim homo sapiens. Na tej farmie rzeczywiście schodziło się ze słoniem do rzeki i szorowało zwierzę łupinką kokosa. Umyty słoń dostał dosłownie kopiec jakiejś mielonki niewiadomego pochodzenia. Zjadł wszystko i wylizał trąbą stół na której mu ją podano. Uroczy był.
Po czym oddalił się z opiekunem na poobiednią drzemkę. My kontynuowaliśmy podróż na wodospad Athirapally.
Wodospad był piękny, jak ten na Goa. Niestety znacznie bardziej zatłoczony, ogrodzony sznurkiem, pilnowany przez gwiżdżących stróżów i obstawiony odstraszającymi tablicami, że utopiło się w nim już wiele osób.
No to sobie nie popływaliśmy. Przy wodospadzie znowu pełno małp-złodziejek. Tym razem jednak postanowiły okradać innych a mi dały spokój.
Za to ulewę, burzę z piorunami i powalone na drogę drzewa podczas powrotu zapamiętamy na długo. Takiej ulewy jeszcze nie widziałam. Nasz kierowca musiał zwolnić do pięciu kilometrów na godzinę, ponieważ wycieraczki nie dawały rady. Musiał też wysiadać kilka razy usuwając powalone na drogę przeszkody. Jakie szczęście, że burza nie złapała nas nad wodospadem. Nie można dojechać do samego wodospadu samochodem, a pieszy kawałek prowadził przez las. Skoro tu udało jej się powalić drzewa, tam pewnie było podobnie.
Wracamy do Kochi na późny obiad, po którym wybieramy się na pokaz tradycyjnych keralskich sztuk walki.
Urocze w Indiach są ręcznie malowane szyldy i plakaty. Siła robocza artystów-malarzy jest najwidoczniej znacznie tańsza niż zamówienie komputerowej grafiki i jej wydruk.
Kalarippayattu uważana jest za jedną z najstarszych na świecie. Wygląda trochę jak taniec. Posługujących się nią herosów nazywano artystami-wojownikami. Treningi mają również aspekt rytualny i religijny. Celem treningów jest doskonalenie zarówno ciała jak i ducha, dlatego miejsca szkoleń i treningów, kalari, nazywane są też hinduskimi świątyniami walki. Ozdabiają je wizerunki hinduskich bóstw. Po wejściu uczniowie najpierw oddają hołd bogom, przodkom i trenerowi, którego szanują na równi z bogiem. Praktykują ćwiczenia oddechowe, jogę, medytacje i wizualizację walk.
Naukę sztuk walki rozpoczyna się w wieku dziewięciu lat. Niegdyś wymagało to zamieszkania w domu mistrza, gdzie obowiązywała bardzo ścisła dyscyplina. Najpierw uprawiają rygorystyczne ćwiczenia ogólnorozwojowe, dzięki którym nabywają wytrzymałości. Następnie uczy się pozycji, uników i bloków, zwracając szczególną uwagę na szczegóły. Uczy się rozluźniania mięśni. Na końcu uczy się łączenia wszystkich elementów w całość.
Cechą charakterystyczną samej walki są widowiskowe salta i wysokie skoki, kopnięcia w locie. Używa się całej gamy oręża: kijów, pałek, sztyletów, włóczni, mieczy, szabli, maczug, halabard, łuków, ale też walczy się w ręcz.
Układy robią wrażenie i wymagają ogromnej precyzji, żeby się nawzajem nie uszkodzić. W pewnym momencie koło moich nóg wylądował najprawdziwszy, metalowy nóż, który wymknął się z rąk wojownikowi. Przesiadłam się na wszelki wypadek do tylnego rzędu.
Po przedstawieniu idziemy jeszcze na ostatnie zakupy i na pakowanie do naszego homestay. Jutro już opuszczamy urocze Koczi, a także Indie. Lecimy na Malediwy.
O naszym wypadzie na Malediwy można przeczytać tutaj