Archipelag Banyak
Archipelag Banyak Artykuły
Rodzice Chrzestni Żółwi Morskich
Archipelag Banyak Dzień po Dniu
Medan-Singkil
08 marca 2018
Z Medan wyjeżdżamy rano. Samochód i kierowcę zorganizował nam właściciel homestay. Jedzie razem z nami jako pilot. To tylko 290 kilometrów, jednak podróż ma zająć aż 10 godzin.
Stan dróg na Sumatrze pozostawia wiele do życzenia. Dziura na dziurze. Asfalt potrafi się skończyć znienacka i zamienić w zwykłe błoto. Bez napędu na cztery koła ciężko przejechać. Nie wiem, jak sobie radzą miejskie autobusy czy stare ciężarówki, wyładowane owocami palmy olejowej.
Mapy GPS są nieaktualne. Kilka razy dojechaliśmy do końca drogi. Po prostu zaczęła się dżungla. Bez żadnych znaków ostrzegawczych. Raz drogę przecięła nam rzeka. Bez mostu.
Ostatecznie podróż zajmuje nam… 22!!!
Za to mamy okazję poobserwować okolice. Przez większość trasy kilometrami ciągną się plantacje palm olejowych. Równo zasadzone rzędy palm w miejscu, gdzie kiedyś rósł tropikalny las deszczowy. Z owoców palmy olejowej produkuje się mydło, masło, olej spożywczy, biopaliwa. Na całym świecie zajmują już ponad 20 milionów hektarów. To niemal całą powierzchnia polski, która ma nieco powyżej 30 milionów.
Mało kto myśli o zwierzętach, które w wyniku wycinki dżungli tracą miejsce do życia. Przez takie działania ludzie doprowadzili prawie do wyginięcia orangutanów. Na Sumatrze zostało ich jedyne 7500. Są sklasyfikowane jako gatunek krytycznie zagrożony wyginięciem.
Mijamy też piękne krajobrazy.
Mieliśmy się przespać w Singkil, ale gdy w końcu dojeżdżamy, prom już stoi w porcie, gotowy do odpłynięcia. Żegnamy naszego właściciela i kierowcę i od razu wsiadamy na pokład.
Na wyspę Balai, stolicę administracyjną archipelagu Banyak, dwa razy dziennie, o 8.00 i o 14.00, wypływa prom. Pływają też trzy razy droższe, szybkie łodzie motorowe. Prom nie pływa każdego dnia. Wtedy najprościej wynająć prywatną motorówkę, prosto na wyspę docelową. Koszt tylko nieco droższy od szybkiej łodzi i łódki z Balai na wybraną wyspę.
Właściciel homestay przeprasza nas prawie na kolanach za to błądzenie. Ale przecież nic się nie stało. Zaoszczędziliśmy na hotelu, a przez kolejne kilka dni planujemy tylko i wyłącznie wypoczywać. Singkil wygląda na mało ciekawe miasteczko. Nie ma żadnego powodu, żeby tu zostawać.
Singkil – Balai – Palambak
09 marca 2018
Prom płynie do Balai ponad pięć godzin. Na pokładzie puszczają jakieś indonezyjskie filmy. Niemal wszyscy pasażerowie wpatrzeni jak w obraz. My padamy ze zmęczenia, więc próbujemy trochę odespać ciężką noc w samochodzie.
Razem z nami płynie grupa Malajczyków na wakacjach. Każdy z nich chce mieć z nami zdjęcie. Strasznie to był męczące. Każdy też chce pogadać, tylko nikt nie zna angielskiego.
Zaczepia nas też jakiś Indonezyjczyk, proponując, że zorganizuje nam łódkę na Palambakbessar, czyli wyspę, na której zarezerwowaliśmy bungalowy. Oferuje też noclegi w swoim hostelu na Balai. Zapisujemy adres i telefon. Może skorzystamy w drodze powrotnej.
Prowadzi nas do małej knajpki, gdzie czekamy na kierowcę łódki. W końcu przychodzi. Najpierw idziemy na zakupy. Na wyspie nie ma żadnego sklepu. Jedzenie jest wliczone w cenę noclegu, co oznacza, że jeżeli coś nam nie podpasuje, będziemy głodować. Pakujemy cały karton chipsów, ciastek, bananów, pomidorów, puszek tuńczyka i piwa 0%. Nie ma innego. Lepsze to niż nic. Nie lubię niegazowanej wody (gazowanej nie ma), a ile można pić coca-coli? Po piwie przynajmniej nie chce się dalej pić. Na wyspie można kupić normalne, ale po zdzierskiej cenie.
Po zakupach idziemy już na łódkę, ale nie odpływamy. Czekamy, aż przybije szybka łódź. Kierowca zgarnia jeszcze dwóch białych: Angielkę i Niemca. Płyną na tą samą wyspę.
Łódka jest mała i drewniana. Na morzu spore fale. Trochę mam pietra, że się wywrócimy. Nie boję się o siebie, ale o nasze plecaki, szczególnie ten z aparatem i komputerem. Zamoczenie tego sprzętu byłoby nie do odrobienia. Zdjęcia z kilku miesięcy podróży, teksty na stronę…
Płyniemy prawie godzinę. Po drodze mijamy przepiękne wysepki.
Jesteśmy ciekawi, czy nasza też taka będzie. W końcu dopływamy. Cali i susi. Wyspa jest cudowna!
Są na niej tylko 4 bungalowy. Wszystkie stoją na samej plaży.
Bungalowy w drugiej linii przeznaczone są dla obsługi. Są tu dwie kucharki i chłopak, który zajmuje się wszystkim innym, czyli usterkami, sprzątaniem terenu, zbieraniem kokosów. Wszyscy są uroczy!
Instalujemy się w bungalowie. Oprócz nas i pary, która z nami przypłynęła, na wyspie jest jeszcze para Anglików. To nasze towarzystwo na kolejne dni.
Ale nie dzisiaj. Po chwili do naszej plaży przybija ogromna motorówka z cała bandą Malajów z promu. Są głośni i nieznośni. Jesteśmy przerażeni! Przecież mieliśmy odpoczywać jak robinsonowie.
Uciekamy jak najdalej od nich. Wyspa jest przepiękna.
Zupełnie dzika.
Po plaży zasuwają przeróżne kraby.
Na każdy nasz ruch chowają się natychmiast w norkach w piasku.
Gdy wracamy na kolacje, Malajów już nie ma. Przyjechali tylko wykąpać się na rajskiej wyspie i napić herbaty. Całe szczęście.
Na wyspie prąd jest tylko wieczorem. Tylko przez kilka godzin. O 22.00 wszystko niknie w mroku. Żyjemy więc zgodnie z naturą. Wstajemy razem ze słońcem i razem z nim chodzimy spać. Trzeba tylko pamiętać, żeby naładować wszystkie sprzęty, jak jest prąd.
Palambak
10 marca 2018
Zostajemy na plaży sami. Angielska para wypożyczyła łódź z kierowcą i popłynęli snorkelować. Przy naszej wyspie nie ma raf. Są tylko kolorowe rybki. Angielka z Niemcem poszli na spacer dookoła wyspy. Mamy więc plaże tylko dla siebie.
Pojawia się nawet tęcza.
Jest jak w raju. Przyczepia się do nas kot. Upodobał sobie nasz domek. Wskakuje przez okno i leżakuje na naszym łóżku. Seb jest uczulony na sierść kota, jednak nie ma jak go przegonić. Zawsze wraca.
Angielka i Niemiec nie wracają na kolacje. Gdy w końcu docierają, są lekko poddenerwowani. Mieli niezłą przeprawę. Mówią, że momentami musieli opływać brzeg. Przypływ zalał plaże. Są też lekko podrapani o skały. Ostatni etap pokonywali w totalnych ciemnościach. Nie zabrali ze sobą latarki. Ogólnie spacer dookoła wyspy zajął im ponad 3 godziny. Nie taka mała ta nasza wyspa.
Palambak
11 marca 2018
Dziś my wyruszamy dookoła wyspy.
Jednak się nie udaje. Pasujemy w połowie. Upał jest tak dokuczliwy, że nawet moczenie się w morzu co 10 minut nie daje wytchnienia.
Dochodzimy do opuszczonego resortu.
Szkoda, że się marnuje.
Pani kucharka mówi nam potem, że należy do rządu i jest do wynajęcia.
Przy resortowym molo mieszkają żółwie. Widzimy je tylko z pomostu. Gdy wskakujemy do wody, uciekają na głębiny.
Wyspa jest naprawdę przepiękna. Dziewicza. Nietknięta przez człowieka, jeżeli nie liczyć naszego i opuszczonego resortu.
Jesteśmy nią zachwyceni.
Jedzenie serwowane przez nasze kucharki pyszne! Tylko piwo ciepłe. Jak nie ma prądu, lodówka nie działa. Ochładza się dopiero późnym wieczorem.
Panie kucharki organizują nam łódkę na wyspę Bangkaru – wyspę, na której żółwice morskie składają jaja. To było od zawsze nasze marzenie. Zobaczyć jak się wykluwają żółwiątka.
Palambak – Bangkaru
12 marca 2018
Łódka miała być o 10.00. Jednak koleś dzwoni, że będzie o 12.00, ponieważ musi iść na targ kupić jedzenie dla nas (zostajemy tam na noc). Jasne… Wiedział od wczoraj, że płyniemy. Mógł zrobić zakupy. No ale dobrze, że przynajmniej zadzwonił i nas poinformował. Rzadkość w Azji. Oni się po prostu spóźniają i już. Taka natura.
Idziemy więc na ostatni spacer.
Przypływa po nas stara, zardzewiała motorówka. Taką łupinką mamy płynąć trzy godziny???
Na dodatek są dziś duże fale. No ale co zrobić. Pakujemy nasze plecaki i siebie.
To był najgorszy rejs w moim życiu. Mała, zardzewiała łupina na falach, które przypomniały tsunami.
Nigdy w życiu takich nie widziałam. To były właściwie ogromne połacie wody poruszające się we wszystkich kierunkach. Mijaliśmy po drodze kilka wysp. Były momenty, że nie widzieliśmy brzegu, chociaż był w odległości kilkuset metrów. Nigdy wcześniej się tak nie bałam. Myślałam, że nie boję się wody, jednak tu się przekonałam, jaki to straszny żywioł. Co chwilę naszą łupinę fale wyrzucały kilka metrów w powietrze. Myślałam, że połamiemy sobie kręgosłupy, kiedy opadaliśmy z powrotem na taflę wody. Kilka razy po drodze już się żegnałam z życiem. Jednak się udało. Dotarliśmy.
Fale przy wyspie były tak ogromne, że próbowaliśmy dobić do brzegu dobrych kilkadziesiąt minut. Pomagali nam dwaj rendżersi. Jednak nawet w trójkę mieli ogromny problem, żeby wciągnąć łódkę na brzeg.
Rendżersi pokazali nam pokój. Warunki po prostu koszmarne. Syf totalny. Rendżesi nawet przy nas zaczęli zamiatać, ale nic to nie dało.
W kiblu pająki wielkości ręki.
Właściwie to wolałabym spać na zewnątrz, jednak po podwórku łaziły warany. Nie takie wielkie jak na Komodo, ale całkiem spore. Niby nie atakują ludzi, ale kto ich tam wie.
Wyspa jest w całości rezerwatem. Jest bezludna właśnie ze względu na żółwie. Rendżersi pilnują, żeby nikt nie zakłócał im spokoju. Żółwie morskie wracają złożyć jaja zawsze na tą samą wyspę, na której same się wykluły. Gdyby żyli tu ludzie, mogłyby nigdy nie wrócić.
Niestety oznacza to również konieczność noclegu w budce rendżersów. Innych budynków na wyspie nie ma. Trzeba się poświęcić.
Poza tym sporym mankamentem, wyspa po prostu zwala z nóg. Plaże są przepiękne.
Idziemy na pierwszy trekking na żółwiową plaże. To tylko 30 minut, jednak trasa prowadzi przez totalne błoto. Nie ma sensu nawet uważać, żeby się nie upaprać. To po prostu nieuniknione.
Wpadam w pewnym momencie aż po kolana. Dochodzimy do żółwiowej plaży, na której opadają nam szczęki z zachwytu.
Ogromne fale rozbijają się o skały.
W połączeniu z bieluśkim piaseczkiem i zielenią dżungli, krajobraz i widoki są nie do opisania.
Przy okazji tego patrolu nie spotykamy żadnego żółwia. Wrócimy tu dzisiaj jeszcze raz w nocy.
Resztę popołudnia aż do zachodu słońca spędzamy na naszej plaży.
Rendżersi wołają nas na kolację. Nie mówią kompletnie nic po angielsku. Czegoś próbujemy się dowiedzieć o żółwiach, niestety. Nie wychodzi. Co gorsza, jak nie rozumieją, zawsze odpowiadają jest albo no. Chyba losowo. Więc dajemy sobie spokój. Na kolacje oczywiście ryż.
Po kolacji idziemy na nocny partol. Latarki czołówki niezbędne.
Mieliśmy, bo zabraliśmy cały dobytek na wyspę. Jednak nikt nas nie poinformował, że jest taka konieczność. Komunikacja mocno tu kuleje. Spacerek po dżungli nocą o już małe wyzwanie. Jednak nasz rendżers pędzi, właściwie nie zwracając na nas uwagi. Idzie jeszcze z nami kapitan naszej łódki. On czeka, gdy wleczemy się zbyt wolno. Znajduje też dla mnie kij do sprawdzania, czy błoto przede mną jest tylko do kostek, czy do kolan. Najtrudniejszym dla mnie etapem jest przechodzenie nad strumykami po przerzuconych nad nimi śliskich kłodach. Nie chciałabym skończyć po szyje w bagnie, więc zamiast pewnie przechodzić, posuwam się milimetr po milimetrze. W końcu dochodzimy do plaży.
Nie wolno używać latarek. Żadnego światła. Jest tak ciemno, że ledwie widać zarys sylwetki rendżersa przed nami. Światełko aparatu, które zapala się w momencie robienia zdjęcia, wydaje się tak jasne, jak lampa błyskowa. Nie możemy więc robić nim zdjęć. Nie da się tego wyłączyć. Pozostaje komórka, chociaż właściwie nic i tak nie widać.
Widzimy odciśnięte na piasku ‘tory’ – znak, że żółwica wyszła na ląd i schowała się w krzakach, gdzie złoży jaja. Nie można jej przeszkadzać. Gdyby poczuła się jej jaja są zagrożone, wróci do morza. Torów jest kilka. Rendżers sprawdza na jakim etapie jest składanie jaj każdej żółwicy. Wybiera taką, która powinna się z tym uporać jak najwcześniej. Siadamy na piasku i czekamy. Czekamy dobre dwie godziny. W końcu z krzaków powoli wychodzi żółwica. Wykonała zadanie. Złożyła i zakopała jaja. Teraz wraca do morza. Rendżers oświetla ją dla nas czerwonym światłem.
Odprowadzamy ją przez całą szerokość plaży. Trwa to całe wieki. Żółwiowe płetwy zdecydowanie nie nadają się do poruszania po lądzie. Dodatkowo jest chyba bardzo zmęczona. Po kilku ruchach płetw, odpoczywa. To się nazywa żółwie tempo.
W końcu fale zgarniają ją do morza i znika. My wracamy do obozu. Jest właściwie środek nocy, a jutro czeka nas poranny patrol. Trzeba wcześnie wstać.
Bangkaru – Balai
13 marca 2018
Wstajemy rano i od razu wyruszamy na żółwiową plaże. My spacerujemy wzdłuż brzegu – tak plaża jest tak piękna i różna o każdej porze dnia, że nie możemy wyjść z zachwytu. Nasz rendżers sprawdza gniazda. Nagle krzyczy, że mamy szybko przyjść.
Gdy podbiegamy, wykopuje małe żółwiki z piaskowej jamy.
Jest ich kilkadziesiąt.
Niektóre są już niestety martwe. Za długo leżały zakopane w piachu, udusiły się. Lub urodziły się już za słabe, żeby przetrwać. Inne pokracznie grzebią się przy jamie, jeszcze trochę oszołomione tym, co się dzieje. Jednak instynkt od razu mówi im, co mają robić. Zabawnie przebierając płetwami, zasuwają prosto do morza.
Po drodze czyha na nie jeszcze sporo niebezpieczeństw. Nad głowami krążą sępy i orły. Małe, mięciutkie żółwiki są dla nich prawdziwym przysmakiem. Na lądzie potrafimy je odstraszyć, jednak wyłapują je już w wodzie.
Zagrożeniem są też kraby. Wciągają małe żółwiki do swoich norek. Jednego wygrzebuję już pół martwego. Jednak po chwili udaje mu się ruszyć dalej. Chociaż idzie trochę niemrawo. Mam nadzieję, że przeżyje.
Ratujemy razem z Sebciem ze szponów wrednych krabów 8 osobników. Uznajemy, że to nasze żółwie chrzestne. Gdyby nie my, nie miałby szans. Dobrze, że tu przyjechaliśmy. 8 żółwi z gatunku krytycznie zagrożonego wyginięciem to nie byle co! Czujemy się jak bohaterowie.
Śmiertelnym zagrożeniem dla żółwików są też wyrzucone przez morze patyki czy nawet ślady naszych stóp odciśnięte w piasku. Żółwiki idą prosto do morza. Nigdzie nie skręcają. Nie widzą przeszkód i nie potrafią ich omijać. Jeżeli przy wydostawaniu się z dołka przewrócą się na grzbiet, już się same nie odwrócą. Wtedy skazane są już na pożarcie. Staramy się je szybko poodwracać, zanim zainteresuje się nimi jakiś wredny, czyhający w norze krab. Żółwiątka są urocze. Mięciutkie i cieplutkie. Nie wykształciła się im jeszcze skorupka.
Są jeszcze takie pokraczne i nieporadne. Można się wzruszyć od samego patrzenia, jak dzielnie walczą i podnoszą ogromne, w stosunku do reszty ciałka, płetwy wysoko w górę, drałując do morza. Jeden z najpiękniejszych widoków, jakie widzieliśmy. Wracając dostajemy jeszcze jeden prezent. Napotykamy żółwicę. Zwykle wracają do morza jeszcze pod osłoną nocy. Ta się spóźniła. Jest już prawie południe, a ona dopiero dotarła do połowy plaży.
Odprowadzamy ją więc do morza. Wlecze się tak samo wolno, jak ta wczorajsza w nocy. Ale przecież nie możemy odpuścić takiej okazji.
Widok, jak zabierają ją fale i jak z pokracznego na lądzie zwierzaka, zmienia się w pełne gracji morskie stworzenie bezcenny!
Bardzo szczęśliwi wracamy do obozu.
Tam czeka na nas późne śniadanie. Opłukujemy się z błota. Przebieramy, pakujemy i ładujemy się do łódki.
Fale dziś jakby trochę mniejsze, jednak ciągle wzbudzają szacunek. Seb pomaga rendżersom zepchnąć łódkę na morze. System polega na podkładanie pod nią drewnianych belek, na których się toczy. Łatwo nie jest. Ale się udaje. Tym razem nie siadamy na twardej ławeczce. Siadamy na naszych plecakach. Może uda się uratować kręgosłupy przed kontuzją, skacząc na wielkich falach.
Płyniemy na wyspę otoczoną pięknymi rafami. Tam nasz kapitan ucina sobie drzemkę w opuszczonym ośrodku, należącym ponoć do Czecha. Ciekawe dlaczego ten też jest opuszczony? Te wyspy są tak piękne, że to niemożliwe, żeby nie mogły się utrzymać z turystów. Ośrodek wygląda całkiem fajnie. Małe domki zaraz na bieluśkiej plaży, a dosłownie kilka metrów od brzegu niesamowite rafy. Naprawdę piękne!
Snorklujemy ładnch parę godzin. Następnie kapitan odwozi nas na wyspę Balai.
Idziemy do hostelu Indonezyjczyka, którego poznaliśmy na promie. Są dwa standardy pokoi. Bierzemy najlepszy. Po traumatycznej nocy w obozie rendżersów potrzebujemy wygód.
To właściwie zwykły dom z pokojami do wynajęcia. Po podwórku biegają dzieciaki właściciela. W kuchni żona przygotowuje obiad dla rodziny. My też jesteśmy głodni. Wyruszamy do wioski, poszukać czegoś na obiad.
Wioska jest urocza. Z warungami jest jednak mały problem. Są tylko typowo sumatrzańskie: gabloty z kilkoma rybami, wystawionymi na słońce. Ja się nie decyduję. U Seby zwycięża głód.
Po posiłku idziemy na spacer po wiosce. Jest piękna.
Na stołach suszą się ryby.
Dzieciaki wracają ze szkół
Budują się nowe domy. Cisza, spokój, sielsko i anielsko.
Zatrzymujemy się jeszcze na herbatę w knajpie, która jest nawet oznaczona na google!
Niestety mrożona herbata to herbata zalana wrzątkiem, do której wrzucono kostki lodu. Na dodatek słodka jak diabli.
W knajpie sami mężczyźni. Grają w karty. Gapią się na nas bez krępacji. Cały czas. Po knajpie łażą koguty.
Wracamy do pokoju. Jutro nasz prom odpływa o 12.00.
Po niewygodach ostatniej nocy jesteśmy trochę niewyspani i bardzo mocno zmęczeni.
Balai – Singkil
14 marca 2018
Rano idziemy do portu kupić bilety na prom. Wszystko zamknięte. Bilety można kupić dopiero godzinę przed odpłynięciem. Po drodze mijamy szkołę, a w niej rozwrzeszczaną grupkę dzieciaków.
Podbiegają do nas i wyciągają łapy po pieniądze.
Gdy nic nie dostają, udają, że do nas strzelają z karabinów. Ładnych rzeczy ich tam uczą w szkole.
Idziemy jeszcze przejść się po wyspie. Jedna pani tak się na nas zagapiła, jadąc na skuterze, że o mały włos skończyłaby w rowie. Inna omal nie przejechała idących do szkoły dzieci! Na szczęście nic się nie stało.
Chyba stanowimy zagrożenie dla bezpieczeństwa wioski.
Na promie też płyną z nami dzieci, które wrzeszczą do nas na cały pokład ‘bule, bule’. Rodzice nie reagują, tylko się cieszą. My nakładamy słuchawki. Ciekawe, co na to reszta pasażerów, która usiłuje oglądać jakiś indonezyjski film.
W Singkil odbiera nas kierowca i brat organizatora naszej wczorajszej wyprawy na wyspę żółwi. Okazuje się, że on z nami jedzie tylko na pierwszym etapie podróży. Do domu owego organizatora, rzekomo jego brata. Nie wiem po co tam jedziemy. Denerwujemy się trochę, ponieważ rano mamy samolot z Medanu na Bali. Dzieli nas tylko 14 godzin. Po przygodach z transportem w tą stronę, wolimy jak najszybciej wyruszyć w trasę. Niestety. Trzeba wypić kurtuazyjną herbatkę.
Organizator chce pieniądze z góry. Nie ma mowy. Twierdzi, że kierowca potrzebuje na benzynę. Zgadzamy się na połowę teraz, połowę na lotnisku.
W końcu jednak wyruszamy. Zaledwie po kilkudziesięciu kilometrach przygoda: samochód nie chce jechać. Kierowca nie mówi ani słowa po angielsku, więc nie wiemy o co chodzi. Powtarza tylko w kółko ‘ajajajajaj’. Zepsuł się w środku niczego. Na dworze ciemno i pusto. Nie mijają nas właściwie żadne samochody. Na ostatnich siłach dojeżdżam do jakiegoś domu. Tam kierowca nas zostawia, pożycza skuter od właścicieli i znika. No tego to już za wiele. Dzwonimy do organizatora. Po chwili oddzwania i mówi, żeby się nie martwic. Skończyła się benzyna. Kierowca pojechał kupić. Co za patałachy z tych Azjatów. Wraca może po półgodzinie i jedziemy dalej.
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w jakimś barze. Nikt nas o nic nie pyta. Od razu wjeżdża na stół jakieś jedzenie. Chcę już robić awanturę, ale Seb jest bardzo głodny i podoba mu się to, co wjechało. Odpuszczam niezadowolona. Awantura by się przydała chociażby w celach edukacyjnych.
Pod samym Medanem kolejny zong. Nasz kierowca się zatrzymuje nie wiemy po co na środku drogi Wysiada i gdzieś dzwoni. Po kilkunastu minutach już wiemy. Przyjeżdża inny samochód i musimy się do niego przesiąść. Koleś po prostu nie chce płacić opłat za wjazd na lotnisko. W Medanie nie ma opcji ‘Kiss and Fly’. Płaci każdy za przekroczenie szlabanu. No dobra. Przesiadamy się, dosiadając do innego pasażera. Kierowca wyciąga łapska po drugą część należności. No chyba sobie żartuje. Druga część miała być płatna na lotnisku, a nie gdzieś pod miastem. W końcu dogaduje się chyba z drugim kierowcą, że jakoś mu tą kasę przekaże.
Nowy samochód wysadza nas przed terminalem ze sporym zapasem czasu. Akurat, żeby zjeść porządne śniadanie.
Opuszczamy Sumatrę. Jeszcze tu wrócimy.