Kanchanaburi
Tajlandia Artykuły
Subiektywny ranking tajskich wysp
Kanchanaburi Dzień po Dniu
Kanchanaburi
03 marca 2010
Jeszcze w Polsce postanowiliśmy, że z Bangkoku do Kanchanaburi wybierzemy się ze zorganizowana wycieczka. Chcieliśmy zobaczyć osławiony most na Rzece Kwai, muzeum i cmentarz ofiar II Wojny Światowej, przejechać się drewnianą Koleją Śmierci, pogłaskać tygrysy w Tiger Temple i kupić pamiątki na pływającym markecie Damnoen Saduak. To wiele miejsc jak na jednodniowy program więc szukanie transportu i drogi na własną rękę zajęłoby znacznie dłużej i byłoby obarczone większym ryzykiem, że jednak gdzieś nie zdążymy lub nie trafimy.
W Internecie znaleźliśmy kilka biur podroży, których ceny plasowały się w przedziale od 2100 do 3400 BTH za osobę i spełniały wymagania programowe. Jednak postanowiliśmy sprawdzić ceny już na miejscu – zadzwonić do tych internetowych zawsze przecież można a kilka z nich miało adresy na Khao San. Decyzja okazała się trafna: w naszej hotelowej restauracji co wieczór siedziały Tajki oferujące pomoc w organizacji wycieczek.
Zapytałam o cenę wycieczki do Kanchanaburi i zdębiałam: 700 BTH za osobę. Pani wyjaśniła, ze w tej cenie jest tylko transport i lunch – bilety wstępu do wszystkich atrakcji kupujemy sobie sami. Tak czy owak: 700 + 40 muzeum + 150 bilet na kolej śmierci + 500 Tiger Temple + 30 wodospad Erawan to i tak o połowe mniej niż najtańsza wycieczka znaleziona w Internecie. Zaletą takiej wycieczki jest też to, że pozostawia opcje nie kupowania biletu i nie wchodzenia do miejsc, które nas nie interesują tylko przeczekanie etapu np. w knajpie na kawie. Można zrezygnować nawet z kolei śmierci i pojechać z kierowca busika do stacji docelowej. Tak więc nie szukaliśmy już nigdzie dalej i kupiliśmy wycieczkę w naszym hotelu już pierwszego dnia. Niestety żadna z katalogowych opcji nie pokrywała w 100% tego, co chcieliśmy zobaczyć.
Zdecydowaliśmy się na opcje bez pływającego marketu, o którym słyszeliśmy niepochlebne opinie, że uległ całkowitej komercjalizacji i stracił swój naturalny urok. Mieliśmy już zresztą namiastkę pływającego handlu podczas rejsu po Klongach. W bonusie dostaliśmy za to wizytę nad wodospadem Erawan. Wodospady planowaliśmy odwiedzić dopiero na wyspach, ale skoro już był w programie to czemu nie. Cala wycieczka trwała od 7.00 do 19.00.
Wstaliśmy bardzo wcześnie rano, żeby zdążyć jeszcze wypić kawę w naszej hotelowej knajpce – niestety kawy esspresso brak! Zepsuł się ekspres i musimy wypić kubek zwyklej lurowatej ‘american coffee’. Fuj ☹
Punktualnie o 7.00 przychodzi po nas tajski kierowca (recepcjonistka wskazała mu gdzie siedzimy) i prowadzi nas do zaparkowanego kilkanaście metrów dalej busa – białej Toyoty (w Bangkoku 80% samochodów to Toyoty). Po drodze zabieramy jeszcze parę osób i jedziemy pod biuro podroży, gdzie następuje oznakowanie turystów kolorowymi naklejkami. My dostajemy dwa kwadraty różowy i żółty. Po przydzieleniu naklejek zostajemy wyproszeni z naszego busa i zaproszeni do identycznego zaparkowanego kilka metrów dalej. Tu uśmiechnięta od ucha do ucha Tajka informuje nas, ze podroż potrwa 2h i pierwszym punktem programu będzie cmentarz ofiar II wojny światowej.
Podroż przebiega sprawnie, chociaż średnio wygodnie. Usiedliśmy w ostatnim rzędzie i trochę nam ciasno. W ostatnim rzędzie jest bardzo mało miejsca na nogi i jest on nieco wyżej niż pozostałe fotele wiec obserwacja krajobrazów za oknem jest utrudniona – trzeba cały czas być lekko pochylonym. Seba trochę śpi, ja obserwuje rzeczywistość. Jest zupełnie normalnie i mało egzotycznie. Jakby nie liczyć pojawiających się co chwile ołtarzyków buddy, palm i przecudnych kwiatostanów – wszystko jak w Europie.
Te same supermarkety, te same stacje benzynowe, budynki, rudery, magazyny i wieżowce. Drogi w Tajlandii są bardzo dobre, jechaliśmy wiec szybko (znowu nam się trafił najszybszy kierowca na ulicy!). Jedyną egzotyką było poruszanie się motorów i motorynek po drogach szybkiego ruchu. Kierowcy i pasażerowie głównie na boso, bez kasków, z małymi, nawet bardzo małymi dziećmi, jadący nie koniecznie w jednym kierunku ale też w poprzek, pod prąd… nie wiem jakim cudem nie widzieliśmy żadnego wypadku.
Krajobraz zmienia się trochę w Kanchanaburi – pojawiają się góry, klimat robi się bardziej wiejski. Mijamy pola uprawne z dziwnymi, nieznanymi nam roślinami, bananowcami i pracujących na nich rolników w stożkowych, bambusowych kapeluszach.
Rozpoczynamy od wizyty na cmentarzu. Są tam równiusieńkie rzędy małych białych tablic wystające z idealnie przystrzyżonej trawy. Miedzy grobami zasadzono egzotyczne kwiaty i małe krzaczki, które właśnie przycina Tajka w bambusowym kapeluszu. W drugim końcu Taj podlewa wszystko gumowym wężem.
Na środku cmentarza stoi wielki krzyż a pod nim wieńce, ze świeżych pięknych kwiatów.
Całość robi wrażenie bardzo zadbanego obiektu –i trochę nie pasuje do nieco bałaganiarskiej tajskiej rzeczywistości wokół.
Spacerujemy chwile czytając nazwiska ofiar i epitafia, po czym wracamy do busika, który wiezie nas dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej do Muzeum II wojny światowej i słynnego mostu na rzece Kwai.
Najpierw idziemy na most. Metalowa czarna konstrukcja nie robi wrażenia – nic takiego szczególnego.
Środkiem miedzy torami biegnie kładka dla pieszych – tak wąska, że dwie osoby nie dadzą rady się na nim swobodnie wyminąć. Trzeba wtedy zaryzykować zatrzymanie się na wyglądających na lekko spróchniałe deskach obok lub utrzymanie równowagi na szynie. Co kilkanaście metrów po obu stronach są też platformy bezpieczeństwa, na których można przycupnąć przepuszczając idących w przeciwnym kierunku. Ogólnie wszyscy bardzo milo przepuszczają się nawzajem korzystając ze wszystkich trzech sposobów w zależności od indywidualnych preferencji. Gdy jesteśmy na początku mostu z naprzeciwka nadjeżdża pociąg. Ludzie usuwają się na platformy bezpieczeństwa. Pociąg jedzie tak wolno, ze nie ma opcji, żeby ktoś nie zdążył się usunąć. Nie można go tez nie zauważyć – jest kanarkowo żółty.
Wagony pociągu są otwarte, wyposażone w niebieskie plastikowe, stadionowe krzesełka. Jest tez całkowicie pusty, jeśli nie liczyć 3 białych turystów.
Przejechanie przez most zajmuje mu może 3-5 min i pociąg znika gdzieś w głębi miasteczka a spacery po torach zaczynają się na nowo. Po drugiej stronie mostu nie ma już kompletnie nic ciekawego więc wracamy do muzeum. To około 1 min spaceru w prawo wzdłuż rzędu sklepów z turystycznym badziewiem. Dłużej zawieszamy oko na leżącym w knajpie na stoliku małym żywym tygrysie na smyczy. Ale tygrys jest jakiś podenerwowany i wydaje się być niezadowolony, że obserwuje go grupka gapiów więc na wszelki wypadek idziemy dalej.
Bilety do muzeum kosztują 40 BTH / osoba. W muzeum panuje totalny chaos i nie wiadomo o co właściwie chodzi: w pierwszej sali, do której wchodzimy jest zbiór archeologicznych znalezisk jakiegoś mnicha – jego popiersie stoi pod zamalowaną w prymitywnym stylu ścianą przedstawiającą parę homo sapiens z niemowlakiem.
Potem mijamy atrapy kolei,
kukły budowniczych mostu na rzece, japońskich kapo
i rząd wojskowych samochodów.
Jest tez żywy Taj robiący i sprzedający obrazki na krowiej skórze.
Dalej sala ze sztyletami do harakiri, pistoletami i szklaną gablotą pełną kości i czaszek ofiar. Na górze jest buddyjska świątynia a obok rząd tandetnych posągów Einsteina, Hitlera i nie pamiętam kogo jeszcze.
Ogólnie muzeum jest tak chaotyczne, słabo opisane i mało ciekawe, ze wystarczyło nam 20 min, żeby je obejść. Poczytamy sobie w Internecie o budowie mostu, japońskim reżimie i co się dokładnie tu wydarzyło podczas II wojny światowej.
Jesteśmy wiec trochę przed umówionym czasem przed wejściem do muzeum – pod stalowym pociągiem, który widnieje na wielu pocztówkach z Kanchanaburi. Zastanawia, ze na pocztówkach pociąg jest czarny a to co my widzimy jest szarobure i zardzewiale. Ale nic to, jak wszyscy robimy sobie tam zdjęcia (w końcu Seb jest pasjonatem pociągów).
Busiki pojawiają się punktualnie i wiozą nas jakieś 30 min na stacje Kolei Śmierci.
Kolej Śmierci to zwykły pociąg, którym podróżują sobie Tajowie z wioski do wioski. Jedyne co w nim atrakcyjnego to to, że jest cały z drewna, siedzenia z drewna, okienka z drewna, ścianki tez jakby w całości z drewna – wygląda rzeczywiście na stary.
Kupujemy bilety specjalne (150 BTH od osoby) gwarantujące nam miejsce siedzące. Przejeżdżamy pociągiem 5 stacji czyli około 1h jazdy. Można tez kupić bilety za 100 BTH bez miejscówek w wagonach, którymi podróżują Tajowie ryzykując godzinę stania i tłok, ale nie sprawdzaliśmy jak tam rzeczywiście było.
W cenie biletu jest kawa/herbata/coca-cola i ciasteczko z kremem oraz certyfikat przejazdu koleją Śmierci.
Cala ta historia ze ‘śmiercią’ to kawałek torowiska położony z jednej strony przy pionowej skale (na wyciagnięcie ręki z okien pociągu) i przepaścią na dnie której płynie rzeka z drugiej. Torowisko przebiega w tym miejscu na drewnianej, lekko koślawej konstrukcji opartej o strome zbocze. Nie uda się jej zobaczyć z pociągu, ale wiemy, że właśnie po niej przejeżdżamy ponieważ pociąg zwalnia do chyba 3km na godzinę. Zdjęcia wychodzą słabe ze względu na rosnące na zboczu wysokie krzaki. Udaje się zrobić zaledwie parę fotek pstrykając szybko i trochę na ślepo. Przejażdżka to raczej frajda turystyczna. Biura podroży oferują bilety na nią za 30 dolarów – za taką cenę kompletnie nie warto.
Po wysiadce na piątej stacji jedziemy jakieś 10 min na lunch do restauracji na tratwie, który był wliczony w cenę naszej wycieczki. Restauracja jest urocza!
Stoliki zaraz nad taflą rwącej rzeki koloru kawy z mlekiem, przyjemny chłodek a jedzenie serwowane w postaci szwedzkiego stołu po prostu rewelacja!
W tym miejscu się rozdzielamy – cześć grupy jedzie na spływ tratwami (tratwy maja na środku ławeczkę na której można usiąść w rządku plecami do siebie osłoniętą daszkiem z liści).
a my wsiadamy do busika i jedziemy do parku narodowego, w którym znajduje się wodospad Erawan.
Kupujemy bilety i idziemy obejrzeć to cudo, które okazuje się największym rozczarowaniem dnia. Wodospad w porze suchej jest mizerny i w niczym nie przypomina tego z oglądanych przez nas w Internecie zdjęć. Woda nie jest wcale szafirowo-niebieska tylko raczej brązowawa, co zniechęca nas do kąpieli. Na dodatek nad wodospadem są dzikie tłumy turystów, co uniemożliwia zrobienie zdjęcia jedynie wodospadowi. W porze suchej zdecydowanie można sobie tą atrakcję darować.
Kolejny i ostatni już punkt wycieczki to Tygrysia Świątynia czyli Tiger Temple. I tu najgorszy moment dnia: orientuje się, ze zgubiłam aparat. Możliwości są dwie: albo zostawiłam go w toalecie przy wodospadzie, albo w busiku, który już sobie pojechał. Cóż, nie ma jak wrócić nad wodospad, zresztą szanse ze jeszcze tam będzie też marne. Proszę więc tylko nasza uśmiechniętą panią przewodniczkę, żeby sprawdziła busiki – może się gdzieś znajdzie (chociaż bardziej prawdopodobne, ze zostawiłam go w jednak w toalecie). To sprawia, że odechciewa mi się obcowania z tygrysami. Humor się zepsuł już do końca dnia. Zdjęcia z Kanchanaburi przepadły na zawsze. Aparatu tez trochę szkoda… dochodzi nieplanowany punkt programu: zakup nowego wiec wizyta w jakimś centrum handlowym – zupełnie niepotrzebna strata czasu. Szczęście w nieszczęściu, że zdjęcia z poprzednich dni zrzucone już do netbooka.
W Tiger Temple spacerujemy markotnie sami. Szukając aparatu straciliśmy gdzieś z oczu naszą grupę i przewodnika. Seb robi mi zdjęcie z Tygrysem swoim aparatem – tygrys był mięciutki i milusi. Ciekawe, czy to prawda, że dają im jakieś środki odurzające, żeby tygrysy nie zrobiły krzywdy turystom. Ten, do którego się przytulałam leżał sobie spokojnie zerkając tylko od czasu do czasu na stojącego obok mnicha – zapewne swojego pana. Chociaż, czy koty mają pana?
W kiepskim nastroju wracamy do Bangkoku. Humoru nie poprawia nawet pyszne zimne piwko w hotelowej restauracji i atmosfera Khao San. Kolacja tez najgorsza jaką do tej pory jadłam: pieczone krewetki z baby-corn i grzybami, słabo doprawione i trochę nijakie. Wracamy wcześnie do pokoju. Ja idę spać. Seb grzebie w Internecie szukając sklepów fotograficznych i porównując ceny wybranych modeli.
Przepraszamy, ale obecnie brak jest możliwości komentowania.