Bandar Seri Begawan
Brunei Darussalam
Brunei to jedno z najbogatszych państw świata. W rankingu zajmuje obecnie czwarte miejsce po Katarze, Luksemburgu i Singapurze. Odwiedziliśmy je właściwie tylko dlatego, że było po drodze między prowincjami Sarawak i Sabath w Malezyjskiej części wyspy Borneo.
Mieszkańcy nie płacą tu podatków, mają zapewnioną darmową opiekę zdrowotną i edukację i są ponoć jednym z najszczęśliwszych narodów na świecie. Metody pomiaru nieznane.
Powierzchnia kraju to 5 765 km kwadratowych z czego 75% zajmują tropikalne lasy deszczowe. Mieszka tu niecałe 400 tysięcy mieszkańców. Taki lekko mniejszy Gdańsk
Aż 90% PKB Brunei stanowią zyski z wydobycia ropy naftowej i gazu ziemnego. Benzyna jest tu tańsza od wody. Póki co państwo jeszcze śpi na ropie ale zapasy mają się wyczerpać w 2022 roku a sułtan nie ma chyba jeszcze za bardzo pomysłu co zrobić z pracą dla właściwie 80% ludności. Przestawienie się na turystykę nie będzie takie proste bo Brunei ma stosunkowo mało do zaoferowania
Są też jakieś plany, żeby stać się portem przesiadkowym do Australii i Nowej Zelandii. Hmmm, na lotnisku tam nie byliśmy ale po obejrzeniu tego kawałka kraju, po którym jechaliśmy autobusem jakoś mi się nie chce wierzyć, że ma taki potencjał.
Panuje monarchia absolutna z dyktaturą sułtana, który trzyma władzę zarówno ustawodawczą jak i wykonawczą. Wydaje pieniądze na co chce – na pałace, stadiony, huczne urodziny z koncertami gwiazd. Przy rozrzutności obecnej władzy dobrobyt może się skończyć znacznie szybciej niż ropa ale sułtana krytykować nie wolno więc nikt oficjalnie nie narzeka.
My do Brunei jedziemy z malezyjskiego Miri pierwszym autobusem o 8.15. Autobus prawie pusty. Mamy do pokonania 122km i około 3 godzin jazdy. Koszt autobusu PHLS Express to 50 Ryngitów/osoba.
Czytaliśmy wcześniej, że na granicy należy zdeklarować przewożone perfumy jeżeli jest ich powyżej 60 ml, każdą ilość alkoholu – otrzymamy wtedy potwierdzenie, które musimy nosić ze sobą gdyby ktoś się czepiał skąd go mamy w kraju, w którym obowiązuje całkowita prohibicja. Ponoć podpisuje się też deklarację, że będzie się go spożywać tylko w pokoju hotelowym. Nas nic takiego nie spotkało. Odprawa celna kompletnie bez żadnych problemów – bardzo szybko, bardzo sprawnie, żadnego sprawdzania czy trzepania bagaży, żadnego podpisywania deklaracji.
Kierowca wysadza nas w centrum stolicy państwa Bandar Seri Begawan a tam już po chwili znajduje się obok chłopaczek, który pyta czy chcemy popłynąć łódką na wycieczkę po pływającej wiosce, w pobliże pałacu króla i obejrzeć małpy. Pewnie że chcemy. Chce za to 50 dolarów – zgadzamy się na 40 – po dychu od osoby. Można tu płacić singapurskimi dolarami, których zostało nam jeszcze całkiem sporo więc nie ma problemu z szukaniem kantoru czy bankomatu.
Ładujemy się z plecakami do całkiem sporej łódki i płyniemy podejrzeć trochę życia w największej pływającej wiosce świata Kampung Ayer.
Komunikację zapewniają prywatne taksówki wodne, które przewożą pasażerów ze stałego lądu za jednego dolara Brunei od osoby.
W kilkudziesięciu kompleksach mieszka tu prawie 40 tysięcy ludzi, co stanowi 1/10 całej ludności kraju
Na palach na wodzie stoi tu wszystko: sklepy, policja, szkoła, szpital, meczet, straż pożarna, stacja benzynowa, restauracje i rożnej jakości i wielkości domy.
Całość połączona jest blisko 30 kilometrami drewnianych i betonowych kładek. Mieszkańcy przemieszczają się licznymi wodnymi taksówkami
Historycy donoszą, że ludzie osiedlali się tu już 1.300 lat temu, czyniąc z wioski zaczątek dzisiejszego Brunei i ważne centrum handlu na Borneo.
W 1521 roku dotarła tu też wyprawa Ferdynanda Magellana, a jej uczestnicy nazwali Kampong Ayer Wenecją Wschodu.
Dziś Kampong Ayer, jako jeden z najważniejszych elementów kulturowego dziedzictwa Brunei, wyposażona jest we wszystkiego rodzaju cywilizacyjne wygody
Wszystko wygląda bardzo swojsko – na pewno nie tak sobie wyobrażaliśmy społeczność najbogatszego kraju świata
Wpływamy do pobliskiego lasu mangrowego, gdzie chłopak pokazuje nam stado nosaczy. Nosacze jak to nosacze – siedziały na drzewach i wsuwały liście. Wolelibyśmy krokodyla, bo jak twierdzi widział jednego wylegującego się giganta płynąc rano do pracy, ale krokodyl się gdzieś schował.
No i adrenaliny nie było. Ale trzeba przyznać, że chłopak bardzo się starał go dla nas wypatrzeć
Podpływamy do największego na świecie pałacu królewskiego: rezydencji sułtana Istana Nurul Iman. Pałac ma 257 łazienek, 1788 pokoi i jest trzy razy większy od pałacu Buckingham. Otoczony jest gęstymi drzewami i ogrodem. Można do środka wejść tylko raz w roku podczas obchodów urodzin sułtana więc podziwiamy jedynie wystającą ponad czubkami drzew złotą kopułę
Chłopaczek pokazuje nam także nowy pałac, który sułtan zbudował dla syna – ten już ładnie wyeksponowany na wzgórzu przylegającym do wybrzeża.
Ponownie wpływamy do pływającej wioski, bo w jej pobliżu znajduje się nasz hostel Apek Utama (105 PLN za pokój). Chłopaczek odprowadza nas pod same drzwi i tu się żegnamy. Zrzucamy plecaki i płyniemy do pobliskiej restauracji na palach Soto Pabo, gdzie po akrobacjach na kładkach już porządnie głodni jemy nasz pierwszy dziś posiłek. Tu dopada nas ulewa, którą staramy się przeczekać ale jakoś się na to nie zapowiada, więc gdy deszcz nieco ustaje idziemy zwiedzać miasto
Na pierwszy rzut idzie Meczet Omar Ali Saifudden.
Chcemy wejść do środka, ale jakiś szalony lokales twierdzi, że jest zamknięte. Pokazujemy mu tabliczkę z godzinami otwarcia jak wół informującą, że akurat dziś mogą świątynie zwiedzać innowiercy na co koleś beztrosko zrywa informacje z tablicy uparcie powtarzając ‘zamknięte’. Niezbyt gościnnie ze strony Bruneiczyków. Życzę im powodzenia w turystyce
Oglądamy więc go sobie tylko z zewnątrz. Meczet został zbudowany w 1958 roku i został nazwany imieniem ojca obecnego sułtana.
Ze swoimi złotymi kopułami i 44 minaretami jest rzeczywiście robi wrażenie.
Na przyległym sztucznym jeziorze zbudowano imitacje kamiennej łodzi ociekającej złotem i ornamentami. Jest to kopia XVI wiecznej królewskiej łodzi ceremonialnej. Sułtan w czasie świąt czyta z niej publicznie Koran.
Spacerujemy trochę po ozdobnych kładkach i udajemy się do Muzeum Insygni Sułtana – niestety mamy pecha, otwarte tylko do 16.00. Przez deszcz, który przedłużył nasz pobyt w restauracji, nie zdążyliśmy. A wydaje mi się, że warto – jest tam imponująca kolekcja prezentów od głów państw z całego świata podarowanych sułtanowi. Cóż, wielka szkoda.
Postanawiamy się po prostu powłóczyć po mieście. Wchodzimy do paru sklepów, odwiedzamy lokalny targ. Na targach wszechobecne są różne przekąski i małe dania, na przykład bardzo popularne i smaczne Nasi Lemak – danie z mięsem i ryżem na mleku kokosowym podawane w liściu bananowym.
Piechotą wracamy do hostelu.
Najbogatsze państwo świata jest zupełnie przeciętne. Domki jak domki, sklepy jak sklepy, biurowce jak biurowce. W życiu nie powiedziałabym, że jest takie bogate.
Recepcjonista naszego hostelu poleca nam małą restauracyjkę Yasmalina w pobliżu i lokalne tradycyjne danie.
Dajemy się namówić. Jednak danie okazuje się być niejadalne, a właściwie jego główna część o konsystencji i smaku krochmalu.
Zjadamy jedynie dodatki.
Uciekamy z Brunei do malezyjskiego Kota Kinabalu promem. Z hotelu aż 50 min za 30 dolarów singapurskich wiezie nas młody Anglik, który do Brunei przyjechał za swoją dziewczyną. Otrzymała od sułtana stypendium w Anglii i teraz musi przez 5 lat je odpracować w Shellu. Chłopaczek nie jest jakoś szczególnie zachwycony, że musi tu mieszkać chociaż twierdzi, że żyje się tu znacznie wolniej i spokojniej niż w Wielkiej Brytanii. Najbardziej narzeka na brak rozrywek. Jedyną jego rozrywką jest kino i kawa z przyjaciółmi. Do Wielkiej Brytanii nie chce wracać ale jak tylko skończy się zesłanie jego narzeczonej planuje przeprowadzić się do Australii. Brunei, pomimo udogodnień dla swoich obywateli, nie jest widocznie dobrym miejscem do życia.
Pamiętam jak dziś czytankę z podręcznika ‘We Learn English’ o sułtanie z Brunei, który ma pałac z 1788 pokojami, 259 łazienkami w których są złote umywalki, było też coś o żarówkach (chyba ćwiczyliśmy liczebniki). No to byliśmy. Do pałacu można wejść tylko raz w roku, teraz zamknięty, szczelnie osłonięty drzewami.
Jedno z najbogatszych państw świata okazało się puste, nudnawe i mało otwarte na gości. No jakoś nas nie przekonało. Państwo jeszcze śpi na ropie ale już niedługo a na turystykę jest kompletnie nieprzygotowane. Dobrze, że zaplanowaliśmy tu tylko jeden dzień. Zdecydowanie wystarczyło. Za to podbiło statystyki: nasz czterdziesty trzeci kraj na liczniku.