Chiang Mai
Tajlandia Artykuły
Subiektywny ranking tajskich wysp
Bangkok Dzień po Dniu
Bangkok – Chiang Mai
08 stycznia 2018
Do Chiang Mai jedziemy nocnym autobusem z Bangkoku. Okazuje się, że nasza pani w recepcji Sawasdee Hause ma znowu najlepszą cenę: 950 THB / osoba.
O 19.00 ma nas ktoś odebrać z knajpki w Sawasdee. Najpierw spóźnia się pół godziny. Potem okazuje się, że odbiór polega na poleceniu ‘follow me’ i musimy z plecakami zasuwać na miejsce zbiórki. Na szczęście to jedynie jakieś 150 metrów dalej. Tam dokonujemy rejestracji i wybieramy miejsca w autobusie. Wybraliśmy dwa wolne na górnym piętrze przed samą szybą po lewej stronie. Mi było wygodnie, Seb żałował. Nie były to miejsca jak w Polskim Busie przed samiutką szybą, gdzie można sobie położyć wygodnie nogi. Nasze okazały się być ulokowane przed schodkami na dół, prowadzącymi do miejsca kierowcy, więc barierka skutecznie ograniczała przestrzeń, skuteczniej nawet niż zwykłe siedzenie. Tylko widoki rekompensowały niewygody. Lepiej wybrali dwaj Włosi po prawej. Mieli miejsca właściwie półleżące.
Ostatecznie autokar przyjeżdża dopiero po 20stej. Zanim całe towarzystwo się zameldowało, oddało bagaże i wsiadło zrobiła się 22.00. Tak to właśnie jest z tymi biurami podróży w Tajlandii.
Do Chiang Mai dojeżdżamy około 8 rano. Mamy opcję poczekać w miejscu zbiórki, aż taksówka w ramach ceny biletu odwiezie nas do wybranego hostelu. Jednak nie chce nam się i idziemy piechotą do JJ Guest House. Przynajmniej rozejrzymy się po drodze. Hostel jest dość blisko i łatwo go znajdujemy.
Ma dość fajnie wyglądający otwarty lounge, po którym kręcą się dwa psy. Jednak strasznie długo czekamy, aż nas ktoś obsłuży. Przed nami melduje się jakaś bardzo marudna francuska rodzina. W końcu sobie idą a recepcjonistka zaczyna zajmować się nami. Słabo mówi po angielsku i strasznie jest zblazowana. Dostajemy pokój na piętrze z widokiem na mur. No trudno. Jesteśmy wykończeni nocną podróżą, nie chce nam się szukać niczego innego.
Resztę dnia relaksujemy się na kanapie w holu. Stoi tam lodówka z napojami, ceny są przystępne a w pokoju trochę klaustrofobicznie. Nie ma tam restauracji, więc na obiad wychodzimy na miasto.
Chiang Mai jest największym miastem północnej Tajlandii. Leży w górach, więc upały nie dokuczają jak na południu. Mieszkamy w ścisłym centrum starego miasta, zbudowanego na bazie kwadratu. Jest tu najwięcej przytulnych hotelików, knajpek i turystów. Od razu przypadło nam do gustu. Dobrze się tu czujemy.
W naszym hostelu jest też stanowisko biura podróży. Przyjechaliśmy kompletnie nieprzygotowani, ale siedzi tam przemiły Ann, który opowiada nam o dostępnych wycieczkach i ciekawych miejscach. Najbardziej spodobała nam się opcja odwiedzenia jego rodziny w małej, górskiej wiosce. Zachęca nas to, że będzie nam gotowała jego mama, pojedziemy tam lokalnym transportem, a spać będziemy w namiotach. Na dodatek okazuje się, że akurat jego rodzice urządzają noworoczną imprezę i że oczywiście jesteśmy zaproszeni.
Poza tym pan jest zupełnie nienachalny, uśmiechnięty i bardzo, bardzo sympatyczny.
Umawiamy się z nim na jutro. No to kolejne dni mamy już zaplanowane.
Jesteśmy trochę wykończeni nocną podróżą, więc wcześnie idziemy spać.
Chiang Mai – górska wioska Ana
09 stycznia 2018
Rano wsiadamy z Ann do Tuk Tuka i jedziemy na dworzec autobusowy.
Ann pakuje nas do otwartego busa, czyli songthew, i kolejne dwie godziny spędzamy wciśnięci między lokalesów. Ann za wszystko płaci, więc nawet nie wiem, ile ten bus kosztował.
Wysiadamy na ostatnim przystanku na malusieńkim dworcu. Do wioski Anna nie dojeżdża transport publiczny. Czekamy, aż przyjedzie po nas tata Anna. Próbuje się dowiedzieć jak działa system songthew, jednak Ann twierdzi, że dla obcokrajowca podróżowanie tymi busikami jest niezwykle trudne. Trzeba się często przesiadać, bo autobusiki nie kursują na długich dystansach, nie mają rozkładu jazdy ani ustalonych cen za przejazd. Kierowcy nie mówią po angielsku a często trzeba się z nimi dogadać, dokąd człowiek chce dojechać i na co się przesiąść.
Po półgodzinie przyjeżdża tata Anna. Ann pyta gdzie chcemy usiąść: w kabinie są dwa miejsca. Tata Anna nie mówi po angielsku. Ładujemy się z wielką ochotą na pakę.
Droga jest super! Prawdziwe wiochy, zupełny brak turystów.
Najpierw jedziemy do buddyjskiej świątyni Wat Ban Den. Jest gigantyczna, ociekająca złotem, kolorowa i przepiękna! Cieszy się sławą jednej z najpiękniejszych świątyń w okolicach Chiang Mai. Naszym zdaniem zupełnie zasłużenie. Jest tu jak w bajce!
Położona jest w wiosce Inthakin w prowincji Mae Taeng jakieś 45 kilometrów od Chiang Mai. Jeżeli nie z Ann, najprościej dostać się tu oczywiście samochodem z prywatnym kierowcą. Transport publiczny jest bardzo trudny do ogarnięcia, jeżeli w ogóle jest.
Świątynia otwarta jest od 6 rano do 17. Wstęp jest bezpłatny.
Jest to jeden z największych kompleksów świątynnych w prowincji Chiang Mai.
Jej budynki strzeże mityczna Naga, czyli bóstwo przypominające węża i lwa w jednym.
Uosabia się Naga ze strażnikiem wód, czyli rzek, jezior, móż i studni. Najważniejszy hinduski bóg, Sziwa, jest często przedstawiany opleciony wężem.
W buddyzmie Naga uważany jest za opiekuna Buddy. Wkrótce po ponad czterdziestodniowej medytacji i oświeceniu Budda otrzymał ochronę od burzy i deszczu w postaci siedmiogłowego Naga, który rozpostarł się nad nim jak parasol.
Waż w Azji to zwierzę święte.
Cały kompleks świątynny Wat Ban Den obejmuje dwanaście pagód. Zgodnie z lokalnymi wierzeniami po śmierci ludzki duch zamieszkuje pagodę poświęconą jego znakowi zodiaku, dlatego, w ciągu życia, człowiek musi odbyć pielgrzymkę do świątyni poświęconej jego znakowi zodiaku. Ponieważ tajskie świątynie, poświęcone konkretnym znakom zodiaku, były położone daleko od siebie i nie każdy mógł sobie pozwolić na wyruszenie w podróż do tej jemu właściwej, Kru Ba Tuang, założyciel świątyni Wat Ban Den, postanowił wybudować dwanaście świątyń w jednym miejscu.
W rezultacie powstało miejsce naprawdę bajkowe i niesamowite.
Następnie jedziemy do lokalnego warunga, w którym gotuje ciocia Anna. Jemy całkiem przyzwoity lokalny lunch.
W końcu odwiedzamy rodzinny dom Anna. Trwają tam przygotowania do wieczornej imprezy: krojenie całych mis warzyw i gotowanie. Nikt z rodziny nie mówi po angielsku, ale wszyscy są po prostu przesympatyczni.
Na ścianach wiszą rodzinne zdjęcia. Okazuje się, że tata Anna przez lata był szefem wioski. Jest ciągle bardzo szanowaną osobą. Na zdjęciach często występuje w odświętnym mundurze.
Ann prowadzi nas do sklepu, gdzie sprzedają Changi. Potem wracamy i obserwujemy rodzinną krzątaninę. Jest bardzo swojsko, sielsko i przyjemnie.
Wsiadamy na rowery i jedziemy na pobliską farmę należącą do rodziny. Nasze plecaki tata Anna zawozi samochodem.
Wioska jest przepiękna.
Widoki na góry fantastyczne.
Farma okazuje się być naprawdę boska. Nasze namioty-moskitiery są przygotowane pod drewnianą wiatą.
Prysznic znajduje się na podwórku.
Pod podłogą prowizoryczna kuchnia, w której sobie chwile siedzimy i rozmawiamy.
Tata Anna znika w pobliskim chlewiku. Po podwórku kręcą się koty
Bardzo nam się tam podoba, okoliczności przyrody sprzyjają rozleniwieniu, ale jednak mobilizujemy się i idziemy na spacer do wioski.
Idziemy najpierw do świątyni. Wszystko tam pozamykane, uśpione i puste.
Dalej idziemy na punkt widokowy. Droga prowadzi między polami uprawnymi
Między domostwami. Obszczekują nas tam dosyć mocno psy. Trochę się ich boję. Wyglądają, jakby nigdy nie widziały obcego i broniły swojego terytorium. Seb radzi, żeby iść wolno, bez gwałtownych ruchów i nie nawiązywać kontaktu wzrokowego. Chyba działa, bo obeszło się bez pogryzienia.
Wracamy na farmę. Wieczorem zaczyna się tam impreza. Rodzice Anna od lat organizują noworoczną imprezę dla całej wioski. Są już rozstawione plastikowe stoliki i krzesła. Rodzina Anna rozstawia jedzenie. Jest też scena i sprzęt grający.
Wkrótce zaczynają pojawiać się pierwsi goście. Każdy przynosi ze sobą prezent, który umieszcza na scenie i wrzuca do słoika karteczkę ze swoim nazwiskiem. Wieczorem odbywa się losowanie prezentów. Prowadzący wybiera prezent i losuje nazwisko. Wylosowana osoba stanie się jego właścicielem. Paczki są duże i małe. Ann mówi, że każdy decyduje sam, co do niej włoży, jednak królują prezenty praktyczne. Na przykład ciocia Anna wylosowała kołdrę. Ann wylosował proszek do prania i dwie butelki oleju.
Jest kupa śmiechu i radości, leje się piwo, jedzenia ubywa. Bardzo fajna impreza.
Oczywiście jesteśmy niemałą atrakcją. Niestety prawie nikt nie mówi po angielsku, więc za dużo sobie nie porozmawialiśmy. Najfajniejsza była rubaszna ciocia Anna, która śmiała się bez przerwy i nawet się bardzo dobrze z nami komunikowała. Pilnowała, czy aby na pewno dużo jemy i non stop donosiła piwo.
Po wymianie i obejrzeniu prezentów towarzystwo jeszcze chwile porozmawiało i zaczęło się rozchodzić. Na farmie zostaliśmy zupełnie sami, jeżeli nie liczyć kotów, kur i prosiaków. Zapakowaliśmy się do jednego namiotu, chociaż Ann przygotował dla nas dwa. Noc na świeżym powietrzu była naprawdę super. Spaliśmy jak zabici. To był cudowny dzień.
Chiang Mai, górska wioska
10 stycznia 2018
Wstajemy rano i oglądamy dokładnie naszą farmę. Naprawdę uroczo tu.
Włazimy do chlewiku. Świnki bardzo przyjazne ludziom. Bardzo ucieszyły się na nasz widok. Łażą kury
Testujemy nasz prowizoryczny prysznic. Działa bez zarzutu chociaż, gdyby byli tu z nami jacyś obcy ludzie mogłoby być krępująco. Intymności nie ma za grosz. Z naszej wiaty widok na kąpiących się w pełnej krasie ? Jedziemy rowerami na umówione śniadanie do mamy Anna.
Chociaż droga wydawała się być prosta jakimś cudem udaje się nam zgubić. Wyjeżdżamy na główna ulicę aż przy świątyni, więc musimy spory kawałek wrócić.
Ann mówi, że już trzy razy odgrzewał naszą jajecznice (dzwonił wcześniej do nas czy już jesteśmy gotowi na śniadanie). Rzeczywiście jajecznica smakuje paskudnie 😀 Ale bardzo się chłopak stara.
Dajemy mamie Anna prezent sklecony z tego, co mieliśmy akurat pod ręką: jakieś orzeszki, ciastka, kawę, herbatę z Indonezji, kłódkę do bagażu. Dorzuciliśmy 500 BTH. Wszystko zapakowane w podłą, plastikową reklamówkę. Totalna wiocha! Ale co zrobić…
Ann jeszcze się upewnia, czy ten banknot nie znalazł się tam przez przypadek i bardzo dziękuje. My się tłumaczymy, że jesteśmy w półrocznej podróży, nie mamy za wiele miejsca w plecaku, więc nie wozimy prezentów na specjalne okazje. Jednak chyba i tak się podobało.
Właściwie zawsze mamy typowo polskie prezenty dla dzieciaków z biednych wiosek, dla przewodników, którzy są szczególnie zaangażowani w swoją pracę a tu proszę: nie wzięliśmy nic a chyba najbardziej lokalno-rodzinna okazja się trafiła, żeby ich obdarować. Wielka szkoda.
Po śniadaniu tata Anna zawozi nas jeszcze do świątyni w kompleksie jaskiń Chiang Dao Caves. Jest niesamowita! Rozciąga się na długość 12 km pod górą Chiang Dao, jednak tylko mały kawałek jest udostępniony zwiedzającym.
Lokalna legenda głosi, że mieszkał tu kiedyś pustelnik, który przekonał anioły, żeby utworzyły cuda w jaskini: strumyk płynący od posążku złotego buddy (jest), targ pięknych ręcznie robionych tekstyliów (no może jest), nowe miasto Naga (nie ma, tam tylko jaskinia jest), miejsce bytowania białych słoni (słoni nie ma) i grobowiec dla niego (my nie znaleźliśmy, ale może jest).
Inna legenda głosi, że Chao Luang Kham Daeng, syn władcy Phayao, opuścił swoje królestwo w poszukiwaniu niezwykłej urody dziewczyny, która zwabiona przez przepiękne złote jelenie uciekła do tej jaskini. Nigdy miał już nie wrócić z tej podróży. Zreinkarnował się w postaci anioła, który obecnie chroni jaskinię, a lokalni mieszkańcy zbudowali w jaskini świątynie właśnie na jego cześć.
My daliśmy radę wyjść z jaskini cało.
Jest wiele więcej legend i opowieści o tej jaskini
Przede wszystkim jest to wizualnie interesujące miejsce. Na pewno warto odwiedzić.
Przesiadamy się do lokalnego transportu i wracamy do Chiang Mai. To była bardzo fajna wycieczka, przede wszystkim dzięki zaangażowaniu Ann. Idziemy już tylko na kolacje i spać.
Chiang Mai
11 stycznia 2018
Niestety dopadła mnie zemsta tajskiego faraona. Prawie całą noc spędziłam w toalecie. Właśnie dlatego jakoś sobie nie wyobrażam wynajmowania pokoju bez prywatnej toalety. Mogę spać w bardzo podstawowych warunkach, bez ciepłej wody, jednak własna toaleta musi być.
W Azji zwykle bardzo się pilnujemy. Myjemy zęby jedynie w wodzie mineralnej, pijemy napoje bez lodu, staramy się też pić dużo coca-coli, która ponoć zabija wszystko z bakteriami włącznie. Jednak nie da się tak na dłużą metę. Poza tym, nie da się tak długo wytrzymać bez świeżych warzyw i owoców, które są przecież myte w lokalnej wodzie, więc jakieś lokalne bakterie na pewno do organizmu trafiają.
Z tego powodu mamy dziś przymusowy dzień techniczny. Ja się nigdzie nie ruszam. Jedyne na co mnie dziś stać to spisywanie relacji z podróży.
Pogoda właściwie też nie zachęca do spacerów: jedynie 16 stopni! Słońca brak. Dobrze się złożyło.
Chiang Mai
12 stycznia 2018
Ja ciągle chora. Nasza strona www coraz bogatsza w treść.
Do hostelu JJ Guest House przyjechała grupa francuskich i czeskich backpackersów. Bardzo mocno się integrowali przy Beherowce, browarach i gitarze w hostelowym holu. Śpiewanie wychodziło im bardzo kiepsko, niestety też bardzo głośno. Noc spisana na straty ponieważ pokoje w JJ Guest House mają na korytarzach żaluzjowe okna, z kilku centymetrowymi szparami. Słychać nawet konwersacje prowadzone w innych pokojach. Tej nocy miałam wrażenie, że cała ta rozwrzeszczana banda siedzi przed naszymi drzwiami.
Na zewnątrz znowu 16 stopni. Słońca brak. Marznę.
Chiang Mai
13 stycznia 2018
Dziś kolejny dzień pracy nad stroną www. Czuję się już trochę lepiej, jednak wolę jeszcze nie wychodzić poza teren ze znaną mi i wycenioną czasowo drogą do toalety. Życie na uliczce pod naszym balkonikiem też jest ciekawe. Podglądanie to moje ulubione podróżnicze hobby.
Dom znajdujący się pod naszym balkonem sklecony jest z drewna. Na podwórku gromadzone są stare, przerdzewiałe rowery, jakiś złom i kupa śmieci, jednak pani codziennie przez pół dnia zamiata obejście. Tego nie zrozumiem nigdy. Nie przeszkadzają im puste plastikowe butelki, bezużyteczne sprzęty zalegające po kątach, stare deski nie wiadomo po co. Przeszkadzają im za to liście i kwiaty spadające z drzew…
Ale i tak lubię się na takie czynności gapić.
Niestety do pokoi obok przyjechała czwórka Chińczyków. Oni nie potrafią ze sobą rozmawiać, oni się po prostu do siebie drą! Żeby tego było mało trzaskają drzwiami wędrując między swoimi pokojami średnio raz na 3 minuty. Chiny to była jedna z naszych kolejnych destynacji na liście ‘must visit’ ale nie wiem, czy ja to zniosę. Ich jest tu tylko czwórka, w Chinach trzeba będzie sobie podnieść to wariactwo do milionowej potęgi.
Nie lubię generalizować, jednak żadna nacja nie denerwuje mnie tak jak Chińczycy. Pchają się wszędzie pierwsi, nie respektują kolejek ani drugiego człowieka, tak jakby non stop walczyli o przetrwanie. Włażą w kadr zdjęć w każdej atrakcji turystycznej.
Schodzimy popisać do lobby. Obserwuję od paru dni panią z recepcji. Siedzi za ladą i dłubie w nosie. Wieczorem tłucze seriale. Potem siedzi i dłubie w stopach. Potem wychodzi pozamiatać nie wiadomo co po środku, bo w kątach pajęczyny i warstwa kurzu. Ot taki ma codzienny plan dnia.
Intryguje mnie też system pozbywania się plastikowych butelek. Pani wywala je za okno między stojący jakieś 30 cm dalej budynek. Następnie inna pani ładuje je do ogromnego, brezentowego worka. Dlaczego nie można wrzucić ich tam od razu, pojęcia nie mam. Natomiast butelki szklane po imprezach białasów pani ustawia w rządku na parapecie… Stoją tam sobie przez cały nasz pobyt.
Lobby w hostelu JJ Guest House podzielone jest na dwie strefy: dla palących i dla niepalących, którą my zwykle okupujemy. Niestety nie dzisiaj, ponieważ obsiedli ją Chinole i… JARAJĄ JEDNĄ FAJKĘ OD DRUGIEJ. Usiedliśmy w pustej jeszcze strefie dla palących, jednak po chwili schodzi palący Amerykanin, który nie wie teraz co ze sobą zrobić (zdążył już przed ostatnie dni zauważyć, że my nie palimy). Nie chcąc nam przeszkadzać ostatecznie wychodzi na fajkę przed hostel. Chyba dołączenie do szalonych Chińczyków palących w strefie dla niepalących też mu jakoś nie po drodze.
Ostateczne jednak schodzi się więcej palących gości, więc my wynosimy się do naszego pokoju. Wieczór robi się jakby cieplejszy, więc jest szansa na poprawę pogody jutro.
Póki co piszemy relację. Ja głoduję i dobrzeje.
Chiang Mai
14 stycznia 2018
Rano idziemy na śniadanie do Funky Monkey za rogiem, tak już z przyzwyczajenia. Kawę, wszystkie smoothie i shaki mają rewelacyjne a Seb przyzwyczaił się do ich okropnego american breakfast.
Dziś wyjątkowo bierze kanapkę z pastą jajeczną i to był super wybór. Chleb tak jakby prawie normalny a w środku gotowane jajco z majonezem i świeże, chrupiące warzywa.
Wracamy do hostelu ogarnąć plan na kolejne dni. Trzeba w końcu ruszyć dalej, chociaż tak nam tu dobrze jakoś. Chiang Mai ma niesamowity, backpackerski klimat. Wszystko jakoś tu wolniej płynie. Ludzie wyluzowani, wyciszeni, kolorowi. Wąskie uliczki urocze, malutkie knajpki przytulne, liczne świątynie zaciszne. Wszystko jakieś takie sprzyjające zaczepieniu się tu na dłużej. Chiang Mai jest ponoć miastem, które najchętniej wybierają do życia zagraniczni ekspaci. Ja bym tu zdecydowanie mogła mieszkać.
Po drodze mijamy znowu ogromnego psiaka Husky, zamkniętego w metalowej klatce, tak małej, że nie może się w niej nawet obrócić. Wypuszczany jest jedynie wieczorem, po zamknięciu bramy chyba w celu pilnowania zardzewiałych garnków, plastikowych doniczek i śmieci – niczego innego na podwórku nie ma. Pies wyje niemiłosiernie całe dnie. Należałoby chyba zadzwonić do jakichś służb ochrony praw zwierząt, tylko podejrzewam, że nie ma tu takowych. Pies miskę ma codziennie pełna. Właściciele się wybronią. Wrrrr….
W pokoju , po dość długim wysiłku kupujemy bilety do Bangkoku liniami Lion Air za 2980 THB za 2 osoby a następnie do Trang tymi samymi liniami za2590 THB za 2 osoby. Bezpośrednich biletów nie było. Nasza opcja nie jest idealna: spędzimy prawie 8 godzin na lotnisku w Bangkoku. Pocieszamy się, że w końcu nie będzie żadnych zewnętrznych pokus i nadrobimy zaległości w dziennikach podróży i budowaniu naszej strony www.
Teraz kolej na poszukiwanie fryzjera. Fryzjer 300 THB wyszukany w Internecie ma 400 opinii, w większości maksymalne oceny. I tylko to tłumaczy, że idziemy do niego chyba z 30 minut po takich zakamarkach, że ja powoli zaczynam wątpić, czy google maps nie ma dziś jakiegoś buga…
Po jakimś czasie znowu zaczynają pojawiać się jednak hostele, knajpki, białe twarze, czyli wracamy do cywilizacji po drugiej stronie Chiang Mai’skiego kwadratu. Fryzjerów minęliśmy po drodze ze dwudziestu, jednak Seba upiera się przy tym wybranym. W końcu jest!
Niestety wszystkie terminy ma zajęte. Seb umawia się na wtorek i wyruszamy na zwiedzanie świątyń Chiang Mai.
W Chiang Mai jest ponad 300 świątyń i nie są to małe kapliczki nazywane świątyniami, tylko całkiem duże kompleksy z kilkoma albo nawet kilkunastoma obiektami. W promieniu 300 metrów od naszego hostelu naliczyłam cztery a pewnie jest więcej, tylko ich nie widać. Otoczone są murami, na symbol oddzielenia sacrum od świeckiego życia. Dają się rozpoznać jedynie po głównej bramie. Często pochowane w zakamarkach krętych uliczek, często w odległości 50 metrów od siebie lub dosłownie płot w płot. Wszystkich zobaczyć się nie da, zresztą też nie ma to sensu. Mniej więcej po trzeciej świątyni pozostałe wyglądają już po prostu tak samo… Omijamy więc jakieś dziesięć po drodze i idziemy prosto do najważniejszej tu buddyjskiej świątyni Wat Chedi Luang.
Wejście na teren kompleksu kosztuje 40 Bathów / osoba. Świątynia określana jest ‘filarem miasta’, ponieważ znajduje się dokładnie w jego centrum natomiast w centrum samego kompleksu znajduje się ogromna kamienna kwadratowa stupa (po tajsku nazywana chedi).
Stupa ma 98 m wysokości i a jej boki 54 m długości. Pierwotnie zbudowana była w XV wieku jednak została zniszczona przez trzęsienie ziemi i zrekonstruowana w latach dziewięćdziesiątych z funduszy UNESCO. Stupa to najważniejsza budowla świątyni.
Po każdej stronie świata na jej szczycie zasiadają złote posągi Buddy.
U podnóży otaczają je figurki zwierząt z tutejszego horoskopu takie jak szczur, wąż, królik. Pielgrzymi urodzeni w danym roku powinni złożyć ofiarę swojemu patronowi aby zapewnić sobie powodzenie.
Tajowie wierzą, że we wnętrzu stupy mieszka Prueksa Thevada, duch, który dba o to, by deszcz spadł w porę a także strzeże miasto od wojen i konfliktów. Dlatego całe rzesze, a w szczególności rolnicy, pielgrzymują tu złożyć swoje ofiary.
Tuż obok stupy znajduje się pawilon z posągami buddy w różnych pozycjach i etapach rozwoju.
Mi najbardziej podoba się budda rubaszny, czyli z okresu, kiedy Budda postanowił przestać być piękny, utuczył się, aby kobiety nie patrzyły na niego z uwielbieniem, tylko słuchały tego co głosi.
Główna świątynia kompleksu naprawdę piękna. Jej fasada dosłownie ocieka złotem.
Została zbudowana w 1928 roku. Trzystopniowy dach wspierają dwa rzędy robiących duże wrażenie złotych kolumn.
Posąg Buddy w centrum, nazywany Phra Chao Attarot, prezentuje postawę rozwiewania wszelkich obaw. Gestem podniesionej prawej ręki mówi pielgrzymom ‘nie bójcie się, zostawcie rzeczy, które was niepokoją i zwróćcie się ku oświeceniu’. Taka postawa nazywana jest Abhaja mudra.
Budda ma wiele pozycji w różnych odłamach buddyzmu, na różne okazje, różne dni tygodnia, różne etapy swojego dochodzenia do oświecenia i nirwany. Każdy szczegół jest istotny: ułożenie rąk, oczu, ułożenie całego ciała. W świątyniach jest zwykle więcej niż jeden posążek.
W 1468 roku we wschodniej nawie umieszczono Szmaragdowego Buddę, najważniejszy posążek buddy w Tajlandii, który obecnie znajduje się w świątyni Wat Phra Kaew na terenie pałacu królewskiego w Bangkoku. Dziś zasiada tam jego rekonstrukcja z czarnego jadeitu nazywana Phra Phut Chaloem Sirirat albo, potocznie, Phra Yok.
W świątyni można kupić ofiarny proporczyk, który następnie zostanie zawieszony w świątyni. Całe nawy kolorowych proporców wyglądają naprawdę oryginalne.
W bocznej nawie pielgrzymi stawiają dary dla mnichów. Dary są bardzo praktyczne. Są tam środki czystości, pożywienie, kosmetyki. Wszystko pięknie zapakowane.
Mnisi nie mają dochodów. Utrzymuje ich społeczność w ramach gromadzenia dobrej karmy. Jako najlepiej wykształceni ludzie w okolicy odwdzięczają się pełniąc funkcje socjalne: są nauczycielami, mediatorami w trudnych sprawach, udzielają błogosławieństwa, leczą.
Turyści mogą się z nimi umówić na pogawędkę o Tajlandii i buddyzmie. W różnych świątyniach mają różne, wyznaczone do tego celu godziny. W tej świątyni można podejść do nich o każdej porze. Odwiedzamy też budynek biblioteki. W centralnym miejscu naprzeciwko wejścia siedzi woskowy posąg mnicha. Wygląda bardzo realistycznie.
Padamy z głodu, więc wychodzimy w poszukiwaniu restauracji. Na ulicy przed świątynią niespodzianka: rozkładają się stragany i straganiki, przewoźne garkuchnie i obnośni handlarze wszystkim i niczym. Okazuje się, że co niedzielę od 16.00 do północy jest tu organizowana tak zwana Sunday Walking Street.
Jest to szczególny targ, kiedy sprzedawcy i kuchmistrze mogą rozłożyć się również na terenie świątynnych kompleksów. Idziemy szybko coś zjeść, żeby zdążyć wrócić jeszcze przed zmrokiem a już po pełnym rozpoczęciu targu.
Wracamy pod świątynie Wat Chedi Luang. Targ już na pełnych obrotach.
Sprzedaje się wszystko, jednak chińskiej tandety naprawdę brak!
Obiecałam sobie, że nic nie kupię (plecak pęka w szwach!). Niestety nie mogłam się opanować.
Wchodzimy do świątyni Wat Pon Taow, dosłownie za ścianą Wat Chedi Luang. Jest to jedna z najstarszych świątyń w Chiang Mai i jest, moim zdaniem, najpiękniejsza.
Pierwotnie służyła jako sala koronacyjna królów Chiang Mai. Jej nazwa oznacza dosłownie ‘świątynia tysiąca suszeń’ i pochodzi prawdopodobnie od tego, że odlewano tu i suszono posążki buddów dla sąsiadującej świątyni Wat Chedi Luang.
Drzewa wokół przystrojone są kolorowymi wstążkami i lampionami.
Na tyłach świątyni jest malutki stawek i wysepka z buddą pod przystrojonym pięknie drzewem
Okazuje się, że te wszystkie lampiony i dekoracje są z okazji świętowania Nowego Roku. Pielgrzymi składają ofiary w intencji pomyślności swojej i swoich bliskich. Celebracje trwają tu cały styczeń.
Sceneria jest po prostu bajkowa!
Obiecujemy sobie, że wrócimy tu jeszcze za dnia. Póki co resztę wieczoru spędzamy na markecie. Tłumy są przeogromne!
Towarów w bród, ceny nieprawdopodobnie niskie.
Dostępne są towary, które można kupić na Khaosan w Bangkoku za 30-50% mniej. Chiang Mai to zdecydowanie dobre miejsce na zakupy. Bardzo żałuje, że nie mamy gdzie upchać prezentów, bo to miejsce to ich istna kopalnia.
Jednak tłumy są powoli męczące. Wracamy do naszego zacisznego hostelu, gdzie Seb włącza relacje z 26 Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Niestety okazuje się, że nowo kupiona karta wystarcza na jedynie kilka godzin transmisji ☹ Kładziemy się spać, kiedy na liczniku jest dopiero jakieś 34 miliony PLN. TRZYMAMY KCIUKI JUREK I TA LEPSZA POLSKO GORSZEGO SORTU!
Chiang Mai
15 stycznia 2018
Musieliśmy wstać bardzo rano, ponieważ o 7.30 ma nas odebrać magik na wykupioną jakieś 5 dni temu wycieczkę (1700 BTH / osoba) przekładaną z dnia na dzień, raz z lenistwa, raz z powodu stanu zdrowia. Magik zjawił się z jakimś 35 minutowym opóźnieniem, jednak wcale się nie denerwowaliśmy. W Azji do godziny spóźnienia nie jest problemem, tylko raczej normą.
Załadowaliśmy się do wypełnionego w połowie busika, dozbieraliśmy jeszcze parę osób i wyruszyliśmy w trasę.
Już po pół godzinie przystanek na stacji benzynowej. Jednak tym razem kierowca wjeżdża do warsztatu, a nas informuje, że niepokoi go stan hamulców. Brawo on! Myślałam, że to (jak zwykle) konieczność zatankowania, bo się wcześniej komuś nie chciało pomyśleć. No to mamy 20 minut przerwy. Wchodzimy do piekarni pachnącej na kilometr tak jak piekarnie w Polsce i okazuje się, że to prawdziwy raj. Zakupuje przepysznego rogalika z migdałami i jakąś twarogową masą. Smakuje po prostu REWELACYJNIE! Po ponad miesiącu na wacianych tostach, jako substytutach prawdziwego pieczywa, to naprawdę raj w ustach! Niestety kawa Seby z Seven Eleven jest słodka i ohydna więc ląduje w śmietniku. Kolejna, z kawowego sklepiku Coffee World jest już pyszna i zostaje skonsumowana w całości.
Pierwszym naszym właściwym przystankiem jest wodospad Wachirathan. Piękny.
Nie można w nim pływać. Można obejrzeć go z góry, z samego dołu i kilku poziomów pośrednich wspinając się po śliskich (bo mokrych) i dosyć wysokich kamiennych schodach. Ale warto.
Jest też trochę ‘freshowato’, jak to mówi mój monsz. Muszę ubrać bluzę.
Kolejnym przystankiem jest górska wioska Karenów słynąca z produkcji kawy. No tak, wioska jest, Karenowie też są, kawę też parzą… wszystko jest jednak tak skomercjalizowane, że właśnie nam się przypomniały te wszystkie wycieczki zorganizowane przez lokalne biura podróży, które ładują turystów na przemiał, dają czas od do na zobaczenie danej atrakcji, recytujący wyuczone regułki przewodnicy i…. zero tego ‘natural experience’. Dawno już na takiej nie byliśmy. Przez ostatnie parę lat organizowaliśmy sobie transport sami, z lokalesami do lokalesów, do mało komercyjnych miejsc. No to mamy ‘come back’ w najgorszym wydaniu. Prawdziwej wioski i prawdziwego życia nie da się po prostu zobaczyć w miejscu, z którym biuro podróży podpisało kontrakt: ‘my wam przywieziemy białasów, odpalimy wam jakiś grosz, białasy coś od was kupią a wy się przebierzecie w lokalne stroje i będziecie się ładnie uśmiechać do zdjęć’. Takie wioski zaczynają dobrze zarabiać, przestają żyć tak jak żyły bo po co, skoro białasy zapłacą za teatrzyk… Nie lubimy takich miejsc. Ale trzeba przyznać, że kawę nam zrobili pyszną.
Następnie przymusowy postój na straganach na zakupy. Oczywiście poczęstunek winem z truskawek, z kokosa, z jagód (fajne bo fioletowe i rzeczywiście najsmaczniejsze) oraz ryżowej whisky. Nadzieja pani częstującej spełzła jednak na panewce. Nikt z naszego busa nic nie kupił.
My kupujemy za to woreczek passion fruit za 80 BTH. Pani bez targowania sama opuściła z pierwotnej ceny 100 BTH. Jaka uczciwa! Pewnie to była właściwa cena, ale nastawiła się na targowanie, skoro go nie rozpoczęliśmy sama z siebie wydała nam 20 BTH reszty.
Nudzi nam się trochę, więc zapuszczamy się na tyły wioski. Znajdujemy tam fajną stację benzynową.
I piękne drzewa, które wyglądają jak japońskie kwitnące wiśnie. Dopytujemy pani przewodniczki i rzeczywiście nazywają je cherry blossom trees. Jednak te drzewka wiśni nie rodzą. Służą tylko do ozdoby. W Japonii nie trafiliśmy na sezon kwitnięcia to chociaż tutaj sobie popatrzyliśmy.
Lunch jemy w całkiem przyjemnej garkuchni skleconej z desek. Jest PYSZNIE! Takie miejsca naprawdę lubię.
Następnie jedziemy do świątyni upamiętniającej króla Inthanon (King Inthanon Memorial Shrine). Właściwie jest to maleńka biała stupa zbudowana w 1986 wspólnymi siłami przez grupę książąt z północy, mnichów, załogę Sił Powietrznych i zwykłych obywateli. Był to ostatni król Chiang Mai, który zasłynął ze swojej miłości do lasów i ich ochrony. Zgodnie z jego życzeniem jego ciało zostało złożone na najwyższym szczycie Tajlandii (2565 m n.p.m.) nazywanym wtedy Doi Luang. Tak też uczyniono a nazwę góry zmieniono na Doi Inthanon.
Miejsce niepozorne, jednak dość popularne wśród lokalnych turystów i mnichów. Był tam spory tłok
W końcu zaczynamy trekking właściwy.
Specjalnie trudno nie było. Schody w górę, schody w dół. Ścieżki dostosowane do każdych warunków pogodowych.
Za to widoki nieziemskie.
Mieliśmy trochę pecha bo Chiang Mai przesłoniły nam chmury, ale i tak niesamowite było poczuć, że jesteśmy aż tak wysoko.
Góry należą do pasma Tanen Taunggyi, które jest krańcową częścią Himalajów. Poczuliśmy sentymentalną łączność z naszym ukochanym Nepalem ?
Na szczycie góry Doi Inthanon zbudowano też dwie pagody: króla i królowej. Zbudowano je z okazji 60tych urodzin króla. Najpierw oglądamy je z punktu widokowego naszego trekkingu
Potem busik dowozi nas pod same ich drzwi. Stopni jest jedynie 12!!! Zmarzliśmy okropnie. Lokalesi ubrani w wełniane czapy, rękawiczki i puchowe kurtki. Czuliśmy się trochę kretyńsko. Ale pytaliśmy przecież czy będzie zimno. W odpowiedzi usłyszeliśmy: ‘dla Was nie’. Co oni sobie myślą o Europie, że my zimą w krótkich gaciach urzędujemy???
Pagody otaczają bardzo zadbane ogrody. Pagoda królowej, koloru różowego, jest obsadzona malutkimi jeszcze Cherry Blossom Trees. Jak już wyrosną i zaczną kwitnąć będzie pięknie korespondowała z otoczeniem.
Widoki z niej naprawdę piękne. Nam niestety chmury nie odsłoniły za wiele.
Pagoda króla jest brązowa, obsadzona kwitnącymi na czerwono rododendronami czyli po naszemu różanecznikami albo azalią.
Totalnie przemarznięci z radością pakujemy się do busa i wyruszamy w dwugodzinną podróż powrotną do Chiang Mai. Na szczęście w miasteczku gorąc, więc idziemy się ogrzać i pożywić do Hostelu/Restauracji Diva.
Serwują tu tak pyszne sałatki, że się od nich po prostu uzależniamy. Specjalność Diva (z grzankami, parmezanem, bekonem, sałatą, pomidorem i przepysznym sosem winegret) to koszt 70 BTH, sałatka z tuńczykiem za 60 BTH.
Wieczorem chcemy trochę popracować, ale przysiada się do nas Tommy i nic z tego nie wychodzi. Wypijamy razem kilka Changów i na nic już nie mamy siły. Postanowienie: kolejne dwa dni pracujemy nad naszą stroną! W takim tempie nie skończymy jej przez najbliższy rok.
Chiang Mai
16 stycznia 2018
Seb idzie rano do fryzjera. Ja piszę relacje z podróży.
Pani z recepcji zanosi nam uszkodzone ubrania do cerowania do jakiejś lokalnej szwaczki. Kupujemy jej w podziękowaniu czekoladki.
Na lunch idziemy znowu na nasze uzależniające sałatki w Diva.
Miał to być dzień tylko i wyłącznie techniczny, jednak idziemy do Tekowej świątyni Wat Pon Taow, żeby obejrzeć ją w dzień. Już nie wydaje się być taka spektakularna, jak bajkowo oświetlona w nocy, aczkolwiek jest naprawdę piękna.
Odnajdujemy też mało popularną świątynie Jetlin położoną nad malutkim stawem.
Świątynia jest piękna i klimatyczna
Panuje tu totalna cisza. Przed klasztorem siedzi mnich i grzebie w smartfonie. W stawie kłębią się ryby .
Nie jest to świątynia z pierwszej dziesiątki polecanych, więc jest właściwie bezturystyczna
Tym bardziej naprawdę warto ją odwiedzić
Resztę dnia spędzamy w pokoju na uzupełnianiu naszej strony. Internet śmiga, więc praca też wre. Uliczka żyje swoim życiem. Szkoda będzie stąd wyjeżdżać ☹
Chiang Mai
17 stycznia 2018
Rano idziemy na śniadanie do hostelu Diva. Ich sałatki są naprawdę uzależniające…
Zamówiony kierowca w recepcji hostelu Diva za 800 BTH za dzień zjawia się przed czasem (pani obserwuje, kiedy kończymy jeść i natychmiast po niego dzwoni. Okazuje się, że jest to zwykły songtheow tyle, że cały dla nas.
Wiezie nas najpierw 15 km do świątyni Wat Phra Doi Suthep. Mijamy po drodze wielu turystów, którzy wybrali się tam na skuterach. Pomimo tego, że droga jest kręta i jest stromo, myślę, że to całkiem dobry pomysł. Ruch jest nieduży a asfalt całkiem dobry.
Na miejscu spory tłok. Umawiamy się z kierowcą za półtorej godziny i idziemy zwiedzać. Do świątyni można się wspiąć po 309 schodach albo podjechać sobie za 20 BTH kolejką.
My akurat nie mieliśmy wyboru – musieliśmy zapłacić za kolejkę ponieważ schody były zamknięte. Miała po nich przejść procesja ważnych osobistości. Właśnie ‘święcono’ czy ‘błogosławiono’ portret króla w hali zgromadzeń na szczycie.
Wszędzie było pełno wojskowych i innych mundurowych, mijała nas też delegacja mnichów.
Świątynia buddyjska Wat Phra Doi Suthep nazywana często po prostu Doi Suthep ponieważ tak właśnie nazywa się góra na której się znajduje naprawdę piękna.
Najświętszym miejscem świątyni jest złota (a tak naprawdę miedziana) chedi. Okrążają ją z ofiarnymi kwiatami w dłoniach pielgrzymi.
Świątynia powstała w 1935 roku a z jej powstaniem związanych jest kilka legend. Jedna z nich jest legenda o białym słoniu. Pewnej nocy mnich Smanathera miał sen, w którym nakazano mu poszukiwanie relikwii w miejscowości Pang Cha. Znalazł tam kość, która potrafiła świecić, poruszać się i stawać niewidzialną. Mnich zaniósł ją do swojego króla, jednak kość nie chciała zaprezentować swoich nadprzyrodzonych umiejętność, więc król nie chciał jej zatrzymać. Opowieści o niezwykłej kości dotarły do króla północy, który poprosił mnicha o przyniesienie jej do niego. Kość na oczach króla północy pękła na dwie części. Mniejszą część król kazał umieścić w świątyni Suandok a większą na białym słoniu, którego wypuścił do dżungli. Słoń wspiął się na górę Doi Suthep, zatrąbił tam trzy razy i zdechł. Zostało to potraktowane jako znak, a król nakazał w tym miejscu wybudować świątynię.
Ceremonie błogosławieństwa obrazu dobiegły końca i możemy już zejść na dół schodami.
Pan kierowca wiezie nas następnie nad jezioro Huay Tueng Tao przepięknie położone u stóp gór. Wygląda trochę jak włoskie Como, tylko brak śniegu na szczytach.
Wstęp na teren to 50 THB. Jezioro otoczone jest malutkimi chatkami na palach, które służą jako restauracyjne pokoiki. Jest to bardzo popularne miejsce na weekendowe obiady wśród lokalesów.
Przy parkingu, gdzie wysadza nas kierowca, biegnie droga więc postanawiamy przejść się na przeciwległy brzeg jeziora. Chatki otaczają jezioro właściwie prawie w całości.
Tam znajdujemy ‘swoją’ chatkę i zamawiamy obłędną po prostu rybę na ostro.
Chyba nigdy jeszcze tak pysznej nie jedliśmy.
Nikt nie mówi po angielsku. W menu są pozycje w dwóch językach. Zamawiamy dwie sałatki jedną z awokado i krewetkami, drugą wegetariańską. Pani nie rozumie, jak jej mówię, że w mojej ma nie być żadnego seafoodu i mięsa wiec idzie po pomoc. Druga pani niby coś rozumie, ale ostatecznie dostajemy obydwie sałatki z krewetkami i żadna nie jest z awokado… No cóż. Dobrze, że ryba była taka rewelacyjna, więc odpuszczamy.
Seba się kąpie. Ja . Niby jest 25 stopni, woda niby też nie aż taka zimna, jednak w tropikach lekko mi się podnoszą standardy znośnych temperatur. Za zimno.
Umówiliśmy się z kierowcą na 16.00, jednak tak nam się tu podoba, że Seb idzie na parking powiedzieć mu, że zostaniemy jeszcze godzinę. Pan ochoczo odpowiada ‘OK, OK’ a my kontynuujemy błogie lenistwo. Cudowne to jezioro.
Po powrocie do Chiang Mai idę na masaż. Tutaj godzinny masaż tajski całego ciała to koszt 200 BTH, mniej niż w Bangkoku. Na wyspach pewnie będzie jeszcze drożej. Pani masuje mnie tak, że zasypiam. Budzi mnie dopiero jak zaczyna wyrywać mi ręce do tyłu napierając mi na plecy nogami. Czuję się potem świetnie!
Na zakończenie dnia wykupiliśmy sobie miejscówki VIP na tajski boks Muay Thai. Miejscówki VIP polegają na tym, że jedna strona ringu obstawiona jest stolikami i knajpami, mamy swoją kelnerkę, która przynosi nam pod nos straszliwie drogie piwo (130 BTH za butelkę). Przy stolikach sami turyści.
Po stronie nie VIP wszyscy (głównie lokalni) stoją, emocjonują się, kibicują i krzyczą. O wiele tam fajniej. Drugi raz VIPa bym nie kupiła. Różnica w cenie niewielka bo 400 vs 600 BTH.
Boks mnie nie rusza absolutnie. Przyszliśmy tu w ramach zbierania doświadczeń (w końcu to tajski sport narodowy) i testowania atrakcji. Zarzekałam się, że przy pierwszej krwi wychodzę, jednak ten boks jakiś taki delikatny i spokojny był.
Niby się chłopaki i dziewczyny kopali po klatach, ale wyglądało to jakby nie sprawiali sobie wcale bólu. Właściwie to pozytywne zaskoczenie.
Tyle, że za bardzo emocjonujące to też nie było, więc po piątej chyba walce postanowiliśmy wracać, ku uciesze siedzących obok hindusów, którzy mieli znacznie gorsze miejsca i którym się zdecydowanie podobało. Nawet pokrzykiwali kibicując.
My piechotą przez miasto wracamy do domu. Pierwszy raz wypuściliśmy się sami poza nasz bermudzki kwadrat i okazuje się, że tu też jest jakieś życie: pełno knajp wypełnionych turystami, kluby z muzyką na żywo, fajnie wyglądające restauracje.
My przez nasz cały pobyt siedzieliśmy w obrębie murów starego miasta (nota bene Chiang Mai dosłownie znaczy ‘nowe miasto’). Jest to charakterystyczny, kwadratowy obszar otoczony fosą i resztkami muru z 1296 roku. Zbudowało go wtedy, jak i całe obecne stare miasto, 100 tysięcy robotników w 4 miesiące, tak przynajmniej głosi legenda.
Chiang Mai w 1015 roku zostało wciągnięte na tajlandzką listę kandydatów do wpisania do rejestru UNESCO, co mnie absolutnie nie dziwi. Miasto ma klimat, a ze swoją liczbą świątyń nie ma chyba sobie równego na świecie.
Smutno nam będzie wyjeżdżać jutro, jednak i tak się już za długo tutaj zasiedzieliśmy. Czas na turkusowe morze i rafy no i na resztę świata.
Chiang Mai
18 stycznia 2018
Rano schodzimy do lobby. Wszyscy śpią, ani żywej duszy. Czekamy na zamówioną taksówkę jakieś 10 minut. Nie przyjeżdża. Sebastian zamawia nową przez aplikację Grab. Kierowca odpisuje, że będzie w ciągu 4 minut. Tak też się dzieje. Dopiero potem przypomina nam się, że nasza recepcjonistka mówiła, że 6.00 rano to za wcześnie, skoro samolot mamy o 8.00 więc zamówiła nam taksówkę na 6.30… No trudno. Zerwaliśmy kogoś niepotrzebnie ze snu. Ale za to zamiast umówionych 150 BTH płacimy tylko 110 BTH. Roztargnienie na dobre nam wyszło.
Lecimy na rajskie wysepki Tajlandii!
Nasze relacje z odwiedzonych tajskich wysp:
2018
2010
Phuket Krabi Koh Phi Phi Koh Phangan Koh Tao