Goa
Goa
Indie
Artykuły
Incredible India. Kochaj albo Rzuć
Hinduizm. Astrologia? Numerologia? Zabobony?
Taj Mahal. Miłość o Smaku Orientu
Ajurweda. Hinduska Wiedza o Życiu
Ganges. Najbardziej Sprofanowane Sacrum Świata
Bombaj Dzień po Dniu
Bombaj – Goa
16 marca 2014
Po Bombaju przyszedł czas na Goa. Lecimy tam godzinkę samolotem, liniami IndiGo za 3679 INR za osobę. To jedynie jakieś 600 kilometrów. Chcieliśmy jechać nocnym pociągiem, jednak nie było już miejsc w wagonach sypialnych. Pociągi są w Indiach bardzo popularne i niemal zawsze mają pełne obłożenie. Nawet z dużym wyprzedzeniem nie udało się nam kupić biletów sypialnych na tą trasę – były wyprzedane. Na kolejne etapy podróży kupiliśmy je on-line. Można na przykład na tych stronach:
http://www.indianrail.gov.in/enquiry/StaticPages/StaticEnquiry.jsp?StaticPage=index.html
http://www.indianrailways.gov.in/
Na długich trasach wymagane są miejscówki, więc popularne w Internecie zdjęcia, gdzie z każdego otworu wystaje po 100 Hindusów, a reszta jest ułożona na dachu tak naprawdę nie występują. Takie sytuacje zdarzają się jedynie w pociągach podmiejskich.
Z lotniska na plaże Agonda docieramy taksówką za 1300 Rupii (około 60 km). Wybieramy tą plażę ze względu na opisy w Internecie, że jest najmniej uczęszczana, wręcz pusta.
Jest taka pusta ze względu na swoją, naszym zdaniem, główną atrakcje: ogromne fale. Na płyciźnie mieliły nami jak w pralce.
Wyzwaniem było dotarcie do jako takiej głębokości, gdzie można było spokojnie popływać i … wrócić!
Jeżeli ktoś się boi wody, a właściwie tak silnych fal i prądów, to powinien raczej wybrać jakąś inną plażę w pobliżu. Poza pływaniem i niezdrowym opalaniem ciała niewiele jest tu do roboty. Raf koralowych brak.
Taksówkarz wysadza nas przy knajpie na samym piasku. Zrzucamy plecaki. Tradycyjnie ja z Markiem zostajemy, reszta idzie szukać noclegu. Daleko jednak nie odeszli. Zaraz obok są bardzo podstawowe bungalowy z łazienkami Aqua Bay, około 60 PLN za domek na plaży.
No to resztę dnia spędzamy już na totalnym relaksie. Plażowanie.
Pływanie.
Pyszne przekąski i drinki w knajpie na plaży.
Do towarzystwa na plaży jedynie święte krowy i kilka psów.
Na jedynej drodze przy plaży również spacerują święte krowy.
Żywimy się cały czas w tej samej knajpie. Jest bardzo smacznie. Nawet lód robią z wody mineralnej.
Wychodzimy się chociaż trochę rozejrzeć po wiosce. Bardzo tu swojsko.
Na koniec już tylko zachód słońca na plaży.
Goa
17 marca 2014
Cały dzień przeznaczony na totalne lenistwo.
Śniadanie w knajpie na plaży
Potem już tylko książki i morskie kąpiele.
Po obiedzie idziemy świętować Holi, czyli hinduskie Święto Kolorów. Jest to jedno z najważniejszych hinduskich świąt. Oznacza pożegnanie zimy i radosne powitanie wiosny. Przypada w dniu pełni księżyca, pierwszym po zakończeniu zimy .
Najhuczniej obchodzi się je w miastach. Na naszej wsi cała plaża była oplakatowana informując, że będzie specjalna impreza. To tylko kilka kilometrów od naszej plaży, więc postanawiamy się wybrać.
Płacimy za wstęp 500 Rupii i dostajemy za to kilka paczek kolorowego proszku oraz talon na powitalnego drinka. Bawiliśmy się przednio.
Wszyscy chcieli nas koniecznie obsypać kolorowym proszkiem guali.
I się absolutnie nie powstrzymywali
Efekt jak na załączonym obrazku.
Dobra rada: natrzeć włosy oliwą albo założyć czepek kąpielowy ?. Moje włosy straszyły kolorami jeszcze przez kilka tygodni.
Ciuchy oczywiście do wyrzucenia. Tego się doprać nie da.
Były tańce, śpiewy i kupa nowych znajomych.
Wracaliśmy piechotą przez wioski. Hindusi mieli z nas niezłą bekę. Skuterki i samochody przystawały, żeby sobie dokładnie obejrzeć kolorowych, nierozsądnych białasów. Robili nam zdjęcia i pozdrawiali wesoło ‘Happy Holi’.
Tego dnia, kto nie chce się ubrudzić, po prostu nie wychodzi z domu. Przyzwolenie na brudzenie innych ma każdy. Podobnie jak w nasz swojski Śmigus Dyngus każdy ma prawo oblać innych wodą.
No cóż, my wyszliśmy celowo i wcale nie żałujemy.
Czytaliśmy historie, że Hindusi pod wpływem jakichś toksycznych substancji próbują się wtedy przytulać do zachodnich kobiet. Nas nic takiego nie spotkało. Atmosfera była bardzo, bardzo przyjazna. Resztę wieczoru spędzamy w naszej restauracji, wzbudzając naszym wyglądem dużo radości wśród obsługi. To był bardzo wesoły dzień ?
Goa
18 marca 2014
Nasz przedostatni dzień na Goa postanowiliśmy spędzić na totalnym lenistwie. Justa i Kaśka poszły na poranną jogę na plaży.
Reszta towarzystwa wylegiwała się w restauracji i kąpała się w morzu.
Tylko Kindle traciły moce. Kompletnie nie ma o czym pisać. Niczego się dziś o Indiach nie dowiedzieliśmy, niczego nowego nie doświadczyliśmy. Nudy… Jednak taki dzień też widocznie musi być.
Goa
19 Marca 2014
Nasz ostatni dzień na Goa postanawiamy spędzić nieco bardziej aktywnie. Po śniadaniu wynajmujemy sześcio-osobowego jeepa z kierowcą w naszej restauracji za 25 USD (jakieś 1700 Rupii) za cały dzień. Jest nas piątka, czyli kosztowo całkiem przyzwoicie. Najpierw jedziemy pod wodospad Dudhsagar.
Wodospad ma cztery poziomy i 310 metrów wysokości. Są największe w regionie Goa, jedne z najwyższych w całych Indiach. Nasz jeep ma napęd na cztery koła i zapewne tylko dlatego dajemy radę tam dotrzeć. Przeprawiamy się przez rzekę, błota, leśne drogi. Taki mały off-road.
Pod wodospadem można się wykąpać w niewielkim rozlewisku. Woda niemalże lodowata w porównaniu z temperaturą powietrza. Żeby do rozlewiska dotrzeć trzeba przejść kawał po śliskich kamieniach, jednak warto.
Bardzo orzeźwiająco było.
Wodospad sam w sobie przepiękny! Jego nazwa dosłownie oznacza Morze Mleka i wywodzi się z legendy o pięknej księżniczce, która lubiła kąpać się w jeziorze u stóp wodospadu pijąc mleko ze złotego kubka. Pewnego razu zauważyła, że podgląda ją książę. Zawstydzona rozlała mleko, żeby osłoniło jej nagie ciało. Tak oto powstał wodospad z mleczną wodą.
Szkoda, że nie mieliśmy okazji przejechać pociągiem po górującym nad wodospadem moście. Widoki z okien muszą być niesamowite. Sam wodospad położony jest w przepięknym Parku Narodowym Mollem. Robimy sobie po nim krótką przebieżkę. Mieliśmy nadzieję spotkać wędrowne plemię pasterzy bawołów zwane Dhangar, jednak ani bawoły ani ich opiekunowie nie chcieli się nam pokazać. Spotkaliśmy za to wredne makaki i gigantyczną wiewiórkę indyjską, zwaną też Malabar.
Następnie jedziemy zobaczyć, gdzie pieprz rośnie, czyli do Sahyadri Spice Farm w Collem.
Wstęp kosztuje 400 Rupii od osoby. Na dzień dobry dostajemy wybitną indyjską herbatę masala i łańcuchy z kolorowych kwiatów. Malują nam też bindi, czyli trzecie oko, czerwonym proszkiem na czole.
Następnie, po zebraniu się kilkunastoosobowej grupy białasów, wyruszamy na zwiedzanie. My przyjechaliśmy tu prywatnym samochodem z kierowcą. Pozostali na wypożyczonych skuterach. To znacznie tańsza opcja, jeżeli podróżuje się we dwójkę. Nas jest na tyle dużo (sztuk 5), że wynajęcie samochodu to jedynie lekko większy wydatek, a mamy święty spokój i pewność, że nigdzie nie pobłądzimy. Kierowca zatrzymuje się wszędzie na nasze zawołanie, mówi po angielsku, a na koniec dnia zawiezie nas i nasze plecaki na stację kolejową.
Wyruszamy w podróż po indyjskich smakach. Kuchnia indyjska jest niesamowicie prosta. Cała tajemnica tkwi właśnie w przyprawach, ich aromatach, kolorach i niebanalnych połączeniach. Hindusi są mistrzami w łączeniu słodkiego z gorzkim, kwaśnym, pikantnym.
Coś, co nam się z Indiami najbardziej kojarzy, to gotowa mieszanka przypraw nazywana ‘masala’. Dodaje się ją do mięs, ale także do herbaty czy kawy. Proporcje i skład różnią się w różnych regionach tego ogromnego kraju. Każdy kucharz ma też swoje na nią pomysły. W wersji tradycyjnej miesza się goździki, cynamon, kmin rzymski, gałkę muszkatołową, kolendrę, liść laurowy, pieprz czarny i cayenne. Bardzo ważne są proporcje i moment dodania do potrawy. Jeżeli zrobimy to za wcześnie gorzki smak zdominuje zamierzony aromat.
Na farmie przypraw można zobaczyć jak rosną niemal wszystkie potrzebne do tej mieszanki rośliny. Dowiadujemy się też jakie mają właściwości konkretne zioła.
Na przykład Bazylia (nazywana tu tulsi) ma właściwości bakteriobójcze, jest antygrzybiczna, potrafi zmniejszyć gorączkę, pomaga na infekcje gardła i bóle uszu. Jest dobra na malarie i choroby wątroby. Jeżeli zmieszamy ją z miodem leczy zapalenie oskrzeli. Łagodzi ból po ukąszeniu owadów. Pomaga także na dolegliwości towarzyszące astmie.
Kolendra zwalcza grzyb, ułatwia trawienie, pomaga na wszelkie alergie, gorączkę i zapalenie pęcherza.
Kozieradka (fenureek) pomaga na zaparcia, obniża cholesterol i redukuje poziom cukru we krwi. Łagodzi także kaszel, gorączkę, bolące gardło i bule menstruacyjne.
Imbir pomaga na kaszel, przeziębienie, niestrawność, choroby lokomocyjne, artretyzm i problemy z krążeniem.
Czosnek posiada cechy antybakteryjne, zwalcza przeziębienie, problemy skórne i problemy z trawieniem.
Limonka to owoc pomocny przy wszelkich alergiach. Wystarczy wycisnąć sok z połowy owocu, wymieszać z łyżką miodu w szklance letniej wody i pić na czczo codziennie rano przez trzy miesiące. Ponoć w ten sposób można się pozbyć każdej alergii.
Zmielone nasiona kardamonu trzeba zagotować w wodzie z herbatą i pozbędziemy się depresji.
Anyż gwiaździsty pobudza wydzielanie soków żołądkowych, działa rozkurczowo i wiatropędnie, stąd stosowany jest na niestrawność i wzdęcia. Warto dodać go do wigilijnego suszu.
Zjedzenie pięciu liści curry codziennie rano przez trzy miesiące ponoć zapobiegnie genetycznie dziedzicznej cukrzycy.
Azjatycki sposób na nadciśnienie to zmieszać łyżeczkę zmielonych nasion kuminu (kminu rzymskiego) z dwoma łyżeczkami oleju kokosowego, dodać wody albo mleka. Pić codziennie rano przez piętnaście dni a potem dwa razy w tygodniu przez kolejne trzy miesiące.
Bule brzucha: szczyptę zmielonej kurkumy zmieszać z jedną łyżeczką miodu i pić dwa razy dziennie przez trzy-cztery dni.
Mikstura polecana na oczyszczenie skóry: jedna łyżka bazylii, oleju i miodu. Wymieszaną dokładnie należy zjeść rano i przed snem.
Żeby wspomóc pamięć i koncentrację należy zmielić ziele brahmi, shankhapushi i hirda, dodać do filiżanki mleka i posłodzić do smaku. Dobrze wymieszać i pić codziennie przed snem.
Przepis na syrop na astmę i kaszel to cztery zgniecione goździki, dwie zgniecione kulki czarnego pieprzu, dwie szczypty zmielonej kurkumy, jedna kropla oleju tulsi (święta bazylia), odrobina mielonego imbiru, trochę cukru dla poprawienia smaku. Wszystko zmieszać w szklance mleka i gotować na małym ogniu przez około 40 minut. Odcedzić, dodać drugą szklankę mleka i pić jak ostygnie. Powtarzać kurację trzeciego, piątego, siódmego, dziewiątego i jedenastego dnia, sześć razy co piętnaście dni.
Olej z trawy cytrynowej pomaga na trądzik, otwiera pory, wspomaga system nerwowy i redukuje stres. Należy zmieszać dwie krople oleju z trawy cytrynowej z 10-15 kroplami oleju migdałowego i wsmarować w twarz przed pójściem spać.
Na farmie rosną też owoce i orzechy. Pierwsze zdjęcie to nerkowiec, Drugie to palma daktylowa. Trzecie to kwiat ananasa.
Nadużywane są też ostre papryczki czili. Czerwone, zielone, żółte. Dla naszych podniebień czasem nie do zniesienia. Mi wypalały usta, mojemu mężowi jeżyły włosy na głowie. Pomimo naszych próśb o wersje ‘not spicy’ często nasze przewody pokarmowe przeżywały katusze. Jednak płakaliśmy i spożywaliśmy tłumacząc sobie, że wytłuką bakterie skuteczniej, a na pewno zdrowiej niż coca-cola i wódka.
Herbata z imbirem, cynamonem, cukrem i mlekiem serwowana w lokalnych knajpkach to prawdziwe mistrzostwo świata. Pobudza lepiej niż jakakolwiek kawa, smakuje rewelacyjnie.
Kurkuma, najżółtsza z przypraw, dodawana prawie do wszystkich indyjskich curry. Głównie dla koloru, jednak również dla specyficznego smaku.
Kardamon, najaromatyczniejsza z przypraw, jedna z najstarszych na świecie. Używana niegdyś do walki z nadwagą ze względu na swoje właściwości regulacji przemiany materii. Całe Indie pachną kardamonem.
Szafran to najdroższa z przypraw. Mówi się o niej, że jest cenniejsza od złota. Pozyskuje się ją z kwiatów specjalnych krokusów. Najpierw czeka się kilka lat, aż dojrzeją. Potem ręcznie oddziela od nieprzydatnych części kwiatostanu. Kupiliśmy malusie pudełeczko (wielkości tabakierki) za prawie 50 PLN!
Przyprawy mają bardzo bujną historie w indyjskim handlu, medycynie naturalnej, kuchni. Naprawdę warto się wybrać na taką plantacje, gdzie przewodnik nam ją trochę przybliży i pokaże jak rosną.
Po zapoznaniu się z przyprawami idziemy do stacjonujących obok słoni. Niektórzy z nas jeszcze z nimi nie obcowali. Można na nie wsiąść, a słoń wtedy obowiązkowo obleje nas wodą nabraną trąbą ze sporego poidła. Można się też na nich kawałek przejechać, bez żadnych lektyk czy siodeł. Tak po prostu, na oklep. Mają jedynie założoną ‘obrożę’ w postaci luźno zawiązanego sznura, żeby się było za co trzymać. Słoń, na dodatek mokry, dość obły i śliski jest.
Naczytaliśmy się przeróżnych opinii o złym traktowaniu słoni w Azji. Słonie są dla zachodnich turystów nie lada atrakcją, z oczywistego względu – w Europie nie występują. Staramy się podróżować odpowiedzialnie i nie dokładać złotówki do turystycznego wyzysku zwierząt, jednak nie chce mi się wierzyć, że torturowanie słoni ma rzeczywiście miejsce w każdym turystycznym słoniowym punkcie.
Przeciwnicy zatrudniania słoni w turystyce twierdzą, że są one męczone od urodzenia. Młode odbierane są matkom i umieszczane w klatkach nazywanych kraals zbudowanych z bardzo mocnego drewna kambakam, których nawet słoń nie jest w stanie połamać. Mają w nich bardzo ograniczoną możliwość ruchu. W ramach tresury ich ‘opiekunowie’ biją je toporkami po najczulszych miejscach, czyli za uszami. Są głodzone. To tak zwany proces łamania słoniowego ducha. Po kilku tygodniach tortur są wypuszczane przez ‘wybawiciela’, który karmi je, myje, opiekuje się nimi. Słonie z wdzięczności stają się mu wierne już do końca życia.
Mi tak samo szkoda koni. Chyba też nie jest ich naturalną potrzebą, żeby wozić człowieka na grzbiecie, łamać nogi skacząc przez przeszkody na wyścigach, czy ciągnąć bryczki wypełnione turystami. A jednak tu obrońcy zwierząt nie reagują już tak emocjonalnie.
Słonie są wielkie i silne. Od wieków były wykorzystywane do dźwigania towarów, przewożenia ludzi, toczenia bel drewna wyciętego w lesie. Dla słonia ciężar człowieka, czy dwóch to bułka z masłem.
Nie zaobserwowaliśmy tu żadnych oznak złego traktowania. Słonie nie miały poharatanych uszu, nikt ich nie walił toporem po głowie, nie przywiązywał krótkim łańcuchem do drzewa. Wolę wierzyć, że opiekunowie dbają o swoje słonie. Są myte, dopieszczane, karmione. Pożerają ogromne ilości pożywienia, nawet do 200 kilogramów dziennie, które dostają pod trąbę. Jeżeli przewiozą od czasu do czasu jakiegoś turystę, który dołoży się za tą atrakcje do ich posiłku, to chyba nic wielkiego.
Hindusi wierzą, że słonie są personifikacją Ganeszy, boga obfitości, dobrobytu i mądrych ksiąg. Uważany jest za patrona kupców, bankierów i naukowców. Potrafi usuwać wszystkie przeszkody i zapewnić powodzenie każdemu przedsięwzięciu.
Ganesza ma głowę słonia i tułów małego grubaska. Jak głosi mit jego matka, bogini Parwati poszła się wykąpać w stawie a synkowi kazała pilnować jej ubrań. Niespodziewanie pojawił się jej zazdrosny mąż, bóg Sziwa, i tak się wzburzył, że chłopak ośmiela się podglądać nagą matkę, że w afekcie odciął mu głowę. Zrozpaczona Parwati wybłagała Sziwę, żeby ocalił jej syna. Jednak bóg nie miał takiej mocy, żeby przywrócić mu pierwotną postać. Obiecał, że przyczepi do ciała głowę pierwszego napotkanego żywego stworzenia. Los chciał, że był to słoń. Ze względu na tą legendę i na Ganeszę słonie otaczane są w Indiach szacunkiem i traktowane z czcią. W Kerali można spotkać je w świątyniach, jako przedmiot kultu.
Nie wierzę też jednak, że pogłoski o torturach słoni wzięły się znikąd. Trzeba poczytać do jakiego słoniowego ośrodka można się wybrać bez obaw, że męczą tam zwierzęta i odwrócić się na pięcie, jeżeli słonie będą przywiązane łańcuchami do drzew albo będą miały poharatane uszy, a potem koniecznie opisać takie miejsce w Internecie.
Wyruszamy w powrotną podróż na naszą plażę. Jemy ostatnią kolację na Goa. O 19.25 mamy nocny pociąg do Alappuzha. Kilometrów do przebycia 849 km, prawie 15 godzin kolejowej drogi.
Czekając na pociąg dosłownie tupiemy przed nosami biegających wokół nas i naszych plecaków szczurów. W ogóle się skubane nie boją! Tupanie pomaga jedynie na kilka krótkich minut. Podchodzą pod same nasze stopy. Paskudztwa straszne. Na szczęście nie atakują. Szukają tylko okruchów pożywienia, a my jemy jakieś ciastka, chipsy, owoce i kruszymy.
Indyjskie koleje wymagają instrukcji użytkowania. Najtańsza klasa UR niewymagająca rezerwacji miejsc, raczej się nie nadaje na dłuższe trasy. Tu lądują wszyscy, których albo nie stać na lepszy komfort, albo nie zdążyli się załapać na bilet rezerwujący jakiekolwiek miejsce. W rezultacie liczba ludzi na metr kwadratowy przekracza wszelkie normy. Siedzenia są drewniane i niewygodne. Każdy centymetr kwadratowy podłogi zajmuje ludzkie białko. To, czy się tam wciśniemy, jest właściwie nie do przewidzenia.
Nieco lepsza klasa 2S. Trzeba wykupić miejscówkę, co teoretycznie daje komfort podróży w postaci miejsca siedzącego w wagonie obliczonym na konkretną ilość pasażerów. Jednak dalej siedzimy na niewygodnych ławkach. Dodatkowo Hindusi, którym nie udało się wykupić miejscówki, i tak próbują tu szczęścia, więc tłok jedynie lekko mniejszy niż w tej najtańszej.
Najtańsze wagony sypialne to klasa SL. W przedziale jest sześć prycz, nie ma zasłonek jest mało intymnie. Wszyscy chodzący po alejkach, a jest ich sporo, widzą nas jak na dłoni. Łażą cały czas pasażerowie, którzy nie wykupili tu miejsca, jednak liczą, że znajdą wolne legowisko. W ciągu dnia środkowa prycza musi być złożona, a pasażerowie siedzą na najniższej. Są tylko niewydajne wiatraki. Jest głośno (okna nie mają szyb, tylko kraty) i jest brudno.
Wagony sypialnie 3AC to znacznie lepszy wybór na dalsze dystanse. Układ prycz i system użytkowania identyczny jak w SL, jednak jest znacznie ciszej (są szyby), jest czysto i jest klimatyzacja.
Takim właśnie pociągiem jedziemy z Goa do Alappuzha. Nam sprawdził się bardzo dobrze. Do naszej piątki dołącza najpierw hinduski dziadek, który nie mówi ani słowa po angielsku i trochę się krępuje naszym towarzystwem. Zamienia się więc z kilkunastoletnim wnuczkiem, z którym już sobie możemy porozmawiać. Tata kilkukrotnie sprawdza, czy jest z nami bezpieczny. Bardzo sympatyczny i otwarty dzieciak. Nawet się wymieniamy adresami na FB ?.
Intymność na nieco lepszym poziomie, jednak też cały czas ktoś łazi po korytarzu.
Hindusi otwierają sobie bardzo aromatyczne jedzenie, które przygotowali wcześniej na podróż w blaszanych kankach. Na każdej stacji wsiadają sprzedawcy przekąsek i herbaty. Zapachy przypraw towarzyszą nam na całej trasie.
Miejsca na pryczach nie ma za dużo dla europejsko-gabarytowych jednostek. Jednak jest swojsko i klimatycznie. Polubiliśmy tą klasę.
Są też bardziej komfortowe klasy, ale o tym na dalszym etapie podróży. Teraz zasypiamy. Nie mieliśmy żadnego kłopotu ze spokojnym snem. Po przebudzeniu będziemy już na słynnych rozlewiskach Kerali.
Opowieści o Kerali dzień po dniu można znaleźć tutaj.